wtorek, 26 maja 2015

Ja, matka

Ja, matka, 
w trójcy jedyna,
po trzykroć matczyna,
po trzykroć kochająca 
i po trzykroć kochana,
po tylu latach
nie mogę, niestety,
stwierdzić,
bym była
po trzykroć mądra.

sobota, 16 maja 2015

Bezsenność w Lourdes


W obcych miejscach kiepsko mi się śpi. I czasem, zamiast walczyć o cenne minuty snu, po prostu odpuszczam. Sięgam po pióro lub tablet. Dziś nad ranem w głowie plątała mi się piosenka Simona i Garfunkela - najbardziej ulubiona z całego ich repertuaru. Pomyślałam, że spróbuję ją przełożyć na polski. Oto, co się narodziło w zimny, deszczowy poranek, u stóp Pirenejów.

April come she will.                                                 
When streams are ripe and swelled with rain;
May, she will stay
Resting in my arms again.                                   

June, she'll change her tune,                                 
In restless walks she'll prowl the night;                  
July, she will fly                                                       
And give no warning to her flight.                          

August, die she must,                                             
The autumn winds blow chilly and cold;                  
September I'll remember
A love once new has now grown old.    

               ***

Kwiecień, już jej cień
idzie przez deszczu pełne dni.
Maj - słodki raj,
gdy w mych ramionach cicho śpi.

W czerwcu - koniec snu.
I niespokojnych nocy lęk.
W lipcu - gna bez tchu.
Gdzieś w dali gaśnie kroków dźwięk.

Sierpień - wciąż krótszy dzień.
I jesień liści zmiata kurz.
Wrzesień - wspomnień cień
miłości, co umarła już.

               

piątek, 15 maja 2015

Świat coraz mniejszy


Dziwnie mi. Poranną kawę piłam w Rydze. Obiad zjadłam w Paryżu. Teraz TGV unosi mnie ku Pirenejom, u których podnóża zjem kolację. Jakby tego było mało, podróż samolotem przegadałam ze studiującym na Sorbonie Brazylijczykiem, którego narzeczona jest Finką, więc i on wkrótce przenosi się do Helsinek. Konwersację zaczęliśmy po angielsku, a skończyliśmy po francusku. Obiad zjadłam w towarzystwie kolegi Polaka, który właściwie już bardziej jest Francuzem, więc rozmawialiśmy trochę po polsku, trochę po francusku...

Jadę sobie tym TGV i rozmyślam o tym, jak świat bardzo się skurczył. I jaki stał się bliski - na wyciągnięcie ręki. Chyba do końca życia będzie mnie to zdumiewać. Ta łatwość, z którą przemieszczamy się z jednego końca Europy na drugi. Ta swoboda, z jaką ludzie z antypodów na kilka godzin stają się  znajomymi z samolotu, którzy opowiadają nam swoje życie. Ta mieszanina języków i kultur, w której możemy się zanurzyć, jeśli tylko nie przespaliśmy wszystkich lekcji angielskiego.


I trochę współczuję moim dzieciom, dla których to wszystko jest normalka. Bo tego zdziwienia, zachwytu i uczucia wolności nie kupi się za żadne pieniądze. 

PS Dojechałam. Właściciele hotelu w Lourdes przywitali mnie po polsku! Niestety, tutejszy kloszard też. Wybaczyłam mu tylko dlatego, że zawołał do mnie "hej, małolata!". To zakrawa na cud. Ale w Lourdes cuda się przecież zdarzają. 

środa, 6 maja 2015

Zaszczepiona na amen


Wielka majówka za nami, a to oznacza, że urlop tuż tuż. Jeśli o mnie chodzi, tegoroczne wakacje spędzę włócząc się z plecakiem po Tajlandii i Laosie. Wybór ten podyktowany został marzeniem naszej najmłodeszej córki, która bardzo chciała zobaczyć dżunglę. Kiedy zorientowała się, że oznacza to łażenie z plecakiem przy 35-stopniowym upale i w strugach monsunowego deszczu, było za późno na protesty - bilety kupione, amen.

W efekcie nasza rodzina w składzie czteroosobowym (syn o monsunie wiedział wcześniej i się z wyjazdu wymiksował) z początkiem lipca wyrusza na azjatycką przygodę. Jednak aby przygoda nie przerodziła się w horror, uznaliśmy, że warto zrobić ukłon w stronę cywilizacji i zaszczepić się przeciw najgorszym azjatyckim francom.

W tym celu zrobiłam wywiad u mojej Przyjaciółki-Zakaźniczki, a następnie, uzbrojona w listę szczepionek, wykonałam telefon do Sanepidu, który takie usługi dla ludności świadczy. Pan, który odebrał telefon, poinformował mnie, że owszem, możemy przyjechać i owszem, zaszczepią nas z przyjemnością. Na pytanie, czy mam zakupić szczepionki i zjawić się z nimi w garści, pan odparł - cytuję: "Nie, wszystko państwo u nas dostaną". Usatysfakcjonowana i mile zaskoczona tak sprawną profilaktyką medyczną, poinformowałam męża, że ojczyzna o nas dba i szczepionki nam funduje, wychodząc zapewne ze słusznego założenia, że zdrowy obywatel jest lepszy od obywatela dogorywającego na dur brzuszny lub polio.

Dziś w godzinach popołudniowych zapakowaliśmy się w czwórkę do samochodu i udaliśmy do Sanepidu, pokonując przy tym pół miasta i korki. Personel przyjął nas bardzo uprzejmie. Przemiła pani doktor wysłuchała, przestudiowała nasze książeczki szczepień, doradziła, przeciwko jakim choróbskom powinniśmy się zabezpieczyć, zbadała płuca i gardła. Pani pielęgniarka ukłuła gdzie trzeba. Już mieliśmy wyjść z gabinetu, kiedy nagle w moim ręku wylądowało kilka niepozornie wyglądających karteczek.

- To do kasy - poinformowała mnie pani pielęgniarka. Trochę zdezorientowana, nie patrząc w oczy mężowi, pomaszerowałam do recepcji. Kiedy zaś usłyszałam kwotę, świat zawirował mi w oczach. Do domu wracaliśmy w atmosferze ciszy przed burzą. Mój PiW podziękował mi zgryźliwie, że nie zgodziłam się na sugerowane przez usłużną panią doktor dodatkowe szczepienie przeciwko wściekliźnie. I zasugerował, żebym następnym razem zadała jednak pytanie pomocnicze w stylu "czy dostać nie oznacza przypadkiem kupić za ciężką kasę". Po czym zamilkł na dobre.

Kurczę, dobrze, że na ten tramping jedziemy dopiero w lipcu. Może mu przejdzie?

wtorek, 5 maja 2015

Pożytki ze spiskowej teorii dziejów


Tak byłam ostatnio zapracowana, że wstrząsające wieści o tym, że księżna Kate powiła córkę, docierały do mnie z pewnym opóźnieniem. Ominęła mnie zatem niewątpliwa frajda spekulowania na temat płci, imienia, koloru oczu, temperamentu, tudzież szans na tron rzeczonej księżniczki. Wszystkie te informacje dostałam tak czy siak, o co postarały się wszystkie dostępne media. Zastanawiające jest tylko to, że media te nie były bynajmniej brytyjskie, tylko nasze, nadwiślańskie, zatem ni cholery nie mogę pojąć, dlaczego uważają za istotne, czy dziecię ma na imię Peggy czy Lucy. Mniejsza o to.

Jedyne, co mnie w tym wszystkim zainteresowało, dotyczyło wcale nie dziecięcia, tylko jego matki. W którejś bowiem migawce telewizyjnej ujrzałam księżną Kate wychodzącą ze szpitala z córką na ręku. I ku mojemu wielkiemu i - dodam - popartemu trzykrotnym doświadczeniem zdumieniu, księżna wyglądała po prostu zjawiskowo. Jakby wyszła wprost od fryzjera, wizażystki, masażystki, a kto wie, może i chirurga plastycznego. No, cudnie, po prostu. 

Przed oczyma natychmiast stanął mi obraz mnie samej w parę godzin po powiciu każdego z trójki moich dzieci. Nie, nie chcę tego wspominać. Jeszcze mi się przyśni. A tu - proszę! Kobieta, która dopiero co zmagała się z siłami natury, wygląda jak Cud Natury - koniecznie z wielkiej litery. Niezwłocznie podzieliłam się tą refleksją z moim Panem i Władcą. On, bardzo nietaktownie, zgodził się ze mną, że ja faktycznie wyglądałam jakoś, hm, inaczej, po czym na pocieszenie dodał, że księżne już tak mają: zanim wyjdą do kamer, sztab ludzi męczy się ze dwie godziny, żeby efekt był jak trzeba. I pewnie zostałabym z tym gorzkim poczuciem niższości, gdyby nie... media.

Które doniosły mi niezwłocznie, że księżna Kate wyglądała jak wyglądała, nie dlatego, że ma lepszą cerę i kupę kasy na speców od urody, tylko dlatego, że wcale nie rodziła! No, to wiele wyjaśnia! Skoro nie rodziła, mogła sobie wyglądać jak Audrey Hapburn w szczytowej formie. A ja nie muszę zadręczać się wspomnieniem mojego odbicia w szpitalnym lustrze (brr!), bo brak surogatki usprawiedliwia mnie w stu procentach. I niech tak zostanie.