czwartek, 16 kwietnia 2020

Kwarantanna, czyli uroki telemedycyny

Każda epoka ma swoje ulubione słowa. Są nawet instytucje, na przykład Oxford Languages, które regularnie ogłaszają światu Słowo Roku, co ma podobno odzwierciedlać aktualny stan umysłów gatunku homo sapiens oraz to, co ów gatunek aktualnie wyprawia. Była postprawda, był kryzys klimatyczny  (w angielskiej wersji  - climat emergency, wprawdzie dwa słowa, ale za to w oczywisty sposób podkreślające dramatyzm Słowa Roku). Na Słowo Roku 2020 przyjdzie nam jeszcze poczekać, ale ja już mam swoje kandydatury. Wszystkie trzy są rodzaju żeńskiego i  ściśle ze sobą powiązane - pandemia, kwarantanna i telemedycyna.

Początkowo myślałam, że jakby co, to głosowałabym raczej za pandemią lub kwarantanną, bo w sumie, to niemal cały gatunek homo sapiens ich w 2020 doświadcza, ale od wczoraj myślę, że na palmę pierwszeństwa zasługuje jednak telemedycyna. A było to tak...

Wczoraj o świcie mój PiW obudził się z jękiem. Zdarza mu się to niezwykle rzadko, bo to twardy facet i zasadniczo nie jęczy, zatem mocno się zaniepokoiłam. Okazało się, że coś jest nie tak z jego prawą dłonią. Rwący ból i opuchlizna oraz karminowa barwa środkowego palca (bez skojarzeń proszę!). "Zastrzał" - orzekłam autorytatywnie, korzystając z wielopokoleniowego doświadczenia przekazanego mi przez babcię. PiW, jak to PiW, spojrzał na mnie z politowaniem, dając do zrozumienia, że ludowe mądrości to mogę sobie zachować dla siebie i swoich środkowych palców.

Szybko się jednak okazało, że nawet twardziele czasem muszą przyznać, że jak boli, to boli, zwłaszcza jeśli jest się praworęcznym, a spuchły i bolą jak wszyscy diabli wszystkie paliczki prawej kończyny górnej. (Ha! Zna się te pojęcia anatomiczne!) Mając świadomość, że o wizycie u lekarza możemy sobie co najwyżej pomarzyć, demokratycznie uznaliśmy, że pora wypróbować tak bardzo promowaną w dobie kwarantanny poradę telemedyczną w prywatnej przychodni, w której mamy wykupiony abonament. Zanim jednak PiW chwycił (lewą ręką, rzecz jasna) za telefon, jako świadomi, potencjalni pacjenci telemedyczni, cyknęliśmy kilka fotek nieszczęsnej kończyny, ukazujących cały rozmiar nieszczęścia, który to rozmiar z każdą chwilą wydawał się większy (puchł już palec serdeczny).

Pan doktor był miły, nie powiem. Słuchał z zainteresowaniem (chyba). PiW wzniósł się na wyżyny elokwencji, używając terminologii ścisłej (paliczki, brak urazu mechanicznego, możliwe nadkażenie lekkiego oparzenia, etc.). Wspomniał o zdjęciach. Pan doktor uznał jednak widocznie, że telemedycyna to forma audio, a nie wideo, zatem fotkami się nie zainteresował. Natomiast dosyć szybko wydał zalecenie: smarować palec altacetem i czekać na rozwój wypadków. W razie czego ponownie sięgnąć po poradę telemedyczną.

Trochę się zdziwiłam. Wyglądało bowiem na to, że mamy walczyć z opuchlizną, kompletnie nie przejmując się toczącym się pod skórą (a kto wie, może i głębiej) procesem zapalnym. No ale porada to porada. Posłusznie obłożyliśmy rękę PiW-a altacetem i każde z nas udało się do swojego biura, czyli ja do jadalni, a on do salonu.

Po skończonym dniu pracy przyszła pora na weryfikację postępów leczenia. No, nie wyglądało to najlepiej. Powiem więcej, wyglądało fatalnie. Teraz spuchnięta była już cała dłoń, a barwa karminowa zaczęła gdzieniegdzie przechodzić w siną. Uznaliśmy, że to absolutnie wystarczający powód, by znów skorzystać z dobrodziejstw telemedycyny. Fakt, że przychodnia tym razem połączyła nas z innym lekarzem, uznaliśmy w sumie za korzystny. Przyda się tak zwana druga opinia.

Tym razem rozmowa była krótsza. Pan doktor był uprzejmy, aczkolwiek trudno mu było ukryć rozbawienie, gdy usłyszał o kuracji altacetowej. Bez zbędnych ceregieli skierował PiW-a na wizytę twarzą w twarz z chirurgiem, oczywiście wcześniej zadawszy kilka magicznych pytań na okoliczność potencjalnego zarażenia koronawirusem.

PiW jest już po wizycie. Diagnoza: zapalenie tkanki łącznej. Altacet został zdetronizowany na rzecz antybiotyku. Trudno jeszcze przesądzać o skuteczności terapii, ale mimo generalnej niechęci do antybiotyków, nieśmiało podejrzewam, że w tym przypadku to dobry wybór. Ktoś mógłby zapytać, jaki morał z tej bajki. Ano morał jest taki: telemedycyna telemedycyną, ale i tak in fine liczy się to, kto siedzi na drugim końcu kabla.

PS Fotka nieco od czapy, ale nie mogłam się oprzeć - w końcu od dziś TRZEBA ZASŁANIAĆ TWARZ.


piątek, 10 kwietnia 2020

Święta bez decorum, czyli życzenia z komentarzem

Wczoraj zaczęło się Triduum Paschalne. Inne niż zwykle, trudniejsze jakby. Pozbawione naturalnego sztafażu, wyuczonych gestów. Triduum "oglądane przez szybkę" - telewizora, komputera. Wymagające większego wysiłku, większego skupienia, oderwania się od decorum. Przeżywane z kanapy, na której zwykle przeżywam rzeczy całkiem inne - jak na przykład losy bohaterki czytanej przeze mnie obecnie "Opowieści Podręcznej". Muszę zapomnieć o tej kanapie, o stojącym przed nią stoliku do kawy, na którym teraz nie stawiam filiżanki, ale krzyż...

To  nietypowe Triduum zmusza, by - jak w którymś ze swoich trafnych komentarzy powiedział ojciec Szustak - religijność ustąpiła miejsca wierze. Żeby z tej próby wyjść zwycięsko, muszę zmobilizować wszystkie moje duchowe aktywa. Czy brak "koszyczka" wpędzi mnie w depresję, czy raczej pozwoli naprawdę poczuć -  co niby intelektem obejmuję od dawna - że koszyczek to tylko didascalia?

Okaże się. A tymczasem powtarzam sobie "bądź wola Twoja". Bo, w sumie, cóż mądrzejszego mogłabym powiedzieć?


poniedziałek, 6 kwietnia 2020

WOT i zagwozdka! Czyli co to jest park

Koronawirus, niestety, trzyma się świetnie, a to oznacza, między innymi, że nasza izolacja profilaktyczna (w skrócie IP) potrwa nie wiadomo ile, ale z pewnością dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli. Rząd co chwila dokłada nam kolejne puzzle do układanki pt. "Rodzina na swoim", gdzie w instrukcji obsługi małym drukiem dopisano "i nigdzie indziej", a prawnicze portale prześcigają się w interpretowaniu tego, co miłościwie nam panujący zechcieli w swojej mądrości napisać w oficjalnych kwitach zwanych rozporządzeniem.

Bo, niestety, jak to z większością legislacyjnej twórczości bywa, pełno tam stwierdzeń ogólnych i zawoalowanych, w których jedyne precyzyjne sformułowanie brzmi "zakazuje się". Reszta to kwestia interpretacji. Rzeczone portale i wyżywający się tam eksperci lojalnie ostrzegają, że to, co oni wywodzą z tych zapisów, nie jest bynajmniej dla władzy wiążące, więc jeśli się, miły obywatelu, zechcesz na taką interpretację powołać w konfrontacji z funkcjonariuszem, to licz na siebie i swoją elokwencję, ewentualnie na dobry humor funkcjonariusza. Albo wyskakuj z kasy. 

Jak donosi Internet,  w Warszawie w ostatnią sobotę wystawiono grubo ponad 200 mandatów za naruszenie przepisów IP. Nie napisano, czy któryś opiewał na górną granicę przewidzianą w rozporządzeniu, czyli trzydzieści kawałków, ale zakładam, że nie, bo gdyby tak było, żaden portal by się nie oparł, by o tym napisać. Czy 200 mandatów to dużo, czy mało - rzecz względna, ale pokazuje, że żarty się skończyły. 

I pewnie bym o tym wcale nie pisała, bo na ogół staram się przepisów nie łamać, choć niekiedy aż mnie skręca, jak są głupie lub niechlujnie napisane. Sęk jednak z tym, że mam psa. A pies, jak wiadomo, kotem nie jest i kuweta go nie satysfakcjonuje. Zwłaszcza, że jest to haszczak (znaczy, husky), który siedzenie w domu znosi tylko do pewnego stopnia. Podobnie jak ja i mój PiW. Dlatego też cieszymy się bardzo, że mamy psa, bo - przynajmniej na razie - nikt in expressis verbis nie zakazał wyprowadzania zwierząt domowych, zatem dzięki Mortiemu możemy, a nawet MUSIMY (piszę wielkimi literami, na wypadek, gdyby czytała to jakaś władza) od czasu do czasu porzucić puzzle "Rodzina na swoim" (i tylko swoim) i wyjść na dwór. 

No i mamy problem. Bo niby możemy, a nawet MUSIMY, ale powstaje pytanie, dokąd właściwie mamy iść. Jeszcze nie tak dawno temu dylematu nie było. Mieszkamy wprawdzie w centrum miasta, ale nasza betonowa pustynia poprzecinana jest rozmaitymi skwerami, nieopodal mamy ogrodzony wybieg dla psów, a jeśli wypuścić się nieco dalej, można urządzić sobie całkiem fajną przechadzkę po Ogrodzie Saskim. Ale to przeszłość i - miejmy nadzieję - przyszłość. Bo teraźniejszość przedstawia się zgoła inaczej. 

Od jakiegoś czasu bowiem rzeczony wybieg dla psów ma nie tylko ogrodzenie, ale i zawieszoną na furtce kłódkę jak koci łeb. Interpretacja oczywista: Wara! O tym, że Ogród Saski  tak naprawdę jest parkiem dowiedziałam się też bardzo szybko, kiedy to idąc jego obrzeżem, zostałam uprzedzona przez właścicielkę innego psa, że jeśli tylko postawię stopę na którejś z alejek wewnętrznych, muszę się liczyć z konfrontacją z patrolem policyjno-żandarmeryjnym. Postanowiłam zatem nie ryzykować. Dwa dni później, już z daleka, obserwowałam rzeczony patrol na koniach - widocznie ściganie spacerowiczów pieszo było zbyt męczące. 



Dziś natomiast zostałam postawiona wobec takiego oto dylematu: jaka jest właściwie definicja parku? Do tej pory bowiem te spłachetki trawników z paroma krzaczkami i drzewkami na krzyż, które rosną koło Pałacu Kultury, uważałam za skwer. I zgodnie z tym przeświadczeniem, pozbawiona możliwości wejścia do Ogrodu - o, przepraszam! - Parku Saskiego, pomaszerowałam tam z Mortim, żeby, biedaczyna, nie sikał po chodnikach. Nie zdążyłam jednak wejść w alejkę wiodącą do PKiN, kiedy wyrosła przede mną para rosłych, umundurowanych mężczyzn w maseczkach ochronnych na twarzy. Z szybkiego oglądu wywnioskowałam, że jeden to policjant, a drugi żołnierz WOT. "Dzień dobry, pani. Prewencyjny patrol policyjny. Przypominamy, że jest zakaz przebywania w parkach."  - "Parkach? - zdumiałam się bardzo autentycznie - To to jest park?"  Panowie wyjaśnili, że skoro ich skierowano do patrolowania tego miejsca, to TO JEST PARK, ale miłosiernie pozwolili mojemu psu skorzystać z trawnika biegnącego wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej. 

I tym oto sposobem dowiedziałam się, dlaczego w przepisach nikt sobie nie zawracał głowy żadnymi definicjami. Po prostu - park, bulwar czy plaża są tam, gdzie władza wyśle swój patrol.