niedziela, 31 lipca 2016

Mrs. White goes to Washington



Jest taki film z Jamesem Stewardem "Mister Smith goes to Washington". Stary jak świat, więc przypomnę. Rzecz dzieje się - co za niespodzianka - w Waszyngtonie. Do którego przyjeżdża świeżo wybrany młody senator z prowincji. Skorumpowani kumple po fachu myślą, że jak młody, to i naiwny, a co za tym idzie, łatwy do zmanipulowania. Tymczasem dzielny młodzian wypowiada wojnę korupcji i w dwudziestotrzygodzinnym (!) przemówieniu daje temu wyraz. Tyle w skrócie. Film oglądałam jako podlotek, James Steward był wtedy piękny jak marzenie i chyba się w nim podkochiwałam, nie bacząc, że był już podówczas w wieku mojego dziadka. Waszyngton skojarzył mi się z dzielnym panem Smithem i żadne późniejsze asocjacje nie były w stanie tego zmienić.

Minęły lata, do Waszyngtonu jakoś nigdy nie było mi po drodze. Do dziś. Bo dziś, proszę Państwa, Misses White przybyła do Waszyngtonu. Służbowo. Nie będę tu wygłaszała dwudziestotrzygodzinnego przemówienia, w ogóle nie zamierzam wygłaszać żadnego, zatem podobieństwa z panem Smithem kończą się na samym fakcie przybycia do tego pięknego miasta. Żeby jednak było ciekawiej, podróż nie obyła się bez przygód. 

Leciałam z Rygi przez Frankfurt. Lot był poranny, pora wstawania bardziej nadająca się do egzekucji niż wyruszania w podróż. Przesiadka we Frankfurcie - dwie godziny z okładem. Usiadłam sobie grzecznie w strefie zakupów i pogrążyłam w lekturze. Obliczyłam, że żeby dojść do właściwej bramki, potrzebuję 10 minut. Dodałam 15 na wszelki wypadek. Dwadzieścia pięć minut przed załadunkiem na pokład zamknęłam kindle'a i ruszyłam do bramki nr Z50. Po drodze, jeszcze przed strefą bramek, kontrola kart pokładowych. Nic dziwnego, opuszczamy Schengen. I tu - niespodzianka! Nie mam karty pokładowej! To znaczy, mam, ale nie tę, co trzeba. Mam tę z Rygi. Ta z Frankfurtu została w samolocie. Sprint do biura Lufthansy. Kolejka do okienka jak stąd do wieczności. Z moich dwudziestu pięciu minut zostało dziesięć. Wbrew sobie i dobrym obyczajom, wtryniłam się bez kolejki. Pani wykazała zrozumienie - nie ja pierwsza i nie ostatnia. Czy inni pasażerowie też wykazali, pojęcia nie mam - na wszelki wypadek, nie patrzyłam im w oczy. Kartę mi wydrukowano. Sprint do bramek. Zdążyłam. Uf.

W "gejcie" tłum. Dziwne, że jeszcze nas nie ładują na pokład. Po chwili ogłoszenie. Uwaga, uwaga, pasażerowie lotu nr... do Waszyngtonu! Niestety, mamy nadkomplet. Szukamy ochotników, którzy polecą następnym lotem.

Nie wierzyłam własnym uszom. Tłum zafalował. Jakaś stojąca obok mnie pani o azjatyckich korzeniach prychnęła wymownie i powiedziała "good luck". Po chwili z głośnika popłynął kolejny komunikat - szukano jakiegoś pasażera. Przyszło mi do głowy, że teraz będą wywoływać nas indywidualnie i torturami zmuszać do pozostania we Frankfurcie. Oczami duszy widziałam, jak stoję przed pracownicą służby naziemnej, która oświadcza, że ci, co zgubili kartę pokładową, są pierwsi do odstrzału. 

Po jakichś 20 minutach rozpoczął się marsz do samolotu. Trochę zaskoczona, zastanawiałam się głośno, jak rozwiązano problem nadkompletu. Lecący ze mną kolega powiedział: "Bardzo prosto. Nie słyszałaś ostatniego zdania? Trzysta euro za dodatkowe cztery godziny na lotnisku to niezły biznes, prawda?"

Lot minął jak sen jaki złoty. O dziwo, urząd imigracyjny nie miał nic przeciwko mojej wizycie w Stanach. Do hotelu wiózł nas taksówką miły Afgańczyk. Jak się okazało, naciął nas na jakieś 20 dolców. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co przeżyłam w hotelu. Mojej rezerwacji nie było w systemie! A ja, oczywiście, nie wzięłam z sobą wydruku. Dobry, stary papier wygrywa z wirtualną rzeczywistością. Przesiedziałam w lobby półtorej godziny, przekonana, że będę nocować na ławce w parku. Uratowała mnie... wirtualna rzeczywistość. Mail, znaczy. Jakimś cudem dostałam się do mojej służbowej poczty i wygrzebałam stamtąd potwierdzenie rezerwacji. Teraz czekam, aż pani w recepcji to przetrawi. Mam dosyć Waszyngtonu. Czuję się jak po dwudziestotrzygodzinnym przemawianiu w senacie. 

Mrs. White, welcome to Washington. 


środa, 27 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Polskie wątki wszelakie


Jako nieodrodna córa Pięknego Kraju nad Wisłą, żyjąc na emigracji, jestem, rzecz jasna, wyczulona na wszelkie ślady polskości w Pięknym Kraju nad Dźwiną. Lata pisania wypracowań pod tytułem „UFO a sprawa polska” zrobiły swoje. Zatem, gdzie nie pojadę, jakiego zamku lub pałacu nie zwiedzam, mój wewnętrzny radar niechybnie wychwyci każde słowo, które zaczyna się na „pol”.

Tych polskich wątków jest tu sporo, o niektórych już pisałam. Platerowie i polscy legioniści w Krasławiu, polskie szlachcianki, wydawane za kurlandzkich książąt, rozsiane po pałacach i dworach Kurlandii, no i polscy królowie – zwłaszcza Zygmunt August i Stefan Batory. Ten ostatni wspominany jest w Rydze z mieszanymi uczuciami, jako patron jezuitów, którzy pośrednio przyczynili się do tzw. rozruchów kalendarzowych, gdzie głowy toczyły się po ryskim bruku.

Losy Rzeczypospolitej Obojga Narodów splotły się z losami tutejszej ziemi ściśle na dość długo – w przypadku Kurlandii i Semigalii ponad 230 lat, w przypadku Inflant (za wyjątkiem Łatgalii) około 60. Wątków jest zatem wiele, niektóre mocno splątane. Polskie nazwiska przewijają się w historii tego kraju i trwają tu do dziś, korzeniami sięgając w odległą przeszłość (o panu Józefie z Krasławia, którego rodzina żyje na Łotwie od czasów Batorego pisałam tu: Lattgale, czyli tam, gdzie zaczyna się Łotwa ).

Ryga miała też dla mnie niespodziankę. Choć pan Internet o tym milczał (to na pewno jakiś spisek!), aż dwa ryskie kościoły oferują mszę w języku polskim. W tym jeden w mojej dzielnicy! I jak tu nie wierzyć w opiekę Opatrzności? Wprawdzie przed przyjazdem na Łotwę o patronie tej parafii, świętym Albercie, nie wiedziałam nic zgoła, teraz darzę go pewną sympatią – szacowny biskup, budowniczy tutejszej katedry, którego świętość bywa – w zależności od źródeł – kwestionowana. Dla mnie „święty Albert” to garstka przychodzących na polską mszę staruszków (średnia wieku jest taka, że czuję się jak młódka, co – nie powiem – jest nawet przyjemne), w tym dwie panie o bardzo wysokich głosach, z zapałem śpiewające polskie pieśni religijne. Mój głos się do nich nie przyłącza, bo primo tak wysoko to ja nie umiem, a secundo, czasem trudno mi pogodzić się z tutejszą wersją linii melodycznej. Inne głosy też się nie przyłączają - odnoszę wrażenie, że znajomość tekstów jest ograniczona, co dotyczy zresztą także tak zwanych części stałych liturgii. W tych częściach mój głos wyraźnie góruje nad innymi i w przeciwieństwie do wielu sióstr i braci, nie muszę używać książeczki do nabożeństwa.

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że drugi kościół z mszą polską to świątynia pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej, znajdująca się w sercu ryskiego starego miasta. To tam chodzi większość polskiej, katolickiej emigracji. Tam też uczestniczą w mszach polscy turyści i pielgrzymi. Gdy w pierwszą niedzielę mojego pobytu w Rydze poszłam tam na mszę, większość wiernych stanowiły dwie krzepkie grupy pielgrzymów z Krakowa i Wrocławia.

Czasem jednak polskie wątki na Łotwie przybierają formę dosyć ambarasującą. W okolicy Siguldy jest sobie pewna jaskinia. To podobno największy tego typu okaz natury w krajach bałtyckich. Nazywają ją jaskinią Gutmana, co ponoć ma związek z jakimś dobrym człowiekiem (z niemiecka: gut Mann), który w niej mieszkał i uzdrawiał. Inna legenda głosi, że zasilające jaskinię źródło to łzy pewnej niewiernej żony pogrzebanej tam żywcem przez krewkiego małżonka. Ale najlepsza historia, historia – nie waham się użyć tego słowa – kryminalna, ma wątek polski. Bo w jaskini tej zamordowana została ponoć pewna urodziwa dzieweczka, na której cnotę nastawał... polski dezerter, niejaki Jakubowski. Dziewczę kochało innego, Jakubowski się wkurzył i do spółki z kumplem, też Polakiem, ukatrupił panienkę. Co gorsza, archiwa wskazują, że historia jest prawdziwa, datuje się na wiek XVII, a nazwisko Jakubowskiego jak byk figuruje w sądowych protokołach.

Zwiedzając jaskinię, czuliśmy się z moim PiW-em nieswojo. Zupełnie, jakbyśmy mieli na czołach wypisane: oto córa i syn narodu, który wydał na świat mordercę, Jakubowskiego. Na wszelki wypadek nie mówiliśmy zbyt wiele, żeby nie wkurzyć ducha Maiji (tak miała na imię dzieweczka, nic nie poradzę na łotewską ortografię). Fakt, że szczęśliwie dotarliśmy do zamku w Turaidzie, świadczy, że albo nas przeoczyła, albo jest wielkoduszna, albo Jakubowski, w ramach eskpiacji, stanął dzielnie w naszej obronie. W końcu, cuda się zdarzają.


poniedziałek, 25 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Weekend na zamku

Gdy ktoś mnie spyta, czego nie brakuje na Łotwie, odpowiem bez wahania: deszczu i zamków. Związek między pierwszym i drugim, na pierwszy rzut oka nieoczywisty, w rzeczywistości jest dosyć ścisły. Żeby bowiem zwiedzić łotewskie zamki i pałace, trzeba się najeździć, a jak wiadomo, turystyka w czasie deszczu to średnia frajda.
Ja, do tej pory, miałam sporo szczęścia. Deszcz lał głównie w tygodniu, weekendy zaś, mimo marnych prognoz, okazywały się słoneczne. Swoją drogą, z tymi prognozami tutaj to prawdziwa loteria. Mam wrażenie, że ponieważ z jakichś przyczyn pogody na Łotwie nie da się przewidzieć, meteorolodzy, na wszelki wypadek zamieszczają prognozy z serii „na dwoje babka wróżyła", zatem spodziewasz się wszystkiego po trochu. Ale wróćmy do zamków.
                                                                               Sigulda
Jeśli wybierasz się, drogi Czytelniku, na zwiedzanie łotewskich zamków, z góry możesz założyć, że będą one dawną siedzibą kawalerów mieczowych (z czasem wchłoniętych przez zakon krzyżacki). No, w ostateczności jakiegoś biskupa. Oba wyżej wymienione zakony zapisały się różnymi zgłoskami w historii Łotwy, pozostawiając po sobie uroczą pamiątkę w postaci lepiej lub gorzej zachowanych zamczysk i twierdz. Najczęściej są to malownicze ruiny, którym przywraca się nieco blasku, odbudowując tę i ową basztę, ustawiając na zamkowym dziedzińcu dyby, a w załomie murów starą armatę.

Trzeba jednak przyznać, że tym zabiegom rekonstrukcyjnym towarzyszy spory wysiłek, by ruiny uczynić atrakcyjnymi. W dawnych zamkowych pomieszczeniach organizowane są naprawdę niezłe ekspozycje, często z wykorzystaniem multimediów, tak że wycieczka staje się pasjonującym spotkaniem z historią Łotwy, regionu, wreszcie samego zamku. Są też i polskie wątki, z których wynika, że byliśmy głównie najeźdźcą, co stanowi spory dysonans poznawczy dla kogoś, kto przez całą swoją edukację słyszał, że my to tylko za wolność waszą i naszą.

Do tej pory odwiedziłam cztery takie przybytki: w Bauska (XV w., kawalerowie mieczowi, potem arcybiskup, w końcu książęta Kurlandii), Cesis (XIII w., siedziba Wielkich Mistrzów zakonu kawalerów mieczowych), Siguldzie (XIII wiek, kawalerowie mieczowi) i Turaidzie (XIII w., siedziba arcybiskupów). Wszystkie cztery to dobrze utrzymane ruiny, za wyjątkiem ostatniego, który można nazwać „nówką-sztuką”, bo wszystko, co dziś wznosi się ponad ziemią, to efekt rekonstrukcji. I ciąg dalszy nastąpi.

Jak się kto uprze, to Siguldę, Turaidę i Cesis można załatwić za jednym zamachem, bo leżą niedaleko siebie (odległość Sigulda – Cesis to ok. 30 km). Z Siguldy malownicza ścieżka wiedzie przez park narodowy rzeki Gauji aż do Turaidy, więc jeśli się ktoś nie boi wędrówki i jest przygotowany na odrobinę wspinaczki, może tę trasę pokonać pieszo, z małym interludium na przejażdżkę kolejką linową z Siguldy do Krimuldy. Widoki jak marzenie! Oczywiście, wszędzie da się dojechać także na kołach, my jednak wybraliśmy spacer. Do Cesis trzeba już dojechać samochodem lub autobusem. Tu uwaga: rozkład jazdy autobusów bywa mało przyjazny, a informacja turystyczna w Siguldzie, pod innymi względami bardzo kompetentna, w tej kwestii okazała się mało precyzyjna. Obsługujący nas młodzieniec, płynną angielszczyzną zapewniał, że autobusy jeżdżą mniej więcej co pół godziny. W rzeczywistości – trzy razy na dzień. Wybaczyliśmy mu tylko dlatego, że była niedziela i nasze chrześcijańskie sumienia nie chciały się skalać grzechem głównym. Gniewem, znaczy.

Żeby zwiedzić zamek w Bauska, trzeba się wybrać na podłudnie, ku granicy z Litwą. Warto przy okazji przeskoczyć o kilka wieków w przód, zwiedzając leżący parę kilometrów dalej pałac w Rundale, o którym już pisałam (tekst znajdziecie Państwo tutaj). Bo pałace to kolejna łotewska spécialité de la maison. Którą podam Państwu na tacy innym razem. Czyli: C. D. N. 
                                                                           Turaida

środa, 20 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Z Rygi, nie o Rydze

Facebook, któremu z racji zawodowych przyglądam się ostatnio nieco uważniej, eksperymentuje sobie na nas, użytkownikach, coraz śmielej, sięgając do różnych naszych cech i skłonności. A to odwoła się do deficytów emocjonalnych, a to do naszej próżności, sugerując, że może cały świat ma nas w nosie, ale za to on, pan Fejsbuk, absolutnie nie. A na dowód tej nieustannej troski, wyciąga ze swoich przepastnych archiwów nasze dawne, fejsbukowe (nie mylić z fajansiarskie, choć podobieństwo słów trochę niepokoi) wyznania i wiesza je nam na „ścianie”, zachęcając, byśmy je przypomnieli całej fejsbukowej społeczności. Co człowiek z tym fantem zrobi, to już jego sprawa, ale zauważyłam, że jakaś część użytkowników z tej zachęty korzysta. (Żeby nie było, że coś ukrywam: mnie też się zdarzyło, a co!)

 Tak na marginesie dodam, że owa troska o nasze archiwalne zasoby intelektualne jest dosyć wzruszająca, zwłaszcza na tle innych platform, ktore poczynają sobie z nimi dosyć swobodnie. Jak doniosła prasa brażnowa, niejaki pan Gugl, na którym, notabene, trzymam moją blogową twórczość, zasłynął ostatnio tym, że bez najmniejszego dania racji i ostrzeżenia, wyprawił w niebyt twórczość pewnego Francuza. Teraz nad sprawą pochylają się prawnicy pokrzywdzonego i – jak mawia mój znajomy adwokat – będzie ciekawa sprawa.

Dziś pan Fejsbuk przypomniał mi, że 6 lat temu (Boże, kto by to pamiętał!), opublikowałam tu tekst (link zamieściłam na FB, stąd pan Fejsbuk o tym wiedział) na temat „doktoratu z Kory"(http://verbavolantbb.blogspot.com/2010/07/doktorat-z-kory.html). Zainspirowała mnie informacja, że diva Manaamu dorobiła się badań naukowych na temat swojej twórczości. Bardzo mnie to wówczas zaskoczyło, a jeszcze bardziej rozbawiło. Napisałam więc ów tekścik, pośmiałam się w duchu i kompletnie o tym wszystkim zapomniałam.

A teraz mi przypomniano. I pewnie miałabym to w nosie, gdyby nie fakt, że jakieś dwa, może trzy miesiące temu przytrafiło mi się to samo co Korze. Odezwała się do mnie pewna studentka, informując, że pisze pracę magisterską w oparciu o... moje teksty. Konkretnie, limeryki dla dzieci, które napisałam i które mi wydano w jakimś odległym życiu, pod wdzięcznym tytułem „Wierszyki wyssane z palca” (nie szukajcie w księgarniach i sieci, nakład dawno wyczerpany). Najpierw się ucieszyłam. No, wreszcie mam dowód, że ktoś to w ogóle przeczytał. Potem poczułam coś w rodzaju dumy. Skoro ktoś pisze o tym pracę magisterską, to chyba nie było to takie ostatnie... W końcu, się zaniepokoiłam. Bo, kurczę, nie mam przecież bladego pojęcia, co przyszła pani magister w swojej pracy napisze. A nuż uzna, że moje limeryki są kompletnie do bani, nie trzymają się reguł gatunku, nie nadają się dla dzieci i w ogóle wydawca wtopił, wydając takie badziewie?

Z tym niepokojem w duszy żyję po dziś dzień. Nie wiem, czy praca już powstała, jaka jest jej treść i konkluzje i czy pani absolwentka została panią magister. I nie wiem, czy chcę wiedzieć. A drobne złośliwości napisane pod adresem Olgi Jackowskiej wróciły do mnie jak bumerang i tkwią na dnie duszy niczym memento.

niedziela, 17 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Ryga by bike, w dwóch odsłonach


Odsłona pierwsza, czyli Prawdziwy Mężczyzna na rowerze

Wyruszyliśmy trochę spóźnieni, bo jej rower, oczywiście, miał niedopompowane koła. Jak ona sobie poradzi z tym rowerem, kiedy ja wyjadę do Polski - pojęcia nie mam! Do parku Mezaparks dowlekliśmy się dopiero po godzinie. Nie rozumiem, dlaczego kobiety muszą sprawdzać trasę dosłownie co dziesięć minut. Toć mówię, że dobrze jedziemy! To nie! Ona musi się zatrzymać, pogapić na mapę, udając, że wie, gdzie są strony świata, a na dobitkę sprawdzać w telefonie tę nową aplikację, co to nas lokalizuje i nawiguje. Obawiam się, że jak zostanie w tej Rydze sama, to się zgubi w swojej własnej dzielnicy i żadna aplikacja jej nie pomoże. 

Jechaliśmy, rzecz jasna, chodnikami, bo ona panicznie się boi jazdy po ulicy. Czego się boi, to dla mnie zagadka. Samochody jeżdżą tu bardzo przyzwoicie i rowerzyści traktowani są naprawdę dobrze. Efekt jest taki, że siedzenie mam odbite do kości, bo jakość chodników rozmaita. Co przeżyłem na wielkim skrzyżowaniu z tramwajami i trolejbusami, wiem tylko ja i mój Anioł Stróż. Patrzenie, jak moja małżonka przeprawia się przez to skrzyżowanie, kosztowało mnie kilka lat życia i ocean cierpliwości.

Sam park - naprawdę super. Jest gdzie jeździć i na co popatrzeć. Niestety, nie mogłem zrobić tylu zdjęć, ile chciałem, bo jej się strasznie spieszyło nad jezioro. Po co - pojęcia zielonego nie mam, bo o kąpieli słuchać nawet nie chciała - podobno za zimno. Gdzie za zimno! Trochę chmurek i lekki wiaterek, a ta się trzęsie. Za to jak dopadła do ławeczki z widokiem na wodę, myślałem, że już się stamtąd nie ruszymy.

Trasę powrotną nieco wydłużyłem - w końcu jeździliśmy dopiero cztery godziny. Było trochę lekkich wzniesień, ale bez przesady! Niestety, plan, żeby jeszcze pojechać na południe Rygi i zahaczyć o Moskiewskie Przedmieście, nie wypalił. Małżonka miała już śmierć w oczach, czego kompletnie nie pojmuję, bo przez cały dzień wlekliśmy się jak smród za wojskiem.

Odsłona druga, czyli Prawdziwa Kobieta na rowerze

Wyruszyliśmy dosyć wcześnie, bo obiecaliśmy sobie, że nie będziemy się nigdzie spieszyć. Jest niedziela, jedziemy na drugi koniec Rygi, ma być relaks i przyjemność. Niestety, Małżonek od razu wrzucił takie tempo, że Wyścig Pokoju to pikuś. Postanowiłam się nie przejmować i pedałować z godnością. Trudno jednak o zachowanie godności, gdy ktoś co chwila demonstracyjnie zatrzymuje się i czeka, aż do niego dojadę, a na twarzy ma pobłażliwy uśmiech z serii "moje ty biedne kochanie". Wrrrrr!

Niestety, trasy nie mieliśmy przygotowanej, a mapka była mocno niedokładna. On, oczywiście, nieodmiennie twierdził, że wie, dokąd jechać, po czym nagle musieliśmy skręcać w jakimś zupełnie zagadkowym kierunku. Aplikacja nawigacyjna w moim smartfonie kilkakrotnie okazała się prawdziwym zbawieniem.

Jechaliśmy głównie chodnikami, bo jazda po ulicy, po której samochody zasuwają z prędkością światła, jak dla mnie kłóci się z pojęciami "relaks" oraz "przyjemność". Chodniki są tu nie najgorsze i spokojnie można sobie po nich jechać. Czasem jednak musieliśmy pokonywać jakieś odcinki ulicą i do końca życia nie zapomnę tego skrzyżowania z tramwajami i trolejbusami, które przejechałam na raty i z duszą na ramieniu. Ale widziałam w jego oczach wyraźny podziw, że tak świetnie sobie poradziłam. Ha!

Park Mezaparks - cudo! Piękny, sosnowy las i jeszcze piękniejsze jezioro Kisezeres. W którym można się nawet kąpać, ale oczywiście nie przy takiej temperaturze jak dziś. Dlatego zupełnie nie rozumiem wymówek, jakich musiałam wysłuchać w kontekście tego, że nie wzięłam kostiumu kąpielowego. Po co mi kostium kąpielowy, kiedy mam gęsią skórkę? No, po co?

Wracaliśmy jakąś dziwną, okrężną drogą. Podejrzewam, że się zgubiliśmy, ale on nie chciał się do tego przyznać. No bo chyba nie kazał mi jechać po tych wszystkich górach celowo? Propozycję, by pojechać oglądać tutejszy "Pałac Kultury", potraktowałam jako dowcip. Przez pięć godzin zasuwaliśmy jak na Tour de Pologne, więc miałam chyba prawo być zmęczona, czyż nie?

Ryga by bike. Obiektywnie

Zwiedzanie Rygi na rowerze to fajna sprawa. Park Mezaparks i jego okolice, które przypominają nieco nasz podwarszawski Konstancin, polecam bez dwóch zdań!
Reszta to didaskalia.

sobota, 16 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Gauja, czyli na pagajach


Ręka w górę, kto w ciągu ostatnich pięciu lat widział kosiarza (taki facet z kosą, co ścina trawę lub zboże). Jasne, dziękuję. To teraz ręka w górę, kto w ciągu ostatnich pięciu lat widział żurawia (taki ptak, co z czaplą się nie umiał zejść). Taa, dziękuję. I na koniec, ręka w górę, kto przepłynął kajakiem 20 km, na obiad zjadł pół kalarepy i trzy morele, spalił sobie czoło oraz kilka innych części ciała i czuje się po tym wszystkim niebiańsko szczęśliwy. Ja! Ja! Ja, na wszystkie punkty powyżej!

Kosiarza widzieliśmy jeszcze w drodze do Cesis, skąd rozpoczynał się nasz kajakowy szlak. W chwilę potem dwa, powtarzam, DWA żurawie, z godnością spacerujące po ciągnącej się wzdłuż drogi łące. Potem już tylko kajak i... Gauja.

Gauja to rzeka. Podobno jedna z najpiękniejszych na Łotwie i wprost stworzona do wypraw kajakowych. Potwierdzam w całej rozciągłości. No, może nie całej, bo przepłynęliśmy dziś zaledwie fragment Gauji - między Cesis a Ligatne. Ale za to jaki fragment! Proszę uruchomić wyobraźnię...

Szeroka na jakieś dwadzieścia - trzydzieści metrów rzeka w kolorze gorzkiej czekolady. Ta barwa to skutek niesionych przez wody Gauji drobin piaskowca, z którego zbudowane są wysokie i strome brzegi, porośnięte świerkowo-sosnowo-brzozową mozaiką. A co jakiś czas przepiękne, piaskowe klify w różnych odcieniach ochry. Śpiew ptaków, plusk wioseł, słońce, wiatr... Raj.

No, prawie. Bo, jak wiadomo, świat byłby cudowny, gdyby nie ludzie. Którzy, przynajmniej niektórzy, zupełnie nie wiem, po co pchają się w te piękne okoliczności przyrody, skoro ich ulubionym zajęciem jest wykrzykiwanie z kajaka do kajaka "Uchuuu!". Na co drugi kajak ochoczo odpowiada "Uchuuuu!". I tak dalej w ten deseń. Ptaki milkną, słońce, zniesmaczone, chowa się za chmurkę.

A gdy podpływamy bliżej jednego z przecudnej urody klifów, ze zgrozą odkrywamy ślady działalności homo sapiens. I choć wyryte w piaskowcu napisy są po łotewsku, łatwo się domyślić, co autor miał światu do zakomunikowania. "Ty byłem/byłam". "Kocham cię, misiaczku" (plus gigantyczne serce). Misiaczek na pewno się ucieszył. My mniej.

Mimo wszystko, było wspaniale. Gauja łaskawie niosła nas swoim niespiesznym nurtem, tylko w dwóch lub trzech miejscach pokazując pazurki w postaci niegroźnych bystrzy. Do przeprawy promowej w Ligatne dopłynęliśmy niezbyt zmęczeni i pełni ochoty na więcej. Z czego wniosek, że ciąg dalszy nastąpi...


piątek, 15 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Na końcu języka


Mam taką zasadę, że gdy jadę do jakiegoś kraju, uczę się kilku podstawowych zwrotów w jego języku. Żadne tam wielkie mecyje, ot, dzień dobry, do widzenia, dziękuję, proszę, przepraszam. Rozległość repretuaru w dużej mierze zależy od tego, jak bardzo ów język odległy jest od moich dotychczasowych doświadczeń lingwistycznych. Jeśli odległość nie jest bardzo duża, dokładam parę zwrtów typu "jak dojść do" oraz koniecznie, żeby uniknąć nieporozumień, "nie mówię po...". Jeśli zaś język należy do tych bardziej ezgotycznych, karta dań jest krótka - na przykład w Japonii umiałam powiedzieć tylko "arigato" i "hai", ale za to z dużym zaanagażowaniem.

Wybierając się na Łotwę, też miałam zamiar przyswoić sobie kilka zwrotów. Ale, jak to bywa, ponieważ tym razem pobyt jest zdecydowanie dłuższy, zakładałam, że przecież zdążę. Mało tego, chwilę tu pobędę i samo mi do głowy wlezie. Nie wzięłam pod uwagę tak zwanych realiów. A te realia w przypadku Rygi mają na imię mniejszość rosyjskojęzyczna. 

W samej Rydze owa mniejszość liczy podobno blisko 40 procent (średnio na Łotwie ok. 30 proc.). Pojęcia nie mam, jak to możliwe, bo ja na ulicach słyszę niemal wyłącznie rosyjski. Sąsiadki pod oknem rozmawiają po rosyjsku, sprzedawczynie w sklepie takoż, a kiedy raz jedyny jechałam autobusem, gość obok czytał rosyjską gazetę. 

Trudno tu więc o zanurzenie się w oceanie łotewszczyzny. Postanowiłam jednak nie odpuścić i parę dni temu poprosiłam koleżankę Łotyszkę, by mnie poinstruowała w kwestii podstawowych zwrotów. Plan był taki: wkuję dwa, trzy słowa, a przy najbliższej okazji, jak spotkam sąsiadkę z piętra, zaskoczę ją powitaniem w języku urzędowym. Celowo nie piszę "ojczystym", bo pojęcia zielonego nie mam, czy sąsiadka należy do mniejszości, czy większości. Na razie wita mnie po rosyjsku, zachęcona widocznie moim "zdrawstwujcie". 

Koleżanka podeszła do zadania z zapałem. Mówiła, a ja notowałam. Dzień dobry - na rano. Inne dzień dobry - na cały dzień. Dobry wieczór - na wieczór. No i cześć - i na to, i na to, ale za to nie do każdego. I lepiej, żeby mi się nie pomyliło, bo jednak ranek to nie wieczór i vice versa. Skrzętnie zapisałam, a w przerwie na lunch powtórzyłam koledze Brytyjczykowi, który już ponoć przyswoił. Pokiwał głową, że okej. Pewnie dlatego, że jest z Ju Kej.

Wracając do domu, oczyma duszy widziałam zaskoczenie na twarzy sąsiadki. Szczęście mi sprzyjało. Gdy zaparkowałam rower, zza rogu wyszła miła pani z pierwszego (czyli tutejszego drugiego) piętra. Uśmiechnęła się szeroko, a ja nabrałam tchu i już miałam ją pięknie przywitać, gdy nagle uświadomiłam sobie, że jedyne, co mi tkwi na końcu języka, to nieszczęsne "ciau". Znaczy cześć. Przywdziałam klasyczny uśmiech numer pięć (używam go zamiast Chanel). "Zdrawstwujcie"! 

wtorek, 12 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Piece of cake, czyli odległe echo Brexitu


Unia Unią, ale porządek być musi. Jako odpowiedzialna obywatelka Unii Europejskiej, która w dodatku z Unią Europejską miała już zawodowo sporo do czynienia, zanim wyjechałam z Ojczyzny, sprawdziłam przepisy i wiedziałam, że na Łotwie czeka mnie formalność uzyskania karty czasowego pobytu, dzięki której moja praca w pięknym kraju nad Dźwiną będzie pracą na legalu. Bułka z masłem, pikuś, piece of cake (jeszcze nie wiem, jak to jest po łotewsku, ale obiecuję, że się dowiem).

Kiedy załatwiałam formalności w naszym biurze prawnym i upomniałam się o stosowny formularz, uspokojono mnie, że czasu mamy hektar, bo aż dziewięćdziesiąt dni, więc mam się nie martwić, formularz dostanę, jak nasz legal advisor odkopie się z papierów i dokopie do tego właściwego. A ja go (formularz, nie advisora) tylko wypełnię i w łotewskiej asyście udam się do odpowiedniego biura. Piece of cake.

Ta łotewska asysta powinna mnie była zastanowić, bo sugerowała, że kwestie komunikacyjne mogą stanowić pewien kłopot. Ale beztroski ton kolegów uśpił moją czujność, więc nie zawracałam sobie sprawą głowy i czekałam.

Aż tu nagle, parę dni temu, dostaję maila z załącznikiem w postaci rzeczonego formularza oraz informacją, że przyszła pora, by go wypełnić. Szczęśliwie papier napisano w trzech językach, z których jeden znam (angielski), a drugi znałam w liceum, ale zrobiłam wszystko, by zapomnieć, a teraz żałuję (rosyjski). Piece of cake.

Zaczęłam wypełniać. Imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce urodzenia... Po co się pcham na Łotwę, jak się tu utrzymam, kiedy zamierzam się wynieść... Klasyka. Do czasu. Bo nagle, ni z tego, ni z owego, pytania robią się, jakby to ująć, nieco bardziej osobiste. Panna? Mężatka? Rozwódka? Wdowa? No dobra, nie przesadzajmy, to też klasyka. A zatem mężatka. So far, so good. Jedziemy dalej. Mężatka? Okej, to prosimy podać datę ślubu.

Trochę się zdziwiłam, bo mój Pan i Władca, ku mojej rozpaczy zresztą, nie będzie tu ze mną na stałe, zatem jego karta pobytu nie dotyczy. Ale datę ślubu pamiętam, więc co mi szkodzi podać. Podaję. Dziękujemy za już i prosimy o więcej - kto wydał świadectwo ślubu, kiedy i jaki mu nadano numer?

Wymiękłam. Wśród dokumentów, które przywiozłam z Ojczyzny, tego jednego zabrakło. Co gorsza, nie mam bladego pojęcia, gdzie się ów cenny papier znajduje, i czy w ogóle go mam! Rozpaczliwy mail do córki. Córka na wakacjach. Jak wróci, poszuka. Jak znajdzie, sfotografuje i prześle. Jak nie prześle, leżę i kwiczę.

Chwilowo staram się nie panikować i czekam na efekty ekspedycji poszukiwawczej. Na pociechę czytam o obywatelach Zjednoczonego Królestwa, którzy szturmują nasz konsulat w Londynie, dopytując się o możliwość uzyskania polskiego obywatelstwa. Co ciekawe, dziś rano kolega Brytyjczyk, z którym siedzę biurko w biurko, przywitał się ze mną w moim ojczystym języku. Spytałam, czy też się będzie ubiegał. I obiecałam, że jakby co, mogę go uczyć polskiego po cenach promocyjnych. Jak wymówi "Brzęczyszczykiewicz", uznam, że jest gotowy. Piece of cake!

niedziela, 10 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Rundale - rokoko i róże


Witam Cię, drogi Czytelniku, w cudzych, bynajmniej nieskromnych progach! Oto pałac w Rundale. Perła łotewskiego rokoko. Nosząca liczne znamiona plagiatu z Wersalu. Miejsce, gdzie człowiek nie wie, co podziwiać bardziej - róże na ścianach i sufitach (stiukowe arcydzieło niejakiego Graffa), czy te z ogrodu, będącego w stylu, a jakże, francuskim.

My podziwialiśmy i jedno, i drugie. Odłożyłam na bok moją niechęć do rokokowego przepychu i dałam się ponieść estetycznym uniesieniom, wyrażającym się co i rusz w okrzykach "Ale popatrz na ten sufit!" Bo i jest na co patrzeć. Stiukowe cudeńka, z wielką starannością odrestaurowane, robią niesamowite wrażenie. Zresztą, nie tylko one. Cały pałac, w którym bywała sama Katarzyna II (tu, nie wiedzieć czemu, uporczywie zwana Wielką), jest po prostu piękny. Być na Łotwie i nie być w Rundale, to jak być w Polsce i nie zobaczyć Wilanowa, albo i Wawelu.

Wracając do Katarzyny, to miała powody, by do Rundale zajeżdżać - wszak to właśnie ona podarowała tę posiadłość swojemu kochankowi, księciu Zubowowi. Ten zostawił go w spadku prawowitej małżonce (drobne zadośćuczynienie za niewierność), Tekli primo voto Walentynowicz, która nie pogrążyła się w dozgonnej żałobie, ale wyszła powtórnie za mąż za księcia Szuwałowa. Zanim jednak wszystko to się wydarzyło, pałac w Rundale należał kurladzkiego rodu książęcego Bironów.

Zwiedzając pałacowe wnętrza, z grubsza można sobie wyobrazić, jak wyglądało życie wśród tego całego przepychu, co i rusz wpadając na jakiś zabawny drobiazg, który więcej mówi o mieszkańcach Rundale niż wiszące na ścianach portrety. Ot, na przykład, przylegający do sali balowej pokoik, zaprojektowany jako wystawa pałacowej porcelany. Poza funkcją wystawową, pokoik ów nie spełniał żadnej innej - ot, oryginalny hołd złożony sztuce. A może... próżności?


A kiedy człowiek zmęczy się już trochę obcowaniem ze sztuką użytkową, może śmiało przejść do pałacowych ogrodów, gdzie obcuje nie tyle z naturą, ile - dziś powiedzielibyśmy - z architekturą krajobrazu. Ogród jest zaprojektowany w najdrobniejszych szczegółach, zgodnie z barokowym kanonem piękna. Klomby, fontanny, labirynty żywopłotów... No i róże, róże, róże. Przeróżnych kształtów i kolorów. O nazwach tak fantazyjnych jak Sweet Sultane czy Golden Kiss, o Konstancji Mozart nie wspominając. Jedyne, czego żałowaliśmy to, że nie przyjechaliśmy do Rundale ze dwa tygodnie wcześniej, kiedy różane krzewy były w pełnym rozkwicie. Dziś wiele z nich już przekwitło, zachowując tylko resztki świetności - jak stare księżne, kryjące upływ czasu pod zbyt grubą warstwą różu i bielidła. 

Na koniec praktyczna rada. Jeśli kiedyś, drogi Czytelniku, zawitasz do Rundale i poczujesz głód, nie idź do restauracji na pierwszym piętrze - tam czeka Cię rokokowy luksus i takież ceny, ale do małej tawerny w podziemiach. I tylko pamiętaj, jeśli nie jesteś Gragantuą, nie zamawiaj zupy solianka (jak mnie poinformował PiW, który ją spożył, to coś w rodzaju gulaszu) wyłącznie dla siebie. Zamiast zupy w talerzu, dostaniesz bowiem pusty talerz oraz... wielką wazę pełną gęstej zupy. Za jedyne trzy euro, co, zwłaszcza jak na łotewskie standardy, jest ceną śmiesznie niską.


Wracając do Rygi, nuciłam pod nosem "Groszki i róże" Ewy Demarczyk. Znacie? To posłuchajcie...

Groszki i róże




sobota, 9 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Secesja, ach, secesja



Jest rzeczą powszechnie wiadomą (ta fraza świadczy dobitnie o tym, że ostatnio rozczytuję się w Jane Austen), że miejsce, w którym się mieszka, zna się stosunkowo słabo. Jako rodowita warszawianka, ze wstydem muszę wyznać, że moje miasto zaczęłam poznawać dopiero wtedy, gdy przeprowadził się doń mój Pan i Władca, który bezlitośnie obnażał niedostatki mojej wiedzy na temat małej ojczyzny.

Zachodziła zatem obawa, że mieszkając w Rydze, postąpię zgodnie z tą niepisaną regułą i poza kilkoma utartymi ścieżkami, miasto pozostanie dla mnie terra incognita. Dlatego dziś postanowiliśmy zachować się jak rasowi turyści. Uzbrojeni w zakupiony jeszcze w Polsce przewodnik po Rydze, ruszyliśmy tam, gdzie każdy turysta trafić musi, czyli do Rygi secesyjnej.

Jeśli weźmie się do ręki jakikolwiek przewodnik lub wpisze w internetową wyszukiwarkę hasło Ryga, niechybnie trafi się na opisy tego właśnie kawałka miasta, które obok tutejszej starówki, jest żelaznym punktem programu każdej wycieczki. I słusznie. Bo nie dość, że ryska secesja jest rzeczywiście piękna i z wielkim nakładem sił i środków znakomicie odrestaurowana (notabene, proces ten trwa i coraz więcej kamienic odzyskuje dawny blask), to jeszcze, jakby dla wygody turystów, jej największe perły znajdują się dosłownie na kilku sąsiadujących z sobą ulicach. Człowiek się nie nachodzi, a co się nazachwyca, to jego.

Patrząc z perspektywy naszej ulicy, droga do ryskiej secesji jest prosta. Wiedzie bowiem przez długi most, którego konstrukcja jako żywo przypomina warszawski Most Świętokrzyski, a kiedy się go pokona, wystarczy odbić nieco w lewo i już w chwilę później, na ulicach Strzeleckiej (Strelnieku iela) i Alberta zachwyt odbiera nam mowę. Dosłownie na kilkuset metrach mamy tyle przykładów wspaniałej architektury secesyjnej, że przyprawia to o zawrót głowy.

Co ciekawe, autorem większości tych cudnych kamienic (niemal cała parzysta strona ulicy Alberta) jest niejaki Michał Einsenstein, ojciec znanego Siergieja, naczelnik oddziału drogowego guberni inflanckiej, który nie dość, że nie był architektem, to nie miał nawet uprawnień inżyniera budowlanego. Stworzył jednak prawdziwe dzieła sztuki, jak choćby to na zdjęciu poniżej.



Ale ów secesyjny kwartał kryje też niespodzianki. Na tej samej ulicy Alberta dwa domy reprezentują zupełnie inny styl architektoniczny - tak zwany narodowy romantyzm. Nazwa doskonale oddaje charakter tego budownictwa -  wieżyczki, balkoniki, nawiązujące do architektury średniowiecza szczyty domów mogą sprawiać wrażenie nieco kiczowatych, ale romantyczna dusza odnajdzie w nich nieodparty urok.


A stamtąd tylko krok do Raina Bulvaris, na którym znowu szaleje secesja. Usadowiły się tu, jedna przy drugiej, ambasady, a chyba najpiękniejszą poszczycić się może Francja. Cóż, Francuzi zawsze słynęli z dobrego smaku. Rywalizować z nią może tylko ambasada - a jakże by inaczej - Rosji.  Ciekawe, co by na to powiedział Napoleon, któremu zresztą nie udało się zdobyć Rygi. Może dlatego, że jego marszałek dowodzący oblężeniem nazywał się MacDonald? Na szczęście dla Francuzów, ambasada Rosji nie stoi przy tym samym bulwarze, tylko kawałek dalej, przy Antonias iela, więc rywalizacja nie rzuca się w oczy.

Flagi jakby podobne... Tu Francja...
                                                                      ... a tu Rosja.

Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że przesyt bywa gorszy od głodu. Muszę wyznać, że Ryga oferuje secesję w dawce uderzeniowej. Pewna chińska wycieczka, która zwiedzała secesyjny kwartał równocześnie z nami, miała wyraźnie dość. I kiedy przewodniczka odwróciła na chwilę oczy, dwóch młodych Chińczyków cichcem porzuciło grupę, by poszukać szczęścia w pobliskim butiku. Secesja secesją, ale sklepik też niczego sobie.

My, po tej eksplozji estetycznych wrażeń, z przyjemnością wróciliśmy do naszego Śpiewającego Anioła (tak nazywam naszą dzielnicę, a dlaczego - o tym mowa kilka wpisów wcześniej), dzielnicy, o której przewodnik milczy. Bo przewodniki czasem nie wiedzą, co dobre!

czwartek, 7 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Jak u Hitchcocka


Tak sobie mieszkam w tej Rydze i mieszkam. Za chwilę stuknie miesiąc. I łapię się na tym, że wychodząc z pracy, mówię, a co więcej, myślę: "Idę do domu". Co przecież oznacza znaczny stopień zakorzenienia. O ulicy, przy której stoi - no właśnie - n a s z  blok, mówię "nasza ulica", o dzielnicy - "nasza okolica", a kiedy w pobliskim zakątku kawiarniano-knajpianym tamtejsi biznesmeni znowu organizują koncert jakiejś młodej, popowej kapeli, żeby sprzedać więcej wina, piwa i zagrychy, komentujemy z moim PiW-em, że "nasi sklepikarze" nie próżnują.

Krótko mówiąc, przyzwyczajam się w tempie, które mnie samą zdumiewa. Brzydota klatki schodowej zrobiła się swojska i już nie powoduje, że wchodząc, cofam się odruchowo i myślę "Co ja, u diabła, tu robię". Pijaczkowie, którzy regularnie urządzają sobie ekspresowe libacje "na jedno piwko" pod ścianą sąsiedniego budynku (notabene, nadal nie wiem, co w nim się mieści, choć podejrzewam, że komórki lokatorskie), wyglądają dziwnie znajomo i prawie się sobie kłaniamy. Prawie. Bo Łotysze są podobno dosyć powściągliwi, więc zakładam, że zadzierzgnięcie bliższej znajomości trochę nam zajmie. Nawet poranne zamiatanie podwórka przez naszą gospodynię domu (patrz poprzedni wpis) stało się czymś w rodzaju rytuału, choć wolałabym, żeby odbywało się jednak o 6.30, a nie - jak dziś rano - dobrą godzinę wcześniej.

Są jednak rzeczy, do których - przynajmniej na razie - ciężko mi się przyzwyczaić. Jedną z nich są ceny w tutejszych sklepach. Naprawdę, nie wiem, ile wody w Dźwinie musi upłynąć, żebym przestała zbierać szczękę z podłogi, widząc nasz polski serek wiejski w cenie trzykrotnie wyższej niż w Ojczyźnie. Koledzy Łotysze, kiedy żalę im się na to zdzierstwo, wzdychają ze zrozumieniem i przyznają, że czasem, wizytując Polskę, robią sobie zapasy z tego i owego...

Trochę mi także trudno przywyknąć do tutejszej mody. W całym swoim życiu nie widziałam tylu kobiet ze sztucznymi kwiatami na głowie. Nie wiem też, czym wytłumaczyć fakt, że ryżanki wykazują wprost nieograniczoną fantazję w zakresie farbowania włosów. Platynowy blond czy ognisty rudy to już passé. Nuda i tyle. Mieszkanki Rygi (na szczęście, nie wszystkie) idą na całość - ich głowy mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Na ryskich główkach zobaczyć można błękit, turkus, fiolet, oranż, czerwień, a czasem kilka barw na raz. Pollock miałby używanie. Jak tu dłużej pomieszkam, kto wie, może sobie strzelę lawendowe pióra. Czekajcie na fotę.

Inna sprawa, która nie daje mi spokoju, to - że tak to ujmę - system dostępu do naszego bloku. Drzwi wejściowe chronione są czymś w rodzaju domofonu. Żeby wejść, trzeba znać kod. Jednak w tym wypadku słowo "domofon" nie jest właściwe. Brakuje bowiem "fonu". Innymi słowy, jest kod, ale nie ma dzwonka. Jeśli ktoś kodu nie zna, może sobie czekać pod blokiem na koniec świata albo na to, że do bloku będzie wchodził ktoś, kto jest szczęśliwym posiadaczem kodu. Wygląda na to, że mieszkańcy naszego bloku nie miewają niezapowiedzianych gości. Co, jak się chwilę zastanowić, ma swoje dobre strony.

I na koniec, crème de la crème, czyli ptaki. Nie, powinnam raczej napisać, PTAKI. Albo ptaszyska. Mewa srebrzysta (larus argentatus) - sprawdziłam w Wikipedii - to zmora Rygi. Niby ładna, niby sympatyczna, ale tylko przez chwilę. Bo jak się tu trochę pomieszka, nagle człowiek rozumie, że Hitchcock musiał wiedzieć coś, czego inni nie wiedzieli. A czego ja dowiaduję się tu regularnie. Że mewa srebrzysta byłaby do zniesienia, gdyby Stwórca litościwie odebrał jej głos. Ale nie odebrał. Więc larus argentatus drze się gremialnie i na całe gardło. A najchętniej robi to o poranku, jeszcze przed wschodem słońca. Oraz po jego zachodzie. Zasypiamy (z trudem) i budzimy się (bez trudu) w towarzystwie mewich wrzasków. W dodatku, mewy srebrzyste, podobnie jak tutejsze koty, upodobały sobie nasz samochód i przechadzają się po jego masce i dachu, z wiadomym skutkiem. Jednym słowem, horror. 

Bardzo jestem ciekawa, do którego z wyżej opisanych zjawisk przywyknę najszybciej. "Domofon" prawie mnie już nie dziwi... A co do mew, to tak sobie myślę, że jakby sąsiedzi przestali dokarmiać nasze podwórkowe koty, to może one rozwiązałyby problem? Pożywiom, uwidzim.

sobota, 2 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Gospodarz domu


Wczorajsza gwałtowna ulewa ponownie odcięła naszą klatkę schodową od świata. Jedyną, marną pociechą, jest to, że nasze troski dzieli większość mieszkańców Rygi. Burza zaskoczyła nas w środku spaceru, z tym że słowo zaskoczyła jest nie na miejscu. Jak się wychodzi z domu, a niebo nad głową jest barwy kobaltowej i wydaje coraz bardziej wyraźne pomruki, to były skaut i skautka raczej nie mają wątpliwości, co ich czeka. Zatem wiedzieliśmy, aleśmy to zlekceważyli. Skutki były opłakane. Piętnaście minut nawałnicy i wyglądaliśmy jak ofiary tsunami. Nasz parasol okazał się śmiesznym rekwizytem. Ryskie ulice zmieniły się w rwące potoki, co mój PiW, inżynier, skwitował dosadną uwagą na temat braków jakieś tam kanalizacji deszczowej i stanu studzienek.


W dzisiejszym, porannym słońcu wszystko wyglądało już nieco lepiej, wody powoli ubywało, z naciskiem na powoli. Na naszym podwórku jezioro zmalało do rozmiarów stawu i żeby dostać się do klatki schodowej, nadal trzeba uprawiać ekwilibrystykę wodno-lądową. Ale nie ma tego złego, o czym za chwilę.

Najpierw muszę wyznać, że Ryga w wielu aspektach budzi we mnie wspomnienia. Już sam fakt, że mieszkam w bloku z lat 60., w jakimś sensie przenosi mnie w czasy dzieciństwa i młodości, które spędziłam w tak zwanym budownictwie socjalistycznym. Jego rozliczne uroki można by spisać na wołowej skórze, co może kiedyś zrobię. Dziś jednak chcę się opowiedzieć o czymś, a raczej o kimś, kto w bloku odgrywał rolę pierwszoplanową. O gospodarzu domu.

Dziś to już historia. W niektórych, luksusowych apartamentach gospodarzy domu zastąpili eleganccy konsierże, którzy z gospodarzem domu mają tyle wspólnego, co niejaki Anioł z serialu "Alternatywy 4" z Archaniołem Michałem. Ale proszę sobie wyobrazić, że nasz ryski blok gospodarza domu ma. Konkretnie gospodynię.

Na razie wiem o niej dwie rzeczy. Ma ogniście rude włosy i bardzo wcześnie wstaje. Skąd to wiem? Bo mieszkam na parterze. I kiedy o 5.30 nasza gospodyni domu zaczyna sprzątać podwórko, musiałabym być głucha i ślepa, żeby tego nie zauważyć. Sprzątanie polega bowiem głównie na zamiataniu. Szur, szur, szur. Miotłą po żwirze i skrawkach asfaltu. Szur, szur, szur. Tuż pod naszym oknem. I tak codziennie. Nie muszę nastawiać budzika.

A dziś - cisza. Ruda głowa nie pojawiła się pod oknem sypialni. Bo i po co? Żeby zamiatać jezioro? Kiedy obudziliśmy się o skandalicznie późnej godzinie siódmej, zgodnie uznaliśmy, że błoto pod klatką schodową to niska cena za taki luksus. I zanuciliśmy:

Hymn na cześć gospodarza domu, Alternatywy 4