sobota, 7 listopada 2020

Jesienna ballada

Na strunach deszczu nieomylną dłonią
wiatr gra symfonię. 
Po niebie chmurne tanecznice gonią - 
w dal, nieprzytomnie. 

Pobladłe lato resztki swoich marzeń
topi w kałuży
i niewyraźnie kształty przyszłych zdarzeń
na liściach wróży. 

Drzewa pod szalem rdzawo-złotym kryją
nagość bezwstydną
jak księżne, które nazbyt długo żyjąc,
chudną i brzydną. 

Z pękiem chryzantem w wiklinowych koszach, 
ruda, kudłata
już jesień człapie w zbyt dużych kaloszach
na pogrzeb lata. 

poniedziałek, 2 listopada 2020

Pamięć. Tryptyk

Odwiązuję się...

Odrywam,

odpruwam,

odcinam,

Zostaje rana,

dziura,

wyrwa,

którą może zaszyję

krzywym ściegiem,

koślawo,

żeby było znać.


Listy

Spośród twoich listów,

najbardziej kochane

są te niewysłane.


Słów pisklęta, co jeszcze

nie potrafią latać,

wtulone w ciepłe gniazdo,

oczekują lata.

Wsłuchana w ich świergot,

w każdą myśl skrzydlatą,

wróżę z piórek łopotu

i znaczenia wieszczę.


Spośród twoich listów,

najbardziej kochane

są te niewysłane.


Z twych listów niewysłanych

zrobię origami.

Biały łabędź popłynie -

hen – po rzece wspomnień.

I odnajdzie cię dla mnie.

I przywiedzie do mnie.


Guzik

Znalazłam w szafie guzik

od twojego płaszcza.

Chciałam go wyrzucić.

(Guzik mi przyjdzie z takiego guzika!)

Nitka pamięci

z igłą tęsknoty

wbiły mi się pod skórę

i bez znieczulenia

przyszyły mnie do ciebie -

mocno, na okrętkę.



sobota, 23 maja 2020

Dwa psy, kot i kaczki, czyli opowiastka z morałem


Każda opowiastka powinna mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. A zatem...

Był piękny, majowy piątek. Słońce, lekki wiatr, Ogród Saski, ja, PiW i Morti - nasz husky. Zasłużony spacer po długim dniu pracy zdalnej, od której kręgosłup wysiada i psyche siada. Na twarzach maseczki ochronne, psia ich mać, a na psim pysku wyraz głębokiej satysfakcji, że on kagańca nosić nie musi.

Idziemy tempem zmiennym, bo Morti lubi sobie przypomnieć, że w żyłach mu płynie krew psów pociągowych, więc czasem stępa, czasem truchtem, a czasem kłusem. Fajno jest. Nagle - stop! Na krawędzi trawnika siedzi trzech młodzieńców w wieku podstawowo-szkolnym, jeden trzyma w ręku patyk. - Jaki śliiiiczny piesio! Można pogłaskać? - Można...

Zaczyna się głaskanie, Morti dostaje patyk, więc już wiadomo, że trochę tam postoimy. Żeby nie było drętwo, zaczynam rozmowę. Dzieciaki okazują się komunikatywne, nawijają jeden przez drugiego.
- Ja też mam psa! - mówi ten od patyka.
- A ja mam dwa! - przebija drugi.
- Ja mam jorka - dodaje trochę nieśmiało trzeci, jakby nie był pewny, czy jork w ogóle liczy się za psa.

Okazuję zainteresowanie, pytam o rasy i imiona zwierzyńca. Ten od patyka ma spanielkę imieniem Maja. Ten drugi za to wali z grubej rury:
- A ja mam malamuta i... ten, tego, jak on się nazywa... owczarka niemieckiego!
Kiedy pytam o imiona, długo się zastanawia, by w końcu wybąkać coś niewyraźnie. Ale zaraz dodaje:
- I mam jeszcze kota! I... kaczki!
- Kaczki? - dziwię się nieco - I jak one wszystkie żyją ze sobą? Psy nie polują na kota, a kot na kaczki?
- Nie, skąd! - zapewnia młodzian, już bardziej pewny siebie - Nawet śpią razem!

W tym momencie Morti wypluł ostatnie wióry po patyku, więc mogliśmy ruszyć dalej, życząc młodzieńcom miłego dnia.
- Malamut, wilczur, kot i kaczki - kręciłam głową ze zdumieniem. - Nie sądzisz, że coś tu nie gra? PiW załatwił sprawę krótko:
- Jasne, że nie gra. Głowę dam, że dzieciak nie miał nawet kanarka. Nie chciał być gorszy od kumpli, więc coś tam wymyślał. Tyle że przeholował.

Trochę mi się zrobiło żal "właściciela" malamuta, wilczura, kota i kaczek. Miał w oczach coś takiego.... A potem naszła mnie refleksja, że niezależnie od tematu trzeba uważać z narracją. Żeby się nam zanadto nie rozhulała. Bo malamuta i wilczura pewnie przełknęłabym gładko. Kot uszedłby w tym tłoku. Ale kaczki?

Uważajmy, żeby nie pójść o kaczki za daleko.

 Rożeniec zwyczajny, Fot. Wikipedia, domena publiczna







czwartek, 16 kwietnia 2020

Kwarantanna, czyli uroki telemedycyny

Każda epoka ma swoje ulubione słowa. Są nawet instytucje, na przykład Oxford Languages, które regularnie ogłaszają światu Słowo Roku, co ma podobno odzwierciedlać aktualny stan umysłów gatunku homo sapiens oraz to, co ów gatunek aktualnie wyprawia. Była postprawda, był kryzys klimatyczny  (w angielskiej wersji  - climat emergency, wprawdzie dwa słowa, ale za to w oczywisty sposób podkreślające dramatyzm Słowa Roku). Na Słowo Roku 2020 przyjdzie nam jeszcze poczekać, ale ja już mam swoje kandydatury. Wszystkie trzy są rodzaju żeńskiego i  ściśle ze sobą powiązane - pandemia, kwarantanna i telemedycyna.

Początkowo myślałam, że jakby co, to głosowałabym raczej za pandemią lub kwarantanną, bo w sumie, to niemal cały gatunek homo sapiens ich w 2020 doświadcza, ale od wczoraj myślę, że na palmę pierwszeństwa zasługuje jednak telemedycyna. A było to tak...

Wczoraj o świcie mój PiW obudził się z jękiem. Zdarza mu się to niezwykle rzadko, bo to twardy facet i zasadniczo nie jęczy, zatem mocno się zaniepokoiłam. Okazało się, że coś jest nie tak z jego prawą dłonią. Rwący ból i opuchlizna oraz karminowa barwa środkowego palca (bez skojarzeń proszę!). "Zastrzał" - orzekłam autorytatywnie, korzystając z wielopokoleniowego doświadczenia przekazanego mi przez babcię. PiW, jak to PiW, spojrzał na mnie z politowaniem, dając do zrozumienia, że ludowe mądrości to mogę sobie zachować dla siebie i swoich środkowych palców.

Szybko się jednak okazało, że nawet twardziele czasem muszą przyznać, że jak boli, to boli, zwłaszcza jeśli jest się praworęcznym, a spuchły i bolą jak wszyscy diabli wszystkie paliczki prawej kończyny górnej. (Ha! Zna się te pojęcia anatomiczne!) Mając świadomość, że o wizycie u lekarza możemy sobie co najwyżej pomarzyć, demokratycznie uznaliśmy, że pora wypróbować tak bardzo promowaną w dobie kwarantanny poradę telemedyczną w prywatnej przychodni, w której mamy wykupiony abonament. Zanim jednak PiW chwycił (lewą ręką, rzecz jasna) za telefon, jako świadomi, potencjalni pacjenci telemedyczni, cyknęliśmy kilka fotek nieszczęsnej kończyny, ukazujących cały rozmiar nieszczęścia, który to rozmiar z każdą chwilą wydawał się większy (puchł już palec serdeczny).

Pan doktor był miły, nie powiem. Słuchał z zainteresowaniem (chyba). PiW wzniósł się na wyżyny elokwencji, używając terminologii ścisłej (paliczki, brak urazu mechanicznego, możliwe nadkażenie lekkiego oparzenia, etc.). Wspomniał o zdjęciach. Pan doktor uznał jednak widocznie, że telemedycyna to forma audio, a nie wideo, zatem fotkami się nie zainteresował. Natomiast dosyć szybko wydał zalecenie: smarować palec altacetem i czekać na rozwój wypadków. W razie czego ponownie sięgnąć po poradę telemedyczną.

Trochę się zdziwiłam. Wyglądało bowiem na to, że mamy walczyć z opuchlizną, kompletnie nie przejmując się toczącym się pod skórą (a kto wie, może i głębiej) procesem zapalnym. No ale porada to porada. Posłusznie obłożyliśmy rękę PiW-a altacetem i każde z nas udało się do swojego biura, czyli ja do jadalni, a on do salonu.

Po skończonym dniu pracy przyszła pora na weryfikację postępów leczenia. No, nie wyglądało to najlepiej. Powiem więcej, wyglądało fatalnie. Teraz spuchnięta była już cała dłoń, a barwa karminowa zaczęła gdzieniegdzie przechodzić w siną. Uznaliśmy, że to absolutnie wystarczający powód, by znów skorzystać z dobrodziejstw telemedycyny. Fakt, że przychodnia tym razem połączyła nas z innym lekarzem, uznaliśmy w sumie za korzystny. Przyda się tak zwana druga opinia.

Tym razem rozmowa była krótsza. Pan doktor był uprzejmy, aczkolwiek trudno mu było ukryć rozbawienie, gdy usłyszał o kuracji altacetowej. Bez zbędnych ceregieli skierował PiW-a na wizytę twarzą w twarz z chirurgiem, oczywiście wcześniej zadawszy kilka magicznych pytań na okoliczność potencjalnego zarażenia koronawirusem.

PiW jest już po wizycie. Diagnoza: zapalenie tkanki łącznej. Altacet został zdetronizowany na rzecz antybiotyku. Trudno jeszcze przesądzać o skuteczności terapii, ale mimo generalnej niechęci do antybiotyków, nieśmiało podejrzewam, że w tym przypadku to dobry wybór. Ktoś mógłby zapytać, jaki morał z tej bajki. Ano morał jest taki: telemedycyna telemedycyną, ale i tak in fine liczy się to, kto siedzi na drugim końcu kabla.

PS Fotka nieco od czapy, ale nie mogłam się oprzeć - w końcu od dziś TRZEBA ZASŁANIAĆ TWARZ.


piątek, 10 kwietnia 2020

Święta bez decorum, czyli życzenia z komentarzem

Wczoraj zaczęło się Triduum Paschalne. Inne niż zwykle, trudniejsze jakby. Pozbawione naturalnego sztafażu, wyuczonych gestów. Triduum "oglądane przez szybkę" - telewizora, komputera. Wymagające większego wysiłku, większego skupienia, oderwania się od decorum. Przeżywane z kanapy, na której zwykle przeżywam rzeczy całkiem inne - jak na przykład losy bohaterki czytanej przeze mnie obecnie "Opowieści Podręcznej". Muszę zapomnieć o tej kanapie, o stojącym przed nią stoliku do kawy, na którym teraz nie stawiam filiżanki, ale krzyż...

To  nietypowe Triduum zmusza, by - jak w którymś ze swoich trafnych komentarzy powiedział ojciec Szustak - religijność ustąpiła miejsca wierze. Żeby z tej próby wyjść zwycięsko, muszę zmobilizować wszystkie moje duchowe aktywa. Czy brak "koszyczka" wpędzi mnie w depresję, czy raczej pozwoli naprawdę poczuć -  co niby intelektem obejmuję od dawna - że koszyczek to tylko didascalia?

Okaże się. A tymczasem powtarzam sobie "bądź wola Twoja". Bo, w sumie, cóż mądrzejszego mogłabym powiedzieć?


poniedziałek, 6 kwietnia 2020

WOT i zagwozdka! Czyli co to jest park

Koronawirus, niestety, trzyma się świetnie, a to oznacza, między innymi, że nasza izolacja profilaktyczna (w skrócie IP) potrwa nie wiadomo ile, ale z pewnością dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli. Rząd co chwila dokłada nam kolejne puzzle do układanki pt. "Rodzina na swoim", gdzie w instrukcji obsługi małym drukiem dopisano "i nigdzie indziej", a prawnicze portale prześcigają się w interpretowaniu tego, co miłościwie nam panujący zechcieli w swojej mądrości napisać w oficjalnych kwitach zwanych rozporządzeniem.

Bo, niestety, jak to z większością legislacyjnej twórczości bywa, pełno tam stwierdzeń ogólnych i zawoalowanych, w których jedyne precyzyjne sformułowanie brzmi "zakazuje się". Reszta to kwestia interpretacji. Rzeczone portale i wyżywający się tam eksperci lojalnie ostrzegają, że to, co oni wywodzą z tych zapisów, nie jest bynajmniej dla władzy wiążące, więc jeśli się, miły obywatelu, zechcesz na taką interpretację powołać w konfrontacji z funkcjonariuszem, to licz na siebie i swoją elokwencję, ewentualnie na dobry humor funkcjonariusza. Albo wyskakuj z kasy. 

Jak donosi Internet,  w Warszawie w ostatnią sobotę wystawiono grubo ponad 200 mandatów za naruszenie przepisów IP. Nie napisano, czy któryś opiewał na górną granicę przewidzianą w rozporządzeniu, czyli trzydzieści kawałków, ale zakładam, że nie, bo gdyby tak było, żaden portal by się nie oparł, by o tym napisać. Czy 200 mandatów to dużo, czy mało - rzecz względna, ale pokazuje, że żarty się skończyły. 

I pewnie bym o tym wcale nie pisała, bo na ogół staram się przepisów nie łamać, choć niekiedy aż mnie skręca, jak są głupie lub niechlujnie napisane. Sęk jednak z tym, że mam psa. A pies, jak wiadomo, kotem nie jest i kuweta go nie satysfakcjonuje. Zwłaszcza, że jest to haszczak (znaczy, husky), który siedzenie w domu znosi tylko do pewnego stopnia. Podobnie jak ja i mój PiW. Dlatego też cieszymy się bardzo, że mamy psa, bo - przynajmniej na razie - nikt in expressis verbis nie zakazał wyprowadzania zwierząt domowych, zatem dzięki Mortiemu możemy, a nawet MUSIMY (piszę wielkimi literami, na wypadek, gdyby czytała to jakaś władza) od czasu do czasu porzucić puzzle "Rodzina na swoim" (i tylko swoim) i wyjść na dwór. 

No i mamy problem. Bo niby możemy, a nawet MUSIMY, ale powstaje pytanie, dokąd właściwie mamy iść. Jeszcze nie tak dawno temu dylematu nie było. Mieszkamy wprawdzie w centrum miasta, ale nasza betonowa pustynia poprzecinana jest rozmaitymi skwerami, nieopodal mamy ogrodzony wybieg dla psów, a jeśli wypuścić się nieco dalej, można urządzić sobie całkiem fajną przechadzkę po Ogrodzie Saskim. Ale to przeszłość i - miejmy nadzieję - przyszłość. Bo teraźniejszość przedstawia się zgoła inaczej. 

Od jakiegoś czasu bowiem rzeczony wybieg dla psów ma nie tylko ogrodzenie, ale i zawieszoną na furtce kłódkę jak koci łeb. Interpretacja oczywista: Wara! O tym, że Ogród Saski  tak naprawdę jest parkiem dowiedziałam się też bardzo szybko, kiedy to idąc jego obrzeżem, zostałam uprzedzona przez właścicielkę innego psa, że jeśli tylko postawię stopę na którejś z alejek wewnętrznych, muszę się liczyć z konfrontacją z patrolem policyjno-żandarmeryjnym. Postanowiłam zatem nie ryzykować. Dwa dni później, już z daleka, obserwowałam rzeczony patrol na koniach - widocznie ściganie spacerowiczów pieszo było zbyt męczące. 



Dziś natomiast zostałam postawiona wobec takiego oto dylematu: jaka jest właściwie definicja parku? Do tej pory bowiem te spłachetki trawników z paroma krzaczkami i drzewkami na krzyż, które rosną koło Pałacu Kultury, uważałam za skwer. I zgodnie z tym przeświadczeniem, pozbawiona możliwości wejścia do Ogrodu - o, przepraszam! - Parku Saskiego, pomaszerowałam tam z Mortim, żeby, biedaczyna, nie sikał po chodnikach. Nie zdążyłam jednak wejść w alejkę wiodącą do PKiN, kiedy wyrosła przede mną para rosłych, umundurowanych mężczyzn w maseczkach ochronnych na twarzy. Z szybkiego oglądu wywnioskowałam, że jeden to policjant, a drugi żołnierz WOT. "Dzień dobry, pani. Prewencyjny patrol policyjny. Przypominamy, że jest zakaz przebywania w parkach."  - "Parkach? - zdumiałam się bardzo autentycznie - To to jest park?"  Panowie wyjaśnili, że skoro ich skierowano do patrolowania tego miejsca, to TO JEST PARK, ale miłosiernie pozwolili mojemu psu skorzystać z trawnika biegnącego wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej. 

I tym oto sposobem dowiedziałam się, dlaczego w przepisach nikt sobie nie zawracał głowy żadnymi definicjami. Po prostu - park, bulwar czy plaża są tam, gdzie władza wyśle swój patrol. 

sobota, 28 marca 2020

Wiwera malabarska, czyli pożytki z koronawirusa

Taką mam już naturę, że w każdym nieszczęściu szukam dobrych stron. Możliwe, że odziedziczyłam tę przypadłość po niejakiej Polyannie. Bohaterka tej powieści dla dziewcząt charakteryzowała się taką pogodą ducha, że nawet jak  dostała omyłkowo w prezencie inwalidzkie kule, potrafiła się ucieszyć, że ... ich nie potrzebuje.

Od dwóch tygodni siedzę głównie w domu (praca zdalna), a odwiedzany często-gęsto Internet bombarduje mnie hiobowymi wieściami. Koronawirus ma się świetnie i zbiera coraz większe żniwo, niezależnie od mniej lub bardziej dziarskich i mniej niż bardziej prawdziwych deklaracji miłościwie nam panujących. W tej sytuacji poszukiwanie dobrych stron takiego stanu rzeczy wydaje się faktycznie wyzwaniem na miarę Polyanny.  Ale - cytując klasyczkę - damy radę! Znaczy, ja dam. Zrobiłam sobie nawet coś w rodzaju podsumowania dobrych stron koronawirusa, które Ci, miły Czytelniku, pokrótce przedstawię.

Otóż pierwszą i niepodważalną z mojej perspektywy zaletą epidemii jest to, że - przynajmniej na razie (stuk, stuk w niemalowane) - nie dosięgnęła ani mnie, ani nikogo z moich bliskich. Oczywiście, w dłuższej perspektywie uprzejmość koronawirusa w tym względzie może się wyczerpać, ale na razie zachowuje się wobec mojego klanu bardzo powściągliwie i omija nas łukiem. Jak szerokim, to się okaże.

Druga zaleta epidemii ma ścisły związek z jej pochodną, czyli kwarantanną. Nie jest to kwarantanna sensu stricto, bo nic mi nie wiadomo o tym, bym była zarażona, zatem jest to kwarantanna niejako profilaktyczna. Tak czy siak, pracuję zdalnie, do roboty nie jeżdżę i w ogóle jeżdżę gdziekolwiek coraz rzadziej, bo władza coraz bardziej mi to uniemożliwia. Nie, żebym miała jakieś pretensje, po prostu stwierdzam fakt - jeszcze dwa dni temu mogłam pojechać z psem do Kampinosu, dziś już nie mogę. Ale wróćmy do zalet. Otóż, nie pamiętam, kiedy po raz ostatni spędziłam tyle godzin bez przerwy z moim PiW-em! Do tej pory były to tylko jakieś smętne resztki pory dziennej i godziny pory nocnej głównie spędzone w objęciach Morfeusza. A teraz? Ha! 24 godziny na dobę razem. I nadal ze sobą gadamy. I jeszcze na siebie nie warczymy. Co za krzepiące odkrycie!

Zaleta trzecia jest już natury mniej osobistej, bo dotyczy tak zwanej ludzkości i jej przyszłych losów. Istnieje bowiem możliwość, że jeśli epidemia potrwa jeszcze czas jakiś, to kiedy wreszcie się skończy, niektóre nawyki pozostaną. Jak na przykład ten z częstym i dokładnym myciem rąk. Nie wiem, jak Ty, miły Czytelniku, ale tak czystych rąk jak obecnie, nie miałam jeszcze nigdy w życiu. A nie należę to osób lekceważących higienę. Może więc koronawirus sprawi, że ta prosta i niezbyt czasochłonna czynność wejdzie nam w krew. O ile wcześniej nie zabraknie mydła i detergentów. Ale nie siejmy defetyzmu.

No i na koniec - crème de la crème, czyli... wiwera malabarska! Usłyszałam o niej wczoraj po raz pierwszy w życiu, kiedy to w sieci pojawił się materiał wideo z Indii. Otóż w pewnym indyjskim mieście, opustoszałym na skutek kwarantanny, ulicami przespacerowała się dostojnie  (dowód w linku) rzeczona wiwera, przedstawicielka gatunku od 60 lat uważanego za wymarły! Czyli zwierzątko żyje, a nikt go nie widywał, bo zwyczajnie przeszkadzali mu ludzie. Widok całej i zdrowej wiwery podziałał na mnie ożywczo i wlał z moje skołatane epidemią serce nadzieję, że choćby nasz ludzki gatunek zrobił jeszcze wiele głupstw, Natura może sobie jednak jakoś poradzi.

Wiwera malabarska, fot. Wikipedia
Niestety moja radość trwała tylko do dzisiejszego poranka, kiedy to uległam nawykowi sprawdzania źródeł informacji. Wklepałam sobie do wyszukiwarki wiwerę po angielsku i natychmiast dostałam cios między oczy - wideo było prawdziwe, ale tylko częściowo. Owszem, ulicami miasteczka przespacerowała się wiwera, ale nie malabarska, tylko inna, mniejsza i bynajmniej niezagrożona wyginięciem. Znaczy koronawirus na nic się w tym względzie nie przydał!

Trochę mnie to przybiło. Ale natura Polyanny robi swoje. I tak sobie teraz myślę, że - kto wie? - może wiwera malabarska nadal gdzieś tam się ukrywa w środku dżungli  i jest na tyle mądra, że nie pcha się do homo sapiens, nawet jeśli ten wraży gatunek chwilowo siedzi w domu?


czwartek, 6 lutego 2020

Einstein i Balzac, czyli o wieku słów kilka


Wczoraj pożegnałam moją wychowawczynię z liceum. Pożegnałam na tym świecie, a konkretnie na Cmentarzu Północnym, gdzie spoczęła doczesna powłoka profesor N. Na uroczystości pogrzebowe jechałam, doznając wielu różnych emocji i uczuć. Żalu, że ostatni raz widziałam moją matematyczkę żywą w dniu rozdania świadectw maturalnych, czyli 37 lat temu. Wdzięczności, że profesor N. wbiła mi do głowy matematykę na tyle skutecznie, bym 13 lat po maturze zdała egzamin GMAT (Graduation Management Admission Test), nie kompromitując się na jego części matematycznej. Wstydu, że jakoś nigdy jej za to nie podziękowałam. Zadumy nad nieuchronnym i jakże szybkim upływem czasu. Rozbawienia... Zaraz, zaraz! Rozbawienia? Tak, drogi Czytelniku, to nie żadna pomyłka i zaraz się z tego wytłumaczę.

Kiedy w dniu poprzednim wpadł mi w ręce nekrolog obwieszczający odejście pani profesor, moja wychowawczyni stanęła mi przed oczami jak żywa. Niewysoka, nieco korpulentna starsza pani ze staranną fryzurą z siwych loczków. Pseudonim Siwa nie był żadną metaforą. Chwilę potem moją uwagę przyciągnęła podawana w takich razach informacja, ile lat liczyła sobie pani N., gdy opuszczała gorszy ze światów.  Ponieważ, dzięki wysiłkom dydaktyczno-pedagogicznym profesor N., proste operacje arytmetyczne mam w małym palcu, szybko policzyłam (w pamięci, ha!), ile lat miała, kiedy wkroczyłam w progi mojego liceum. I zbaraniałam!

Okazało się bowiem, że w dniu mojego pasowania na licealistkę profesor N. miała równo dychę lat mniej, niż ja mam teraz. O, nieba! Jak to możliwe, że tamta staruszka była taką młódką? Że na dobrą sprawę można było ją od biedy uznać za kobietę w wieku balzakowskim (w każdym razie jak na standardy dwudziestego wieku). Że w jakiejś dziwnej pętli czasu dzisiejsza ja byłabym jej dużo starszą koleżanką.

Tymi refleksjami podzieliłam się, jak zwykle, z moim PiW-em. A on, jak zwykle, spojrzał na mnie z pobłażaniem (pragnę wierzyć, że zmieszanym z miłością) i - jak to umysł ścisły - zasunął mi krótki i treściwy wykładzik o teorii względności. Sprowadzający się do tego, że co, jak co, ale młodość i starość to pojęcia względne do mc kwadrat.

I właśnie dlatego jechałam na Cmentarz Północny, z rozbawieniem myśląc, że profesor N., ze swoim lekko ironicznym poczuciem humoru, też by się z tego uśmiała.  I powiedziałaby do mnie "Olejnik [moje nazwisko z czasów sprzed PiW-a], ty się lepiej skup na całkach, bo ci całkiem nie wychodzą".

PS. W opowieści tej pominęłam jeszcze towarzyszące podróży na Cmentarz Północny uczucie grozy, kiedy wysiadła mi nawigacja w telefonie. Ale to już całkiem inna historia.

"Reflections"- Fot. Tom Hussey / Facebookcom/artistswihoutborders



niedziela, 2 lutego 2020

Dzień Świstaka 2020


Obudziłam się dziś z uczuciem déja vu.
Pies trącał mnie nosem tak samo jak wczoraj.
Tak samo jak wczoraj, powiedziałam "Połóż się, Morti" tonem znoszącym sprzeciw, co skwapliwie wykorzystał.
Tak samo jak wczoraj, mój PiW powiedział "Śpij, kochanie, już z nim wychodzę", co z kolei ja skwapliwie wykorzystałam.
Tak samo jak wczoraj, obaj zniknęli z domu, a ja próbowałam z powrotem zasnąć, co - tak samo jak wczoraj - już mi się nie udało.
Tak samo jak wczoraj, sięgnęłam po smartfon i - o dziwo - inaczej niż wczoraj, dowiedziałam się, że dziś jest Dzień Świstaka. Wprawdzie nie u nas, a na antypodach, ale biorąc pod uwagę poziom globalizacji, to kompletnie bez znaczenia.

Człowiek to jednak ciekawa istota. Gdyby jakiemuś przybyszowi z kosmosu ktoś powiedział, że 2 lutego, w kraju uchodzącym za jedno z największych mocarstw świata, całe miasto i okolica zbiera się po to, by wabić z norki małego gryzonia, a potem wypatrywać jego cienia, zaś na koniec wyciągać z tego meteorologiczne wnioski, przybysz ów pewnie uznałby naszą planetę za łatwy kąsek. I zachodziłby w głowę, jakim cudem udało nam się przesiąść z koni na samoloty, a przy okazji polecieć na Księżyc. Poważnie?

Tym samym dałby dowód, że w swoim ufoludkowym życiu nie czytał Huizingi, w związku z czym nie ma pojęcia, że homo jest nie tylko sapiens, ale i ludens. I żeby jakoś przeczołgać się przez najeżone problemami (o, przepraszam, wyzwaniami) życie, musi się od czasu do czasu zabawić. Musi też pozwolić sobie na bycie kompletnie nieracjonalnym, wróżyć z fusów, chmur czy - niech im (Amerykanom, znaczy) będzie - Philowego cienia.

Nasz ufoludek nie wie też jeszcze jednego. Ponieważ w tym roku Dzień Świstaka przypada w dniu 2.02.2020, dlatego to, co dziś w Pensylwanii zrobi świstak Phil, wpłynie nie tylko na losy wiosny, ale i losy świata. Ba, może nawet kosmosu. Tak bowiem podpowiada tkwiący w nas homo magicus, który numerologię ma w małym palcu.







środa, 15 stycznia 2020

Dosadny komentarz do wydarzeń


W związku z dzisiejszym spotkaniem Marszałka Senatu z Prezydentem RP przyszło mi do głowy, że Humpty Dumpty wiedział, co mówi. I nasunęło mi się takie oto, krótkie podsumowanie.

Humpty Dumpty rzekł do Alicji:
- Wbrew powszechnie przyjętej tradycji,
nieistotne jest wcale
czyja racja jest, ale
rzecz do tego się sprowadza,
czyja jest władza.

Humpty Dumpty i Alicja w Alicji po drugiej stronie lustra. Ilustracja Johna Tenniela, 1871