poniedziałek, 28 września 2015

Sokrates na fejsie

Każdy kto bywa na Facebooku, zetknął się ze zjawiskiem pleniących się tam jak chwasty rozmaitych "testów" i "quizów". Ich główną funkcją jest, jak się wydaje, odkrywanie przed nami nieodgadnionych głębin naszego jestestwa. Można się z nich dowiedzieć rzeczy arcyciekawych. A to, jakim jesteśmy kolorem. A to, który z bohaterów bajek Walta Disneya jest nam najbliższy. A to, ile mamy naprawdę lat. Same rewelacje.

Dosyć długo opierałam się pokusie sprawdzenia tego czy owego o sobie, choć muszę przyznać, że pokusa, by się dowiedzieć, ile mam naprawdę (sic!) lat, była ogromna, tym bardziej, że od jakiegoś czasu podejrzewam, że to, co stoi jak byk w moim dowodzie osobistym, musi być jakimś gigantycznym nieporozumieniem. Dziś jednak pękłam. Może dlatego, że zaplanowany na ostatni, przedłużony o poniedziałek weekend,  krótki wyjazdowy urlop wziął w łeb, przez co od rana tkwię w czymś w rodzaju rozgoryczenia.

Tak czy siak, drastycznie spadła moja odporność na pokusy. Kiedy zatem na mojej fejsowej tablicy pojawił się zachęcający komunikat "Sprawdź, jaką jesteś przyprawą", postanowiłam zaryzykować. Zasadniczo, nie mam nic przeciwko żadnej przyprawie, zatem jakakolwiek odpowiedź będzie okej. No, może poza chili, bo to by oznaczało naprawdę wredny charakter. Sprawdziłam. Okazało się, że jestem wanilią, co opatrzone zostało dodatkowym komentarzem, z którego wynikało, że do anioła brakuje mi tylko skrzydeł. Hm - pomyślałam - nieźle. Muszę o tym koniecznie powiedzieć mężowi...

Postanowiłam zetem pójść za ciosem. Przejrzałam sobie tablice moich znajomych i w trymiga znalazłam tam wiele fajowych testów osobowości. Np. "Jaką postacią z bajek jesteś". Koleżanka, która udostępniła swój wynik, okazała się jakimś obrzydliwym, zielonym i szczerzącym kły stworem, o co nigdy w życiu bym jej nie podejrzewała. Trochę mnie to zasmuciło - ot, pozory mylą, ale i na chwilę zahamowało mój zapał do poznawania samej siebie. A co, jeśli okażę się wilkołakiem? Ryzyk-fizyk. Klik, klik i - proszę! Jestem elfem! Ślicznym, małym, różowym elfikiem. Przypuszczam, że gdybym ten wynik udostępniła, niejeden by się zdziwił.

Zdążyłam jeszcze tylko sprawdzić, że lat mam akurat tyle, na ile się czuję. Dalszą eksplorację mojego jestestwa przerwał mi telefon z pracy, z gatunku tych, co to szybko sprowadzają na ziemię. I to niezależnie od tego, jak bardzo waniliowym elfem się jest. Jednak, jako że zawsze bliskie mi było Sokratesowe "poznaj samego siebie", na pewno do tych badań powrócę. W końcu, muszę się przecież dowiedzieć, czy jestem bardziej jazzem, folkiem czy muzyką klasyczną. Heavy metal odrzucam w przedbiegach. Cholera, a może niesłusznie...?

poniedziałek, 21 września 2015

Chroń prezydenta!


To nie będzie wpis polityczny. O, nie. Jeśli tego oczekiwałeś, drogi Czytelniku, już teraz możesz porzucić lekturę. To będzie wpis o pryncypiach. I o nas, Polakach. Aha, i o kinie.

Tak się jakoś złożyło, że w ciągu ostatnich kilku dni obejrzałam dwa filmy made in USA, które traktowały mniej więcej (właściwie to więcej niż mniej) o tym samym. Biały Dom jest zaatakowany przez terrorystów. Bad guys z różnych powodów chcą dorwać prezydenta. A pewien good guy, trochę poharatany przez życie i niedoceniany, tegoż prezydenta ratuje.

Fakt, że ratuje w pojedynkę, sam przeciwko całej armii po zęby uzbrojonych zbójów, należy, rzecz jasna, do reguł gatunku. Jak ktoś nie umie przymknąć oka, a najlepiej obu, nie powinien takich filmów oglądać. Ja przymykam programowo i tylko żeby obejrzeć w spokoju, muszę powściągać temperament mojego Pana i Władcy, który co jakiś czas jęczy "no nie, po takim ciosie to się już nie wstaje".

Oczywiście, ja też wiem, że się nie wstaje. I mam pełną świadomość, że takie filmy to bardzo sprawnie nakręcone bajki dla dorosłych. Jest jednak coś, co mnie w nich nieodmiennie zachwyca. Tym czymś jest typowo amerykański leitmotiv: ogólnonarodowa, wszechogarniająca i zdolna do najwyższych poświęceń miłość do państwa, która jak w soczewce, skupia się w tym jednym, bohaterskim agencie-wybawcy. Tak, właśnie do państwa. Bo prezydent - szlachetny, miłujący swój kraj, choć nie pozbawiony słabości, uosabia państwo.

Ilekroć oglądam taki film, przychodzi mi do głowy pytanie: dlaczego nigdy nie widziałam polskiego obrazu, w którym jakiś dzielny były agent służb takich czy innych własną piersią broniłby naszego Pierwszego w Państwie? Czyżby dla nas, Polaków, taki temat był mniej atrakcyjny niż dla naszych bliźnich zza oceanu? Czyżby dekady peerelowskiej nieufności, ba, wrogości w stosunku do państwa sprawiły, że nie umielibyśmy się wzruszyć sceną, gdy nasz prezydent przemawia do narodu, zapewniając, że nic nas nie złamie i niech Bóg ma nasz kraj w opiece? I czy w polskim filmie możliwa by była scena, w której dzielny agent mówi do uratowanego, choć nieźle pokiereszowanego prezydenta: "Wprawdzie na pana nie głosowałem, ale może tym razem zagłosuję"?

Cóż, może przesadzam. Może to wyłącznie kwestia skromniejszych budżetów i jak tylko kasa się znajdzie, na naszych ekranach zaroi się od filmów akcji w stylu "Belweder w ogniu", gdzie dzielny agent usłyszy rozkaz "Chroń prezydenta". A nas wciśnie w fotel.

niedziela, 13 września 2015

Grzech (spowiedź Ewy)

Bardzo Wysoki Sądzie Ostateczny!
Pragnę podkreślić,
że okoliczności
były bezspornie, ściśle łagodzące
Wąż był nachalny
Owoc smaczny
Adam po męsku
niezdecydowany
Zjadłam, faktycznie,
trochę zbyt pospiesznie
I stąd ta plama na białej sukience
A wąż zapewniał,
że to się wybieli!





środa, 2 września 2015

Andrea Użyteczna

Temat uchodźców emocjonuje Europę coraz bardziej. Nas też, choć problem na razie dotyczy nas niejako teoretycznie i futurystycznie. Ale na tyle, by już codziennie w wieczornych Wiadomościach  pojawiały się mniej lub bardziej przerażające obrazki z uchodźcami w roli głównej. Ostatnio - z Budapesztu. Uchodźcy koczujący na tamtejszym dworcu. Uchodźcy protestujący wobec węgierskich decyzji blokowania ich podróży. Uchodźcy grożący głodówką.

A wśród uchodźców - Andrea.

Ciemnowłosa dziewczyna. Lat około dwudziestu. Siedząca na chodniku z syryjskimi dziećmi i bawiąca się z nimi. Żeby - jak skomentował polski dziennikarz - pomóc im zabić nudę i strach. Żeby - jak skomentowała sama Andrea - być użyteczną. Bo nie ma pracy. Więc gdyby nie przyszła pod dworzec, żeby pomagać syryjskim dzieciom, po prostu siedziałaby w domu.

Andreo! Powiedziałaś to w taki sposób, jakby pomaganie innym było najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Ale wierz mi, wielu Twoich rówieśników wybiera siedzenie w domu. Dlatego dla mnie jesteś Andreą Wielką. Andreą Użyteczną.