sobota, 24 listopada 2012

Warszawianka w Pekinie, czyli notatki z podróży do Państwa Środka


Wróciłam. Po trzech tygodniach, ale ten czas wydaje mi się znacznie dłuższy - zupełnie jakby rozciągnął się niczym ogon gigantycznego smoka. O tym, żeby wejść na bloga, przestałam marzyć już pod koniec pierwszego tygodnia. Te dwa razy, kiedy mi się to udało, zaliczam do wydarzeń z pogranicza cudów. A cuda nie zdarzają się seryjnie. Poniżej moje notatki - coś w rodzaju pamiętnika z podróży. Ot, obserwacje tamtejszej, fascynującej rzeczywistości... 

Preludium

Jest druga nad ranem. A właściwie ósma. Uroki przekraczania stref czasowych. Siedzę w samolocie, który wiezie mnie do Pekinu. Dzięki hojności organizatorów konferencji, siedzę w klasie biznes. Nie powiem, fajnie tu. Nie muszę siedzieć z nogami pod brodą, mam poduszkę i kołderkę, a stewardesa przyniosła mi nawet poszewkę na tę poduszkę, przekonując słodko, że dzięki niej poczuję się jak w domu. Trochę przesadziła, ale tylko trochę.

Zaraz na początku lotu przyżeglowała do mnie pokaźnych rozmiarów szefowa kuchni w kucharskim fartuchu i czepku, pytając, co szanowna pani zechce zjeść na kolację i śniadanie. Na kolację wybrałam rybę, nie mając jednak pojęcia,  że przed rybą podadzą jeszcze całą furę przystawek. Po mozarelli z pomidorami, łososiu i krewetkach powiedziałam pas i ryba odpłynęła z powrotem do kuchni. Ze śniadaniem było podobnie, z tym że do kuchni powędrował nietknięty omlet ze szpinakiem i pieczarkami. Jedzenie o drugiej nad ranem jakoś mi nie służy.

Jestem lekko nieprzytomna, bo spałam może wszystkiego razem ze 3 godziny. Mój sąsiad, zażywny Chińczyk, spał za to w najlepsze, chrapiąc wniebogłosy. Co gorsza, należy chyba do tych „śpiących szeroko”. Przez cały czas wymachiwał rękami, raz jego poduszka wylądowała mi na twarzy, a raz dostałam zadziwiająco celnego kopniaka w kolano. Teraz z kamienną twarzą pochłania śniadanie, mlaszcząc przy tym niemiłosiernie. Całe szczęście, za dwie godziny lądujemy. Jakoś wytrzymam.

Pekin, pierwsze wrażenia

Zaczęło się kiepsko. W tłumie oczekujących na lotnisku nie było nikogo, kto dzierżyłby w dłoni kartkę lub tabliczkę z moim nazwiskiem. Po 15 minutach wypatrywania, musiałam przyjąć do wiadomości przykrą prawdę: nikt po mnie nie wyszedł. Jestem sama w dwudziestomilionowym mieście, którego transport publiczny stanowi dla mnie absolutną tajemnicę. Co gorsza, nie mam pojęcia, gdzie wtryniłam adres tego centrum konferencyjnego, do którego powinnam się udać. A nawet gdybym go znalazła, wątpię, czy taksówkarz zrozumie mój pokraczny akcent i zawiezie mnie tam, gdzie powinien. Katastrofa.

Na szczęście, znalazłam telefon do kogoś o nazwisku Jiang, kto podobno ma czuwać nad moim przylotem i zakwaterowaniem. Błogosławiąc fakt, że bateria w komórce jeszcze pokazuje dwie słabe kreseczki, zadzwoniłam. Okazało się, że Jiang to sympatyczna osoba płci żeńskiej. Bardzo przejęła się moją sytuacją. „Don’t worry, don’t worry” – powtarzała z prędkością karabinu maszynowego. Po paru pytaniach stwierdziła, że owszem, ktoś na mnie czeka, ale na innym terminalu. Zatem, don’t worry, ktoś zaraz się zjawi. Przytomnie zdążyłam spytać, czy to będzie on czy ona.

W hali przylotów spędziłam godzinę. Tyle czasu zajęło niejakiej Candice (naprawdę nazywa się inaczej, ale kto by to wymówił) dotarcie z jednego terminalu na drugi i odnalezienie mnie w tłumie przybyszów. W sumie, trudno nie było – byłam jedyną osobą stojącą smętnie gdzieś w boku, z miną dosyć zdesperowaną.

Jak się okazało, razem z Candice szukała mnie cała grupa uczestników seminarium z innych krajów. Przylecieli tym samym samolotem co ja, z tym że ich Candice znalazła od razu. Dlaczego nie znalazła mnie, pozostanie zagadką. Tak czy siak, po krótkim uścisku dłoni, wsiedliśmy do autokaru i pojechaliśmy do centrum konferencyjnego.

Niestety, centrum to wcale nie znajduje się w centrum. Co gorsza, nie leży też bezpośrednio przy metrze. Zatem, żeby dotrzeć do „miasta”, trzeba najpierw jechać autobusem, a potem metrem z przesiadką. W sumie – godzina niewyjęta. Ale o tym później.

Najpierw kilka słów o Chińskiej Akademii Administracji Publicznej. Ośrodek jest naprawdę okazały. Piękny teren, z wypielęgnowanym parkiem i bardzo fajnym hotelem, w którym jest wszystko – pokoje, stołówka, fitness, basen i Bóg wie, co jeszcze. Standard dosyć wysoki, jakieś cztery gwiazdki. Kuchnia  - chińska, bez znieczulenia. Żadnych tam serków czy innych ukłonów w stronę europejskich gości. Albo lubisz jeść po chińsku, albo się bujaj. Część naszej grupy już się „buja”, tropiąc po okolicznych sklepach ślady normalnego chleba. Życzę szczęścia.

Nasza grupa liczy 21 osób z: Ukrainy, Macedonii, Serbii, Bośni-Hercegowiny, Bułgarii, Białorusi Węgier, Mołdawii, Chorwacji i Polski (czyli ja jedna).  Całe towarzystwo z byłej Jugosławii rozmawia sobie głównie w swoich narodowych językach, świetnie się nawzajem rozumiejąc. Bułgarzy dogadują się bez problemu z Białorusinkami i Ukraińcami. I w ogóle wszyscy komunikują się w dziwnej mieszaninie rosyjskiego i ichniego. W izolacji są Węgierki i ja – z nami wszyscy muszą rozmawiać po angielsku (i vice versa). Za to wśród tej międzynarodowej menażerii jest jedna dziewczyna nosząca to samo imię co ja – okazuje się, że na Węgrzech też są Beaty i jedna siedzi przede mną na wykładach.

Wykłady traktowane są tu bardzo serio. W sumie 6 godzin zegarowych dziennie, z krótkimi przerwami na papieroska czy co tam komu potrzeba. Zaliczyłam już polityczne przemiany w Chinach, chińską ekonomię, chińską politykę zagraniczną i chiński system prawny oraz polityczny. Było trochę dyskusji, ale siłą rzeczy, dosyć ograniczonej. Chociaż udało się chwilę podyskutować o tym, jak chiński prawnik rozumie pojęcie human rights - interesujące.

Hi, lady!

Niestety, każdy wyjazd w dalekie kraje wiąże się z czymś, czego nie znoszę – z zakupami. Trudno po trzech tygodniach nieobecności zameldować się w domu i jako jedyny podarunek zafundować rodzinie promienny uśmiech: wróciłam! Dlatego w czasie wolnym od wykładów udałam się na targ zwany „Targiem Jedwabnym” (Silk Market), choć wyroby z jedwabiu stanowią zaledwie ułamek tego, co można tam kupić.

A można, niestety, wiele. Silk Market to gigantyczny dom towarowy z setkami butików, gdzie wystawione są głównie ciuchy, ale nie brakuje też elektroniki, galanterii skórzanej, wyrobów artystycznych, biżuterii i licho wie, czego jeszcze. Ma toto z pięć pięter, albo i więcej – nie jestem pewna, czy dotarłam na wszystkie.

Oczywiście, zakupy dokonywane tam są według starożytnej zasady kto kogo bardziej zrobi w konia. Sprzedawcy liczą na naiwność turystów, turyści trenują zdolności negocjacyjne i asertywność. Ta ostatnia bardzo się tam przydaje. Naprawdę, nie jestem w stanie zliczyć, ile razy w czasie dwugodzinnej wizyty w „Silku” wypowiedziałam magiczne słowa „No, thank you!”. Koniecznie z wykrzyknikiem na końcu. Jeśli tego wykrzyknika zabraknie, sprzedawca uzna, że się tylko krygujemy, i wciągnie za rękaw do butiku. A tam już nie wypuści z rąk, dopóki albo nam czegoś nie wciśnie, albo nie dojdzie do wniosku, że ma przed sobą przypadek zupełnie beznadziejny. Wtedy zdegustowany machnie ręką i skomentuje: Po co lezie na targ, jak nie chce kupować?

Na „Silku” można się też dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy o sobie. W dodatku, są to informacje sprzeczne. Ja, na przykład, dowiedziałam się, że jestem piękna, szczupła, miła, bystra, jest absolutnie niemożliwe, bym miała takie „stare” dzieci, a mój kraj to jedno z najcudowniejszych miejsc na ziemi. Niestety, jednocześnie poinformowano mnie wielokrotnie, że jestem okrutną i bezwzględną kapitalistką, a cena, którą gotowa jestem zapłacić, niechybnie spowoduje śmierć sprzedawcy (sic!).

Efekt był taki, że po dwóch godzinach łażenia i targowania się, każdy okrzyk z kolejnego butiku „Hi, lady!”, powodował u mnie odruch panicznej ucieczki. Wyszłam z „Silku” zmordowana nieludzko, dzierżąc w dłoni dwie wypchane siatki z zakupami, niepewna zarówno co do ceny, jak i samooceny.

Herbatka po chińsku

Jego imię zaczyna się na H, jej na M. Tyle byłam w stanie zapamiętać. Podejrzewam, że oni mojego też nie zapamiętali. Poznaliśmy się na jednej z uliczek starego miasta w Szanghaju. Dwójka młodych ludzi poprosiła mnie, żebym im zrobiła zdjęcie. Potem odwdzięczyli mi się tym samym. Od słowa do słowa (po angielsku), dowiedziałam się, że on pracuje w Szanghaju, a ona jest jego kuzynką z Pekinu. On oprowadza ją po mieście i właśnie idą wziąć udział w ceremonii picia herbaty. Spytali, czy z nimi pójdę. No, to poszłam.

„Dom herbaty” znajdował się w wąskiej, mało „względnej” uliczce. Tradycyjnie ubrana dziewczyna wprowadziła nas do małego pokoju, gdzie stał stół zastawiony słoikami z herbatą oraz gliniane, szklane i porcelanowe imbryczki. Dziewczyna włączyła muzykę (jak dla mnie, brzmiała bardzo chińsko) i zaczęła się ceremonia. Zaproponowała nam 6 rodzajów herbaty – żeńszeniową, jaśminową, owocową, herbatę z kwiatem (nie pytajcie mnie, jakim, bo nie mam pojęcia, ale był śliczny), ulung i czarną z prowincji Fujian. Dokładnie w takiej kolejności. Każda z herbat parzona była inaczej, w innym naczyniu, w innej temperaturze, o czym dziewczyna opowiadała z dużym zaangażowaniem, mocno przy tym gestykulując.

Robiłam mądre miny, ale gdyby nie moi nowi chińscy przyjaciele, którzy ofiarnie tłumaczyli mi co trzecie zdanie, nie zrozumiałabym ani słowa. Herbatę piliśmy z malutkich czarek, które trzeba trzymać w specjalny sposób. Samo picie też odbywa się w określonym porządku. Najpierw unosi się czarkę tak, by zobaczyć kolor herbaty. Potem wącha się jej zapach. Dopiero na końcu można ją pić, ale nie jednym haustem, tylko na trzy razy.

Każda z herbat ma określone właściwości. Dzięki temu, co wypiłam w „domu herbaty”, mam na najbliższe lata zapewnione końskie zdrowie, urodę gwiazdy filmowej i co najmniej 10 lat mniej na twarzy.  Na koniec ceremonii, nasza „tea master” zrobiła nam krótki wykład z buddyzmu, taoizmu i konfucjanizmu. Nie bardzo załapałam, co mają one wspólnego z herbatą, ale i tak było ciekawie.

Nieprzyjemnym zaskoczeniem była natomiast cena tej całej zabawy.  W życiu nie piłam tak drogiej herbaty – prawie 400 juanów (blisko 200 złotych) za parę czarek wielkości naparstka! W dodatku, „tea master” próbowała nam jeszcze wcisnąć po trzy pudełka różnych herbat, w cenach, od których dostałam gęsiej skórki. Zmobilizowałam całą moją odwagę i powiedziałam stanowczo, że niczego kupować nie zamierzam. H i M wydawali się lekko skonfudowani i kupili po jednym pudełku. Swoją drogą, dało mi to do myślenia, jeśli chodzi o tutejsze zarobki.

Muszę jednak przyznać, że – pomijając cenę – było to bardzo ciekawe doświadczenie. Zwłaszcza, że obok mnie siedziała dwójka przesympatycznych, młodych Chińczyków, z którymi rozmowa była czystą przyjemnością. No i te 10 lat mniej na twarzy! Bezcenne.

PS.  Po paru godzinach przyszło mi do głowy, że może to spotkanie na ulicy nie było przypadkowe, a cena, którą zapłaciłam za pokaz, to frycowe za głupotę. Sympatyczna parka była pewnie zwykłą parą naganiaczy. A ja okazałam się kolejną, naiwną turystką, do której wystarczy się uśmiechnąć i miło zagadać.  Lekcja cenna pod każdym względem.

One photo, one dolar

W czasie moich dotychczasowych podróży do różnych zakątków świata często spotykałam się z procederem, który można by nazwać sprzedawaniem wizerunku. Rzecz wygląda mniej więcej tak. Jesteśmy w jakimś egzotycznym kraju. Na ulicy siedzi facet/babka/dzieciak z małpką/papugą/sokołem na ramieniu. My, oczywiście, ożywiamy się na ten widok i wyciągamy aparat fotograficzny. Bo i dziecko ładne, i papuga niczego. Na to obiekt naszego zainteresowania krzyczy „One photo, one dolar”.

Czasem zmienia się kwota, czasem waluta, ale zasada pozostaje ta sama. Chcesz mieć mnie na zdjęciu – płać! W sumie, układ dosyć uczciwy, choć można by uznać, że sprowadza osobę na zdjęciu do roli egzotycznego przedmiotu lub zwierzątka. Właściwie nie przypominam sobie, bym  kiedykolwiek z takiej propozycji skorzystała – właśnie z tego powodu. W Chinach zaś zrozumiałam, jak może się czuć ktoś, kogo turyści uznają za obiekt godny uwiecznienia na zdjęciu.

Pierwszy raz dopadło mnie to w Zakazanym Mieście. Stałam sobie spokojnie, kontemplując uroki cesarskich ogrodów, a tu nagle podchodzi do mnie chińskie dziewczę, coś tam trajkocze i gestykuluje, a jej chłopak ustawia się naprzeciwko z aparatem. W mig pojęłam, że dziewczyna chce mieć ze mną fotkę. Skinęłam głową, że ok., na co ona objęła mnie jak najlepszą kumpelę, a chłopak cykał jak oszalały. Potem się zamienili. Jak się ta sesja skończyła, byli w siódmym niebie.

Znajoma Chinka uświadomiła mi, że to nie jest jakiś odosobniony przypadek. Chińczycy uważają nasz typ urody za absolutnie egzotyczny – zwłaszcza turyści, którzy przybywają do Pekinu z odległych zakątków Chin, gdzie nigdy wcześniej nie widzieli „długiego nosa” (tak nazywają Europejczyków i w ogóle rasę białą).

Mój nos musi być bardzo długi i atrakcyjny, bo z kolei w Szanghaju opadła mnie w wieży telewizyjnej cała chińska wycieczka – ze dwudziestu facetów, którzy po kolei robili sobie ze mną zdjęcia w różnych konfiguracjach – pojedynczo i grupowo. Gdybym zastosowała się do zasady „one photo, one dolar”, zrobiłabym chyba biznes życia. I szczerze mówiąc, jakaś gratyfikacja by się przydała – uśmiechając się promiennie do obiektywu, prawie zwichnęłam sobie szczękę. W dodatku moje fotki będą wisiały we wszystkich domach jakiejś zapadłej, chińskiej wioski. Urocza perspektywa!

Szanghajman

Szanghaj produkuje 20% chińskiego PKB. Ale produkuje też towar bardzo w Chinach poszukiwany, o którym roczniki statystyczne nie piszą: Szanghajmana.

Szanghajman to superman chińskiego przemysłu matrymonialnego. Kobiety z całych Chin, a ostatnio także cudzoziemki, przybywają tłumnie do Szanghaju, by wydać się tu za mąż. Bo nie masz lepszego materiału na męża niż facet zrodzony z szanghajskiej ziemi.

Szanghajman jest ponoć łagodnego charakteru. Taki nigdy na babę głosu nie podniesie. Ponadto, nie wzdraga się od zajęć typowo damskich: zakupów, prania, prasowania, gotowania, sprzątania. A jakby tego wszystkiego było mało, Szanghajman nie skacze z kolegami na piwo i grzecznie oddaje małżonce całą ciężko zarobioną pensję.

To cudowne zjawisko może mieć coś wspólnego z faktem, że w Szanghaju mieszka więcej mężczyzn niż kobiet, więc konkurencja do nadobnej rączki spora. Może dlatego tutejsze kobitki mają opinię zepsutych i kapryśnych. Zanim się taka wyda za mąż, upewni się trzy razy, czy absztyfikant aby na pewno spełnia kryterium „czterech c”: condo (mieszkanie), career (dobra posada), credit card (wiadomo), car (bryka).  I czy faktycznie jest Szanghajmanem.

Złośliwi twierdzą, że Szanghajman jest trochę zniewieściały, ale nie zmniejsza to jego popularności. Jak zrobi zakupy i posprząta chałupę, to w nagrodę może sobie zrobić makijaż albo pożyczyć biustonosz. A co!

I-Pod Generation

Im dłużej jestem w Chinach, tym bardziej się przekonuję, że potęga firmy Apple zbudowana została na fascynacji Chińczyków produktami z jabłuszkiem na obudowie. Gdzie nie spojrzeć – w metrze, na ulicy, na lotnisku, widać Chińczyków zawzięcie stukających w klawiaturę i-Poda.

Wygląda to bardzo zabawnie. Wsiadam do metra i poza stukiem wagonów, słyszę jedynie odgłosy płynące z komórek. Chińczycy, zwłaszcza ci młodsi, grają namiętnie w elektroniczne gierki. Jeśli nie grają, to wysyłają sms-y lub „rozmawiają” przez chiński komunikator. Trudno zobaczyć takich, którzy by ze sobą rozmawiali naprawdę. Każdy siedzi z nosem w komórce.

To samo na lotnisku. Kiedy w Houangzhu czekałam na lot do Pekinu, rozejrzałam się po poczekalni i skonstatowałam z zaskoczeniem, że jak okiem sięgnąć jestem jedyną osobą czytającą książkę. Cała reszta trzymała w ręku komórki (bardzo często i-Pody lub i-Phone’y) lub tablety. Facet, który siedział koło mnie – tak, na oko, 30 lat z okładem – grzmocił w jakąś grę z takim zapałem, że małą palców nie zwichnął. Niestety, jego i-Pod wydawał przy tym tak piskliwe dźwięki, że prawie ogłuchłam.

Wygląda na to, że w Chinach ukształtował się nowy gatunek – Homo electronicus. To, na ile gatunek ów pozostaje w związku z Homo sapiens, jest kwestią otwartą. Sądząc jednak po stanie chińskiej gospodarki, związek ów istnieje i ma się nie najgorzej.

Sztuka i sztuczki

Będąc w Chinach, miałam okazję zakosztować też nieco kultury. Tej wysokiej i tej nieco niższej, można rzec, masowej.

Z wysoką spotkałam się w Pekinie, w tamtejszym Teatrze Narodowym. Już sam budynek wprawia w zachwyt.  Ogromny, cały ze szkła i aluminium, w bardzo wymyślnym kształcie, położony nad czymś w rodzaju stawu. Co ciekawe, wejście główne do teatru znajduje się po jednej stronie stawu,  ale by dojść do foyer, trzeba pokonać długi korytarz wiodący pod tym stawem. Sufit jest przeszklony, proszę więc sobie wyobrazić, jakie to robi wrażenie.

Koncert, na który mnie zaprowadzono, składał się z kilku części. Każda prezentowała muzykę typową dla Chin, jednak różniącą się co do stylu i graną na nieco innym składzie instrumentów. Dominowały tradycyjne instrumenty chińskie, np. tamtejsze skrzypce zwane erhu – cała sekcja smyczkowa składała się właśnie z nich. Było i lirycznie, i podniośle, i wirtuozersko.  I trudno mi powiedzieć, czy bardziej zachwyciła mnie solistka erhu, czy solista chińskiej mandoliny (a może gitary, trudno mi rozstrzygnąć), bo występ każdego z nich zasługiwał na owację.

Kultura niższych lotów czekała na mnie w Huangzhou. Znajduje się tam gigantyczny teatr (powoli się przyzwyczajam, że w Chinach wszystko jest gigantyczne) na 3000 miejsc, usytuowany w czymś w rodzaju chińskiego Disneylandu – ze sztucznymi pagodami, skałami i nieodłącznymi sklepikami, których sprzedawcy przebrani są w tradycyjne stroje chińskie.

Sam teatr, choć wielki, nie robi już takiego wrażenia, bo jego estetyka bliższa jest jarmarcznej budzie niż przybytkowi kultury. Publiczność składała się głównie z chińskich wycieczek, których członkowie nie widzą powodu, by na rzecz spektaklu rezygnować z posiłku. W trakcie przedstawienia rozlega się zatem radosne mlaskanie, chrupanie i tym podobne dźwięki.

Spektakl to cztery osobne „sztuki” przedstawiające jakiś motyw tamtejszej tradycji – opowieść o lokalnym herosie, huangzhouańskie love story w dwóch odsłonach, przyjęcie u cesarza. Cudzysłowu użyłam świadomie, bo to, co rozgrywało się na scenie, bardziej przypominało jakieś jasełka połączone z baletem, śpiewem i akrobacją (zwłaszcza ta ostatnia była na zaskakująco wysokim poziomie), niż teatralną sztukę. Wszystko albo nieprzyzwoicie słodkie, albo monumentalne i patetyczne. W bardzo bogatej oprawie kostiumowo-scenograficznej, z mnóstwem efektów specjalnych.

Wspomniana już wyżej publiczność reagowała niezwykle żywo i w momentach podniosłych lub dramatycznych przerywała na chwilę konsumpcję, by wyrazić zachwyt lub przerażenie. Niektórzy wstawali z miejsc, a jedna pani przede mną prawie się popłakała, kiedy rozdzieleni kochankowie zamienili się w motyle.

Kiedy teraz przeczytałam ponownie to, co napisałam, stwierdzam, że koncertowi poświęciłam raptem dwa akapity, podczas gdy spektaklowi w Huangzhou – aż cztery. Co wiedzie mnie do mało budującego wniosku, że kultura wysoka zawsze przegrywa z masową. Co było do udowodnienia.

Wielki kraj małych ludzi

W Chinach wszystko jest wielkie. Ba, ogromne, gigantyczne. Wrażenie to towarzyszy mi bez przerwy, odkąd postawiłam stopę na chińskiej ziemi. Wielkie lotniska, które wyglądają jak kosmodromy i wielkie dworce kolejowe, które wyglądają jak lotniska. Wielkie ulice z wielkimi korkami. Wielkie domy – w górę i na boki, choć bardziej w górę. Wielkie teatry, wielkie centra handlowe. Gigantyczne miasta, ogromne miasteczka i wielkie mieściny. Wielki jest też tłok na ulicach i w metrze.

Co ciekawe, w skali mikro również wszystko jest wielkie. Na przykład, w takim supermarkecie. Na półkach leżą wielkie cebule  (w życiu takich nie widziałam) i gigantyczne główki czosnku. Truskawki są wielkie jak śliwki, a śliwki jak gruszki. O gruszkach nawet nie wspomnę, bo to już przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Wielkie są nawet opakowania gumy do żucia.  Wielka jest też bezradność robiących tam zakupy cudzoziemców, bo personel umie się jedynie uroczo uśmiechać, ale gdzie leży herbata, nie powie, bo nie zrozumie pytania, jeśli nie zostanie ono zadane po mandaryńsku. 

I tylko ludzie na ulicach jacyś tacy mali. Wzrostem, nie duchem, bo duchem, to wręcz przeciwnie. Ale za to pełni podziwu dla wszystkiego, co wielkie. Na przykład kolega z Ukrainy, który mierzy ze dwa metry w każdą stronę, budzi tu takie zainteresowanie, że aż biedak nie wie, co z tym począć. Kiedy idzie ulicą, zawsze ciągnie się za nim paru Chińczyków, którzy w mało dyskretny sposób pokazują go sobie palcami, chichocząc jak pensjonarki – niezależnie od płci.  Podejrzewam, że zdjęciami, które sobie z nim zrobili tubylcy, można by wytapetować Plac Niebiańskiego Spokoju – jak wiadomo, największy plac na świecie. 

Co kraj, to obyczaj

Jadąc do tak odległego kraju, jak Państwo Środka, byłam, oczywiście przygotowana na rozmaite kulturowe szoki.  Jednak niektóre z nich wciąż jeszcze mnie zadziwiają – zwłaszcza w zestawieniu z tak zwanym anturażem.

No bo proszę sobie wyobrazić: super nowoczesne miasto, dookoła same wieżowce, przy których Empire State Building może się czerwienić ze wstydu, na ulicy eleganckie beemwice i merce. Chodnikiem idzie przyzwoicie ubrany facet, nie żaden tam menel – po prostu, zwykły obywatel. I nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, ten zwykły obywatel wydaje charczący dźwięk z głębi trzewi i z emfazą spluwa na trotuar. Nie troszcząc się przy tym w najmniejszym stopniu, czy przypadkiem kogoś nie opluje.

Pragnę podkreślić, że ten mało estetyczny obyczaj nie jest wyłącznie domeną mężczyzn. Panie też lubią sobie ulżyć w miejscach mniej lub bardziej publicznych, czego doświadczyłam na własnej skórze w hotelowej toalecie. Myłam właśnie ręce, a obok mnie, po prawej stronie, to samo robiła elegancka pani. Nagle pochyliła się w moją stronę i tuż przed moim nosem splunęła do stojącego przy mojej lewej nodze kosza. Widać było, że robi to nie po raz pierwszy, bo cela miała dobrego. Całe szczęście, bo inaczej, oplułaby mi buty.

Jak mnie poinformowała znajoma Chinka, skala zjawiska, o którym piszę, mocno się ostatnio zmniejszyła, a to dzięki gigantycznej (a jakże!) kampanii, którą Chińczycy przeprowadzili przed Olimpiadą w 2008 roku. Kampania miała na celu oduczyć naród spluwania w miejscach publicznych i podobno odniosła spory sukces. Trudno mi sobie zatem wyobrazić, jak to wyglądało przed tą kampanią i jakim cudem można było w ogóle chodzić po tutejszych chodnikach.

Innym zwyczajem, z którym trochę trudno jest się oswoić, jest chiński sposób spożywania posiłków. Chińczycy jedzą bowiem bardzo głośno – siorbią i mlaszczą, nie przejmując się zupełnie otoczeniem. Nawet ludzie bardzo wykształceni, pijąc herbatę, wydają dźwięki, za które europejskie dziecko dostałoby nieźle po uszach.  Obserwowałam wykładających na naszym seminarium profesorów – wszyscy siorbali jak jeden mąż.

O ile mi wiadomo, w tej sprawie nie podjęto jeszcze żadnych decyzji i na razie KPC nie przewiduje kampanii oduczającej naród siorbania i mlaskania. Ale niech żywi nie tracą nadziei – trwa XVIII Kongres KPC. Kto wie, co się może zdarzyć…

Transport ekstremalny

Jednym z moich najkoszmarniejszych podróżniczych wspomnień jest wspomnienie ruchu ulicznego w Hanoi.  Cudem udało mi się uniknąć tam wypadku i nie zostawić na której z tamtejszych ulic przynajmniej jednej kończyny. Nie przypuszczałam, że przyjdzie mi jeszcze kiedyś takie doświadczenie powtórzyć.  Jednak Pekin pobił Hanoi.

Już pierwszego dnia, kiedy wybrałam się do pobliskiego banku, musiałam pokonać ogromne (a jakże by inaczej) skrzyżowanie.  Wyposażone  było w światła, więc sądziłam, że to kaszka z mleczkiem. Myliłam się. Po pierwsze, światła niby są, ale jakoby ich nie było. Często nie działają, a nawet jak działają, z daleka trudno dostrzec, które się aktualnie pali.  Po drugie, nikt tu się nimi specjalnie nie przejmuje. Na początku myślałam, że jeśli ruszają z miejsca tubylcy, można po prostu za nimi podążyć. Okazało się jednak, że ruch taki bywa ryzykowny, gdyż tubylcy łażą jak chcą – niezależnie od świateł. Co gorsza, tę samą filozofię wyznają i kierowcy.

Jednak znacznie gorzej jest na ulicach bez świateł. O, tam to już wolna amerykanka. Jeśli schodzisz z trotuaru, czynisz to wyłącznie na własną odpowiedzialność.  Natomiast zachowanie kierowców każe przypuszczać, że ich odpowiedzialność jest w najlepszym razie ograniczona.  Oni po prostu jadą sobie, a hamulce służą im chyba wyłącznie do parkowania. Podobną fantazją odznaczają się tutejsi rowerzyści. Pieszy musi mieć niezły refleks, żeby ujść z życiem.

Niestety, przekraczanie ulic nie jest jedynym ekstremalnym przeżyciem w trakcie przemieszczania się po mieście. Weźmy taki autobus. Niby wszystko jak trzeba – wchodzi się jednymi drzwiami, wysiada drugimi – Ordnung must sein.  Sęk w tym, że ten Ordnung znajduje się pod niepodzielnym panowaniem kierowcy. Ten zaś zamyka drzwi jak mu się podoba, nie bacząc zupełnie na to, ile jeszcze osób miałoby ochotę do „jego” autobusu wsiąść. Dwa razy zamknięto mi drzwi przed nosem. Raz przytrzaśnięto płaszcz. Ale płaszcz to nie ręka, więc nie ma co narzekać.

Należy dodać, że personel autobusu, składający się z kierowcy i biletera, też lubi ryzyko. Kierowcy z upodobaniem ścigają się z innymi kierowcami, chętnie używając przy tym klaksonów. Za to bileterzy, poza tym, że sprzedają wydzierane z bloczków bilety (cena - niezależnie od tego, dokąd jedziemy - jeden juan, czyli ok. 50 gr), mają jeszcze jedną funkcję. Otóż wywieszają się do połowy ciała za okno i wymachując prawym ramieniem, starają się "oczyszczać" autobusowi drogę. Za każdym razem, kiedy byłam świadkiem tych wyczynów, bałam się, że dzielny bileter (lub bileterka) w końcu straci rękę. Bileterzy kontrolują też ruch pasażerów, głośno wykrzykując nazwy kolejnych przystanków i popędzając ociągających się.

Za to w metrze kontrolę nad ruchem pasażerów przejmują specjalne służby. Pracownicy tych służb, niemal wszyscy w charakterystycznych maseczkach na twarzy, stoją wzdłuż peronu, a ich zadanie polega na: a) pilnowaniu, by naród stał grzecznie w kolejce i się nie pchał; b) dopychaniu kolanem tych, co się nie mogą zmieścić do wagonika, kiedy metro już nadjedzie. Każdy z „pilnowaczo-dopychaczy” wyposażony jest w mikrofon i donośnie obsztorcowuje co bardziej niezdyscyplinowanych.  Na własne oczy widziałam, jak jakiś wyrostek dostał pałką po pośladkach, bo niewystarczająco żwawo wskakiwał do wagonu. Na wszelki wypadek, wskoczyłam rączo niczym sarna.

Jednak w godzinach szczytu nie pomogą nawet dopychacze. Nieraz trzeba przepuścić dwa lub trzy pociągi, żeby wsiadłszy do trzeciego, jechać w niewyobrażalnym ścisku. Problemem staje się wykonanie najmniejszego gestu, o próbach przeciskania się do wyjścia nie wspominając. Żeby wysiąść na „moim” przystanku, musiałam zmobilizować wszystkie siły w łokciach i bardzo donośnie wrzeszczeć po angielsku Excuse me, excuse me! To doświadczenie nasunęło mi myśl, że chiński system sterowania ruchem pasażerów ma jednak pewną lukę – poza dopychaczami, przydaliby się jeszcze wypychacze. Koniecznie muszę to gdzieś zgłosić.

Do pracy, rodacy

Celem ostatecznym socjalizmu jest osiągnięcie powszechnego dobrobytu.
Deng Xiaoping

Ten cytat z wielkiego Denga został dziś przytoczony na wykładzie z Chińskiej Naukowej Teorii Rozwoju (sic!). Inna nazwa to Teoria Naukowego Rozwoju, a profesor nie mógł się zdecydować, która jest właściwsza. Mówiąc jednak w dużym skrócie, chodzi o to, by osiągnąć nie tylko dobrobyt materialny, ale i wszechogarniającą harmonię społeczną. O szczegóły jednak lepiej nie pytać – teoria wprawdzie już jest, ale jeszcze nie do końca wypracowano rozwiązania praktyczne, co widać gołym okiem.

Spytany o stopę bezrobocia, profesor najpierw podał oficjalny wskaźnik, który opiewa na nieco ponad 4%. Potem dodał, że niektórzy naukowcy szacują go na 9% z hakiem. A w końcu ni z tego, ni z owego, opowiedział anegdotę, jak spytana o wiek kobieta, odparła, że ma PONAD dwadzieścia lat. Aluzju poniał. Ani cztery, ani dziewięć, tylko znacznie więcej – ot, co.

Metody radzenia sobie z tym stanem rzeczy widoczne są na każdym kroku. Dzięki walce z bezrobociem, Chiny dopracowały się nowych zawodów. Na przykład – profesji schodziarki. Słowo może niezbyt zgrabne, ale wzór słowotwórczy istnieje: windziarz, windziarka. Funkcja też pokrewna, o czym przekonałam się, zwiedzając tutejsze Muzeum Rozwoju Miasta. Gmach, jak zwykle, okazały, kilkupiętrowy, a przy tym raczej pustawy, bo tłumy turystów wolą inne pekińskie atrakcje. Na każdym piętrze schody ruchome wiodące na kolejną kondygnację. A przy każdych schodach – schodziarka. Elegancko ubrane dziewczę, którego praca polega na staniu przy schodach, a gdy zbliża się zwiedzający (co zdarza się ze trzy razy na dzień), na wciśnięciu stopą odpowiedniego miejsca na stopniach, by uruchomić mechanizm. Czasem towarzyszy temu elegancki ruch ręką – zapraszam na schody.

W Chinach przywrócono też należne miejsce szlachetnej profesji odźwiernego. W każdej knajpie, restauracji czy barze przy drzwiach stoi przynajmniej jeden facet lub babka, którego zadaniem jest grzeczne kłanianie się gościom – Ni hao! Nawet na tutejszej, akademickiej stołówce instytucja odźwiernego jest w pełnym rozkwicie. Niekiedy (do dziś nie odkryłam, od czego to zależy)  w drzwiach witają mnie dwie osoby – chłopak i dziewczyna. Oboje ślicznie uśmiechnięci – do chwili, kiedy zobaczą moje plecy. Kiedy nie witają gości, nudzą się bowiem straszliwie. Obserwowałam ich kiedyś przez cały posiłek – chłopak podpierał ścianę w tak wymowny sposób, że aż mi go było szkoda. Ale cóż, służba nie drużba.

W niektórych sklepach liczba personelu sprzedającego wielokrotnie przekracza liczbę klientów. W efekcie, zachowanie tegoż personelu bywa zaskakująco swobodne – panienki chichoczą po kątach, gapią się na wchodzących (zwłaszcza na „długie nosy”), zajadają nuddles, czasem zwyczajnie podsypiają.

Jednak absolutnym hitem tutejszego rynku pracy jest – jak dla mnie – robota windziarki w szanghajskiej Wieży Telewizyjnej. Wieża wysoka na prawie 470 metrów, winda jedzie szybko, ale i tak trwa to dobrą chwilę. Wystrojona w czerwony uniform windziarka stoi wyprostowana jak struna i  wpatrzona w jeden punkt recytuje – najpierw po chińsku, potem po angielsku – formułkę na temat Oriental Pearl Tower. Turyści gadają, śmieją się, zajmują swoimi sprawami, a ona – niewzruszona niczym pomnik – przemawia. Rewelacja!

Dzięki tym wszystkim zabiegom Chiny przybliżają się krok po kroku… No właśnie, pytanie – do czego.

Wielki Mur, wielkie wyzwanie

Właśnie sobie uświadomiłam, że nie opisałam mojej wyprawy na Wielki Mur. A cóż by to była za relacja z Chin bez choćby wzmianki o Wielkim Murze! Tym bardziej, że moja wycieczka skończyła się dosyć nieoczekiwanie. Ale po kolei.

Zaczęło się nieźle. Poprzedniego dnia w Pekinie spadło coś na kształt śniegu (taka szara, mokra papka), ale do kolejnego poranka wszystko wyschło, niebo się wypogodziło i nawet pojawiło się słońce, co w Pekinie nie jest ponoć zjawiskiem częstym z powodu permanentnie wiszącego nad miastem smogu. Ruszyliśmy więc pełni optymizmu, że pogoda nam sprzyja i Wielki Mur zaliczymy na luziku.

Niestety, kiedy z okien autokaru zobaczyłam okalający Pekin górski łańcuch, po którego grzbiecie biegnie największy mur świata, ogarnął mnie niepokój. Coś tam za biało było, na tych górach. Kiedy zaś wysiedliśmy z autokaru, niepokój zmienił się w pewność – będzie kiepsko. Parking, na którym stanęliśmy, był tak oblodzony, że każdy krok groził kontuzją. Co gorsza, dął silny, lodowaty wiatr. Od razu stało się jasne, że brak czapki jest ogromnym błędem. Podobnie jak brak stosownego obuwia, a najlepiej raków.

Wejście na Wielki Mur zaczynało się od niewielkiej pochyłości, która przechodziła w kończący się gdzieś na horyzoncie łańcuch schodów. Na pierwszym odcinku, choć było ciężko, wciąż jeszcze miałam nadzieję, że dotrę chociaż do pierwszego bastionu. Żeby tego dokonać, musiałam jeszcze pokonać te wszystkie oblodzone schody, ale jako stara harcerka, byłam pewna, że dam radę. Z każdym krokiem jednak moja pewność słabła, zmieniając się najpierw w wahanie, potem w niepewność, a potem zaś w pewność, ale – że tak to ujmę – o znaku przeciwnym. Nie ma mowy, w życiu tam nie wlezę!

Dookoła mnie działy się dantejskie sceny. Ludzie z rozpaczą czepiali się poręczy schodów, tworząc wielkie zatory. Co odważniejsi próbowali posuwać się środkiem na czworaka, ale na ogół kończyło się to zjazdem o kilka stopni w dół. Zewsząd dochodziły jęki i piski. Ja brnęłam w górę, wisząc na poręczy i przeklinając po polsku, żeby nikt nie rozumiał. W ten mało elegancki sposób dotarłam na trzecią lub czwartą platformę schodów. Przede mną było ich jeszcze z piętnaście.

Rozsądek zwyciężył. Zarządziłam jednoosobowy odwrót. Liczniejszego zarządzić nie mogłam, bo reszta mojej grupy albo w ogóle odpuściła sobie tę wspinaczkę, albo odpadła już na wcześniejszym etapie. Wyżej poszedł tylko jeden Macedończyk i jeden Bośniak. Twarde chłopaki. Zejście okazało się gorsze od wejścia. Parę razy po prostu usiadłam i zjechałam na tyłku, w czym zresztą wcale nie byłam oryginalna, bo zjeżdżali niemal wszyscy.

Kiedy dotarłam do oblodzonej pochyłości, która była już ostatnim etapem tej drogi przez mękę, zobaczyłam młodą Chinkę, która stała rozkraczona na samym środku drogi i wrzeszczała w niebogłosy. Robiło to naprawdę upiorne wrażenie. Wyglądało na to, że dziewczę panicznie się boi i jeśli nikt jej nie uratuje, zostanie tam na wieki, a przynajmniej do wiosny. Prosząc świętego Tadeusza Judę, żeby noga mi się nie powinęła, oderwałam się od bezpiecznego murka i podałam dziewczynie pomocną dłoń. Nie jestem w stanie opisać, jak mi dziękowała – chociażby dlatego, że czyniła to po chińsku. Ale brzmiało to bardzo wylewnie.

Wyprawa na Wielki Mur zakończyła się w barze na parkingu, gdzie czekając na Bośniaka i Macedończyka, nasza dzielna grupa wypiła cały tamtejszy zapas herbaty i wykupiła wszystkie obrzydliwe pamiątki z tamtejszych straganów. Podejrzewam, że dzięki fatalnym warunkom pogodowym,  kramarze obłowili się za wszystkie czasy.

Konkluzja? Tym razem Wielki Mur okazał się zbyt wielki. Ale niech tylko przyjadę w lepszych butach – wtedy zobaczymy!

Tam skarb twój, gdzie twój… żołądek

Wprawdzie pisałam już o kulinariach, ale dwutygodniowy mariaż z kuchnią chińską dał mi interesujący materiał do przemyśleń o ludzkiej naturze.

Jak wspominałam, tutejsza stołówka stawia na promowanie kuchni chińskiej, i to chyba nie najwyższych lotów. Chodzi zapewne o to, żeby wypośrodkować pomiędzy menu przeciętnego Chińczyka  a tym, co akceptowalne dla bardziej rozpuszczonych gości ze świata zachodnich imperialistów. W efekcie mamy bardzo monotonny i słabo przyprawiony repertuar, który w dodatku powtarza się trzy razy na dzień – w niemal niezmienionej formie.

Przez pierwszy tydzień jakoś poszło. Europejscy seminarzyści byli wprawdzie trochę zaskoczeni brakiem bułeczek, wędlinki i serka, ale uprzejmie jedli, co bufet serwował, w geście kurtuazji próbując nawet posługiwać się pałeczkami. W drugim tygodniu nastąpił kryzys. Głównie spowodowany wyjazdem do Szanghaju i Huangzhou, gdzie karmiono nas w restauracjach. Ich menu tak bardzo różniło się od stołówkowego,  że powrót do pekińskiej rzeczywistości dla niektórych okazał się próbą ponad siły.

Bractwo jak jeden mąż popędziło do pobliskiego supermarketu w poszukiwaniu czegoś, co bardziej przypomina europejskie produkty spożywcze. Koledzy (dziwnym trafem celują w tym mężczyźni) każdy posiłek zaczynają od wykładania na stół własnych wiktuałów. I tak, na stołach pojawiły się paczkowane wędliny, niesłodzony jogurt, a nawet czekolada i chipsy. Towarzyszą temu bardzo emocjonalne wypowiedzi w stylu „W Szanghaju czułem się jak w raju” (po angielsku to się, na szczęście, nie rymuje) lub „Jak wrócę do domu, żona/matka/teściowa (niepotrzebne skreślić) przez dwa tygodnie będzie mi gotowała tylko serbskie/macedońskie/bułgarskie… (niepotrzebne skreślić) jedzenie”.

Kiedy tak przysłuchuję się tym westchnieniom i narzekaniom,  odczuwam coś w rodzaju rozczarowania. Oto my, wykształceni, cywilizowani, kulturalni ludzie tak wiele uwagi poświęcamy – co tu dużo gadać – żarciu. Opowiadamy, czego to byśmy nie zjedli (znam już zasadnicze cechy serbskiej, macedońskiej, ukraińskiej, bośniackiej, etc., kuchni), marudzimy, że nie ma salami albo boczku, dowcipkujemy na temat tego, co jadają nasi gospodarze. Biorąc udział w takiej rozmowie, doprawdy, trudno uwierzyć, że człowiek jest istotą duchową. Tam skarb twój, gdzie serce twoje?

PS.  Dostałam dziś prezent od kolegów z Macedonii i Serbii – paczkę ciastek „Liderpolki” (matko, co za nazwa!). Made in Poland. Kupione w tutejszym sklepie! W życiu nie słyszałam o „Liderpolkach” ani o ich producencie – firmie z Ożarowa Mazowieckiego. Ale byłam dumna jak paw!

Chińczycy pi razy oko

Wypada napisać coś o gospodarzach Państwa Środka. Jednak z pokorą muszę wyznać, że trzy tygodnie to zdecydowanie za mało, by móc powiedzieć o nich cokolwiek pewnego, poza tym, że prawdopodobnie znacznie się od nas, Europejczyków, różnią. W dodatku, nie znając ich języka, skazana jestem na bardzo szczątkowe kontakty – wyłącznie z tymi, którzy choć trochę władają angielskim. No i trzeba pamiętać, że Chiny to jedna piąta całej ludzkości i chyba trudno na tym łez padole o kraj  bardziej zróżnicowany etnicznie. Dlatego wszystkie moje oceny są powierzchowne i mogą mieć niewiele wspólnego z tym, jacy naprawdę są Chińczycy. Co powiedziawszy, mogę już z czystym sumieniem podzielić się kilkoma obserwacjami, których źródłem jest przede wszystkim ulica.

Zacznijmy od ubioru. Do bardzo odległej przeszłości należą czasy, gdy Chińczycy mogli być kojarzeni z tłumem w jednakowych mundurkach à la przewodniczący Mao, który (tłum, nie przewodniczący) mógłby stanowić inspirację dla Lucasowskiego „Ataku klonów”. Dziś chińskie ulice to taka sama mieszanina różnorodnych trendów, stylów i indywidualnych konfekcyjnych upodobań, jak ulice europejskie. Można jednak z pewną dozą ostrożności dostrzec parę wyróżników. Na przykład zamiłowanie pań do futerek. Celowo piszę futerek, a nie futer, bo nie chodzi o futrzane płaszcze czy kurtki, ale o wszelkiego rodzaju futrzane ozdobniki. Pekińskie elegantki bardzo chętnie noszą wszystko, co tylko da się obszyć futrem. Buty, rękawiczki, wełniane czapki, a nawet torby. Domyślam się, że w znakomitej większości przypadków nie jest to prawdziwe futro, tylko sztuczne, z czego na pewno ucieszyłaby się Brigitte Bardot.

Poza futrzastymi ozdobnikami, na moje oko, pekińczycy lubią, jak im się ubranie świeci. Zwłaszcza wśród młodych można zauważyć przywiązanie do kolorowych, pikowanych kurtek, zrobionych z czegoś, co mocno się błyszczy i fakturą zbliżone jest do plastyku lub sztucznej skóry. Prawdę mówiąc, dla mnie to dosyć paskudne, ale  de gustibus... Nasz opiekun, Eric, z upodobaniem nosi coś takiego, w bardzo jaskrawym, zielonym kolorze. Do tego z uporem maniaka zakłada obszerne, jasnoszare spodnie od dresu. Mam szczerą nadzieję, że dysponuje więcej niż jedną parą, bo jak dotąd nie widziałam go w niczym innym.

Inną ciekawostką jest upodobanie Chińczyków, zwłaszcza kobiet, do farbowania włosów… na rudo. Chyba nawet w Dublinie nie zobaczy się na ulicy tylu rudzielców co tutaj. Co bardziej konserwatywni ograniczają się do rudych pasemek, ale wielu idzie na całość. Widziałam tu już bardzo różne odcienie rudego, z marchewkowym włącznie, co przy charakterystycznej, chińskiej urodzie daje efekt dość wstrząsający. Fryzury są rozmaite, ale zauważyłam znaczną skłonność do grzywek – u dziewczyn, ciętych na równo z brwiami, u chłopaków, nawet nieco dłuższych, zaczesywanych na bok i włażących do oczu. Niektórzy wyglądają jak żywe wcielenie postaci z japońskiej mangi.

Jak nam powiedział jeden z tutejszych profesorów socjologii, chińska kobieta ma dwa wyjścia: albo musi  być ładna, albo musi bardzo o siebie dbać. W sumie, nic odkrywczego, n’est-ce pas? Los polskiej kobiety jest bardzo podobny, choć jak by pewnie podsumowały feministki, takie podejście cuchnie na kilometr męskim szowinizmem. Jednak, jak zauważyłam, w Chinach to „dbanie o siebie” nie obejmuje zabiegów dentystyczno-ortodontycznych. W przeciwieństwie do krajów europejskich, gdzie już co drugi obywatel i obywatelka paraduje z aparatem ortodontycznym, i to niezależnie od wieku, tu takiego nie uświadczysz. W dodatku,  natura nie obdarzyła Chińczyków równie hojnie jak mieszkańców Afryki i ortodonci mieliby tu sporo roboty. Z jakichś jednak względów – może ekonomicznych, a może kulturowych – nie mają, a chińskie elegantki ukazują światu uśmiech pełen wdzięcznych asymetrii.

No i crème de la crème moich obserwacji – okulary bez szkieł! Po raz pierwszy zobaczyłam coś takiego na lotnisku w Szanghaju, gdzie przy taśmie z bagażami stał bardzo elegancki Chińczyk w okularach. Oprawki miał prima sort, ale coś mi w nich nie grało. Dopiero po chwili zorientowałam się, że gość nosi atrapy. Początkowo sądziłam, że to incydent, ale po kilku dniach spacerów chińskimi ulicami już wiem, że nic z tych rzeczy. Znajoma Chinka poinformowała mnie, że Chińczycy traktują okulary jak element garderoby – drogie, markowe oprawki stanowią taki sam dodatek jak zegarek czy spinki do mankietów. A jak komu Bozia dała dobry wzrok, kupuje same oprawki i po sprawie.

Na koniec krótka rada dla turysty: pytając Chińczyka o drogę należy zawsze stosować zasadę ograniczonego zaufania. Na pytanie do you speak English, odpowiedź brzmi albo a little, albo nie ma jej w ogóle, czemu towarzyszy wymowna mimika – chybaś  się z choinki urwał! Natomiast, niezależnie od znajomości języka, jeśli pokażesz Chińczykowi napisany po chińsku adres lub nazwę miejsca, którego szukasz, ten zafrasuje się na chwilę, po czym wskaże ci jakiś kierunek. Pamiętaj – to tylko bardzo niepewna wskazówka.  Po przejściu pięciuset metrów lepiej spytać kogoś jeszcze.  Moim zdaniem, Chińczycy po prostu chcą być uprzejmi. Turysta pyta – trzeba mu odpowiedzieć. A że powinien iść dokładnie w przeciwną stronę…  Poza tym, jeśli Chińczyk zna trochę angielski, „biały” turysta jest dla niego atrakcyjną okazją do popisania się elokwencją. Jedna pani, spytana o to, na której stacji metra mam wysiąść, opowiedziała mi całe swoje życie. Zdumiewająca otwartość.

Ale możliwe, że to tylko pozory. Spotkany w barze Amerykanin, który mieszka w Pekinie od 4 lat, powiedział mi, że przez cały ten czas nie był w stanie zaprzyjaźnić się z żadnym Chińczykiem. Według niego, to bardzo zamknięty naród, wciąż mocno nieufny wobec cudzoziemców. Naród żyjący za Wielkim Murem? Trudno powiedzieć. Może to ten Amerykanin nie znalazł furtki w murze?

Ka(toli)czka po pekińsku

Ze skruchą wyznaję, że na trzy niedziele spędzone w Chinach, godnie święciłam Dzień Pański tylko raz. Chociaż intencje miałam jak najlepsze, za dwoma pierwszymi razami pokonały mnie tak zwane warunki zewnętrzne. A było to tak…

Informacje o mszach świętych w Pekinie przysłał mi mailem małżonek, bo jakoś dziwnym trafem w Pekinie nie mogłam dostać się na żadną internetową stronę zawierającą te informacje.  Co ciekawe, kiedy spróbowałam to zrobić po raz kolejny, tuż przed samym wyjazdem, udało mi się bez problemu. Przypadek? Pewnie tak. W każdym razie, przestudiowałam maila od męża bardzo skrupulatnie i z tej analizy wyszło mi jak dwa i dwa jest cztery, że jeśli chcę pogodzić udział we mszy świętej z uczestnictwem w wykładach, muszę udać się na nabożeństwo, które zaczyna się o 7.00. A to oznacza, że powinnam wyruszyć w drogę najpóźniej o 5.45. Czekała mnie bowiem jazda autobusem,  potem metrem z przesiadką, a w końcu odnalezienie kościoła. Trochę się bałam, że o siódmej rano mogę mieć problem z zapytaniem kogoś o drogę, ale trudno – no risk, no fun.

Budzik zadzwonił. Ja karnie wstałam. Udało mi się nawet nie potknąć o własne nogi. Wyszłam z hotelu i… zatkało mnie. Nie, bynajmniej nie z zachwytu. Ze zgrozy. Na chodnikach i ulicach leżała gruba warstwa czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na śnieg, ale było bardzo mokre i bardzo brejowate. Co gorsza, takie samo coś leciało z nieba, ostro zacinając w mocnych podmuchach wiatru. Pogoda w sam raz na wyprawę na drugi koniec miasta.

Zanim doszłam do bramy, moje skórzane trzewiczki przemoczone były do cna wraz ze skarpetkami. Niestety, brama była zamknięta i musiałam iść do drugiej. Zanim do niej dotarłam, przemoczone już miałam dżinsy, a z włosów woda lała mi się prosto za kołnierz. Zaparłam się w sobie i polazłam na przystanek autobusowy. Nim przyjechał mój autobus, wiedziałam, że jeszcze trochę, a umrę w Chinach na zapalenie płuc. Autobus przyjechał tak późno, że i tak nie zdążyłabym na mszę. Wróciłam do hotelu jak niepyszna.

Za drugim razem było blisko. Samolot z Huangzhou lądował o 14.30, msza była o 18.00. Wszystko wskazywało na to, że zdążę. Niestety. Najpierw długo czekaliśmy na bagaże. Potem okazało się, że jeden Serb z naszej grupy zgubił gdzieś jedwabną poduszkę i nasza chińska opiekunka poszła jej szukać. Poduszka się, oczywiście, nie znalazła, ale za to byliśmy już dobre półtorej godziny do tyłu. A potem zaczęły się pekińskie korki. Do hotelu dotarłam z wybiciem osiemnastej.

Trzeci i ostatni raz niebiosa mi sprzyjały. Pogoda była piękna, wykładów nie było, autobusy i metro spisały się na medal. Do tzw. Katedry Południowej dotarłam grubo przed czasem i zdążyłam jeszcze załapać się na kawałek mszy po chińsku. Zanim jednak doszłam do kościoła, musiałam przebrnąć przez tutejszy „dziedziniec cudów” – wypisz wymaluj jak z Wiktora Hugo. Żebracy ustawili się w dwuszeregu po obu stronach wyboistej drogi – jedynej, jaką można dotrzeć do katedry. Widok bardzo nieprzyjemny, bo okrywające ich łachmany umiejętnie odsłaniały wszelkie możliwe kalectwa.

A sama msza? Całkiem zwyczajna, tyle że po angielsku i w otoczeniu bardzo wielu chińskich twarzy. Z niezłym chórem i gitarową kapelą. Ciekawostką było to, że tuż przed komunią do mikrofonu podeszła kobitka (na moje oko, aktywistka tamtejszej wspólnoty parafialnej) i wytłumaczyła wiernym, że komunia przysługuje tylko katolikom, którzy już są po pierwszej komunii świętej. Pozostali mogą podejść po błogosławieństwo. Wygląda na to, że takie rzeczy nie są dla tutejszych katolików oczywiste. Cóż, w końcu Chiny to kraj misyjny.

Taksówkarz

Przejażdżka taksówką po Pekinie to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Doświadczyłam tego kilkukrotnie i za każdym razem było nieco inaczej, ale zawsze interesująco.

Po pierwsze, kiedy się chce wsiąść do pekińskiej taksówki, trzeba najpierw przekonać kierowcę, żeby pojechał tam, gdzie my chcemy, a nie tam, gdzie akurat on chce pojechać. Parę razy zdarzyło mi się, że kiedy pokazałam taksówkarzowi adres (koniecznie napisany po chińsku, inaczej – nie ma nawet co próbować!), po prostu mówił nie, nie wdając się w żadne wyjaśnienia. Nie i koniec. Najgorzej, kiedy w środku nocy człowiek jest gdzieś na drugim końcu miasta, metro już nie jeździ, a trzeci nagabnięty taksówkarz kręci przecząco głową. Naprawdę, robi się nieciekawie.

Po drugie, trzeba albo się upewnić, że taksówkarz włączy taksometr, albo z góry ustalić cenę. Ani jedno, ani drugie nie jest proste. Bariera językowa robi swoje, a poza tym, taksówkarze są cwani i dobrze wiedzą, że jak metro nie jeździ, to „długi nos” nie ma wyjścia i przyciśnięty do muru, zapłaci prawie każdą cenę, byle dotrzeć do hotelu. W takich warunkach negocjacje bywają doprawdy krótkie. No, chyba że trafi się na postój, gdzie stoi sznur taksówek i można próbować chwytu „na konkurencję”. Czasem się udaje.

Po trzecie, dobrze jest mieć przy sobie kartkę z adresem napisanym po chińsku oraz telefon do kogoś, kto tym językiem włada i ma pojęcie, dokąd jedziemy. Pekińscy taksówkarze bywają bowiem niefrasobliwi – podasz takiemu adres, gość pokiwa głową, a po dwudziestu minutach jazdy w niewiadomym kierunku okazuje się, że nie ma zielonego pojęcia, dokąd jechać.

Coś takiego zdarzyło mi się, kiedy wieczorną porą jechałam z grupą kolegów do szeroko rozumianego centrum Pekinu. Ze względu na liczebność grupy, musieliśmy wziąć trzy taksówki, a kartki z adresem były dwie. Mój kierowca popatrzył na kartkę, z zapałem przytaknął i pojechaliśmy. Niestety, po jakichś 15 minutach zaczął się niespokojnie kręcić, a po kolejnych pięciu nadawać ciurkiem po chińsku. Byliśmy w klasycznym impasie – on ani słowa po angielsku, ja i koledzy po chińsku tylko ni hao (dzień dobry) i xiexie (dziękuję) – zwroty mało przydatne w takiej sytuacji. Najzabawniejsze, że taksówkarz zdawał się zupełnie tego nie zauważać – gadał i gadał, jakby ilość słów mogła jakimś cudem przejść w jakość, czyli choć cień porozumienia. Cud się jednak nie wydarzył.

Na szczęście, choć nie mieliśmy kartki z adresem, mieliśmy telefon do recepcji naszego hotelu i uprzejma recepcjonistka, która wiedziała, dokąd jedziemy, wyjaśniła taksówkarzowi, co i jak. Myślę, że po prostu zapomniał, pod jaki adres miał jechać, a ona mu tylko przypomniała. Tak czy siak, dojechaliśmy, choć przy okazji zwiedziliśmy chyba pół Pekinu.

Żeby tego wszystkiego było mało, pekiński taksówkarz nie troszczy się zbytnio o formy i komfort klienta. Nastawia radio na cały regulator, a poproszony o ściszenie, albo udaje, że nie kapuje, o co chodzi, i olewa prośbę, albo ścisza na chwilę, by za moment podkręcić decybele od nowa. Ma też inny zwyczaj, przy którym radyjko to pestka – ni z tego ni z owego wychyla się przez okno (to od strony kierowcy zwykle bywa otwarte- niezależnie od pogody) i zamaszyście przez nie spluwa, nie przejmując się bynajmniej, czy przy okazji nie opluje sąsiedniego auta. Zakładam jednak, że gdyby się tak stało, kierowca oplutego wozu odpłaciłby się pięknym za nadobne. Cóż, przynajmniej do siebie nie strzelają.

Można, oczywiście, próbować nakłaniać taksówkarza, by okno zamknął, ale mnie się ta sztuka nigdy nie udała. Nawet kierowca, który mówił trochę po angielsku, nagle tracił wszelką zdolność porozumiewania się w tym języku, a na gesty reagował tak, jakby przy okazji stracił również wzrok. Ale może to i lepiej, bo taksówkarze pekińscy palą w taksówkach jak kominy, a przy okazji mają bardzo specyficzne pojęcie o higienie osobistej. Raz jechałam z takim, co okna nie otworzył. Gdyby nie to, że jechałam niezbyt daleko, chyba bym go poprosiła, by to zrobił. Wniosek? I tak źle, i tak niedobrze. Nam, rozpuszczonym Europejczykom, trudno dogodzić.

Druga strona medalu

Podczas trzech tygodni pobytu w Państwie Środka, nasi gospodarze starali się pokazać nam, rzecz jasna, to co w Chinach najlepsze. Stąd wizyty w Szanghaju i Huangzhou, zwiedzanie najpiękniejszych zabytków i najnowocześniejszych obiektów. O tym, że kraj rozwija się nierównomiernie i jego wielkie połacie toną w nędzy, mówiono wprawdzie na wykładach, ale nam tego, oczywiście, nie pokazano.  No, może poza kilkoma zdjęciami na jednym z wykładów na temat chińskich reform. Nawet wizyta w jednym z pekińskich hutongów zaplanowana została w taki sposób, żebyśmy zbyt wiele nie zobaczyli – spotkanie z miejscową komuną sąsiedzką i spacer urokliwą uliczką, na której zaparkowane były mercedesy, audi, bmw i jeepy.  Trudno się było oprzeć wrażeniu, że ciągle oglądamy tylko jedną stronę chińskiego juana.

Dlatego w jeden z wolnych poranków wybrałam się samotnie do leżącego niedaleko Świątyni Lamy hutongu, którego adres podsunęła mi znajoma Polka, od dwóch lat mieszkająca w Pekinie. Trochę miałam pietra, ale znajoma zapewniała mnie, że wprawdzie zobaczę sporo biedy, ale będę bezpieczna.

Jak się zorientowałam już wcześniej, hutong to stara część miasta, zabudowana niskimi domami liczącymi czasem po kilkaset lat.  Uliczki są wąziutkie, czasem z trudem mijają się na nich dwa rowery. Warunki panują prymitywne – w domach ciasnota i brak podstawowych udogodnień, takich jak sanitariaty czy kuchnie. Niesamowity kontrast z nowoczesnymi osiedlami i luksusowymi apartamentowcami, które w Pekinie wyrastają jak grzyby po deszczu.

Hutong, który odwiedziłam, wyglądał dokładnie tak, jak opisują przewodniki. Na głównej ulicy, nieco szerszej od tych do niej prostopadłych, mnóstwo malutkich sklepików z mydłem i powidłem oraz straganów z jedzeniem, owocami i warzywami. Bardzo często stragan oznacza po prostu rozłożoną na ziemi płachtę lub rower z załadowaną przyczepą. Na ulicy odbywa się nie tylko handel, ale i usługi. Widziałam ulicznego golibrodę, który spełniał też rolę fryzjera,  oraz szewca. 

Na głównej ulicy panował tłok i ruch jak w ulu – krzyki sprzedawców, nieustanne dzwonki rowerów i klaksony motorynek. Nie spotkałam ani jednego „długiego nosa”, a to, w jaki sposób patrzyli na mnie miejscowi, utwierdziło mnie w przekonaniu, że turyści zaglądają tam niezwykle rzadko lub wcale. Ludzie albo gapili się na mnie bezceremonialnie, albo uśmiechali i witali jak starą znajomą.

O tym, jaka tam panuje bieda, świadczył nie tylko wygląd mieszkańców, ale i obowiązujące w sklepikach ceny. Na lokalnym targu żywności (duża hala, gdzie można nabyć wszystko, co potrzebne jest w chińskiej kuchni) kupiłam spory kawałek tofu za niecałego juana, czyli za mniej niż 50 groszy, a kłódkę do walizki – za pięć juanów (ok. 2,5 zł). Kobieta, która mi ją sprzedała, wyglądała na bardzo zadowoloną z tego biznesu.

Zaskoczyło mnie jedno. Na tej głównej ulicy, mierzącej może w sumie jakieś pięćset, no może siedemset metrów (oka geodety to ja nie mam, więc mogę się mylić), napotkałam co najmniej trzy publiczne toalety.  Nie żadne tam śmierdzące latryny, ale bardzo solidne, estetyczne i  super czyste (wiem, bo z ciekawości weszłam i sprawdziłam) wucety. Jak się później dowiedziałam, ich obecność w hutongu jest koniecznością, bo w domach brakuje tego rodzaju przybytków i gdyby miasto nie zadbało o toalety publiczne, hutong utonąłby w wiadomo czym.

Nawiasem mówiąc, Pekin w ogóle całkiem nieźle wygląda pod względem dbałości o publiczne klozety. Na ogół są bardzo porządne i czysto utrzymane, choć czasem dobrze jest mieć przy sobie paczkę chusteczek higienicznych. Myślę, że fajnie by było, gdyby ktoś z włodarzy Miasta Stołecznego Warszawy zainspirował się stanem tamtejszych publicznych sanitariatów.

PS.  Okazuje się jednak, że nie wystarczy ludziom zbudować kibli, trzeba ich jeszcze nauczyć z nich korzystać. Jeden z kolegów uchwycił na fotografii scenę, która wiele mówi o higienicznych zwyczajach Chińczyków. Pekin, centrum miasta, piękny, szeroki chodnik. Dookoła kupa ludzi (w Pekinie zawsze i wszędzie jest kupa ludzi). A wśród tej kupy ludzi malutki człowieczek, zachęcany przez matkę, robi na środku chodnika… kupę. Reszta niech będzie milczeniem.

sobota, 3 listopada 2012

Kuchnia chińska po chińsku


Tak się jakoś złożyło, że cała moja rodzina lubi orientalną kuchnię. Od czasu do czasu pozwalamy sobie na małe szaleństwo i wypuszczamy się do którejś z licznych warszawskich knajp o egzotycznej nazwie (żadnej nie wymienię, żeby nie było, że uprawiam kryptoreklamę).  Wśród nich są też, rzecz jasna, restauracje chińskie.

Dlatego perspektywa spędzenia trzech tygodni w Chinach ucieszyła mnie także ze względu na doznania kulinarne. Nareszcie dowiem się, jak NAPRAWDĘ smakuje chińska kuchnia, a nie jej europejska podróba. Jednak to, co mi w tym względzie zafundowano, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Mieszkam w czym w rodzaju kampusu, który ma liczne zalety, a jedną z nich jest to, że dysponuje zakładową stołówką. Wyczuć ją można na kilometr - pachnie bowiem chińszczyzną. I tylko chińszczyzną. W dodatku, od rana do wieczora. Co nasunęło mi podejrzenie,  że croissantów raczej tu nie uświadczę.

Miałam rację. Śniadanie, obiad i kolacja różnią się od siebie nieznacznie. Niezależnie od pory dnia je się tu właściwie to samo. Mamy więc całą gamę gotowanych warzyw, których nazw nie znam nawet po polsku, i których próżno szukać w naszych supermarketach. Na przykład, korzeń lotosu albo jakieś dziwne coś pomiędzy dynią, rzepą a ziemniakiem (naprawdę niezłe). Można też uraczyć się gotowanymi na parze drożdżowymi  pierożkami, a także masą rozmaitych zup, mięs i owoców morza. Do tego oferowane są różne dodatki – pasty i posypki o podejrzanym wyglądzie. Ich pochodzenie jest mi kompletnie obce i pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie mają one nic wspólnego z "jedzeniem", którego się naoglądałam na pekińskich uliczkach (skorpiony, węże, rozgwiazdy i Bóg wie, co jeszcze). Nie muszę dodawać, że do wszystkiego jest ryż – w postaci czystej i z czymś zmieszany.

Jedynym ukłonem w stronę europejskich gości jest jogurt i jajko na twardo oraz – uwaga, uwaga – normalne sztućce. Obok pałeczek, rzecz jasna. Prawda jest brutalna: jeśli ktoś nie lubi kuchni chińskiej, musi albo poszukać sobie innej jadłodajni (co może być trudne), albo przejść na bardzo ścisłą dietę. Niektórzy z moich europejskich kolegów już na nią przeszli (na przykład, pewien Macedończyk pije tylko piwo). Od czasu do czasu ktoś ponawia desperacką próbę znalezienia w okolicy piekarni z „normalnym” chlebem. Powodzenia!

Ja nie narzekam. Wcinam – pałeczkami - warzywka i seafoody, od czasu do czasu przerzucając się – łyżeczką - na jogurt. Ponieważ operuję pałeczkami dosyć nieporadnie, posiłek zabiera mi mnóstwo czasu i raczej się nie przejadam. Zmartwię się jednak dopiero, jak mi podadzą węża lub karalucha (tfu! wypluj te słowa!). Chciałam chińszczyzny – mam chińszczyznę.

Próba mikrofonu


Halo, halo. Tu BB Radio, które w odróżnieniu od BBC, ma charakter chwilowy i efemeryczny. Co na jedno wychodzi.

Od dwóch dni jestem w Państwie Środka. I od dwóch dni desperacko próbowałam się dostać na mojego bloga, za każdym razem otrzymując komunikat, że strona jest niedostępna. Prawie już pogodziłam się z losem, kiedy nagle, dziś wieczorem (tak, wiem, że u Was jest dopiero 14-a), udało mi się zalogować na googlach i tą nieco okrężną drogą dotrzeć aż tutaj. Cud. Albo podpucha. Zobaczymy.

Dlatego: halo, halo, próba mikrofonu. To, że piszę, nie znaczy jeszcze, że uda mi się to opublikować. Sieć w Chinach podlega innym prawom niż w naszej części świata. Nie ma co marzyć o odwiedzeniu takich stron jak Yutoube, Twitter czy Facebook (moje córki odetchną - przez jakiś czas nie mam podglądu na ich aktywność w sieci). Niektóre hasła wpisane w wyszukiwarkę powodują natychmiastową reakcję alergiczną, objawiającą się komunikatem Error. Taki lokalny "erroryzm".

Zatem, jeśli uda mi się ten wpis opublikować, i tak go nie zobaczę, bo mi się nie wyświetli. Dajcie znać mailem, czy mi się powiodło.

Zàijiàn, czyli do widzenia.