poniedziałek, 30 grudnia 2013

Co się polepszy...


Co się polepszy, to się popieprzy… Tak śpiewali bohaterowie Kabareciku Olgi Lipińskiej, dając tym samym dowód głębokiej, życiowej mądrości. Bo choć niby wszyscy to wiedzą, przyjmują do wiadomości jakby à rebours. To znaczy, owszem, chętnie przyznajemy, że po burzy słońce, ale że po słońcu zwykle chmury i gradobicie, to już niekoniecznie…

Tymczasem, zasada przemienności losu (tak, właśnie przemienności, nie zmienności), działa bez zarzutu w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną. Różne jest tylko decorum.

Czytam właśnie po raz już nie wiem który „Hrabiego Monte Christo”, gdzie główny bohater regułę „co się polepszy, to się popieprzy” przerobił bardzo gruntownie. Przy czym należy zauważyć, że fakt, iż ominął go awans na kapitana Faraona oraz małżeństwo z ognistą Mercedeską, był zaledwie uwerturą do lawiny nieszczęść, które ostatecznie uczyniły z niego więźnia nr 23 zamku If.

I choć „Hrabia” znalazł się na liście moich lektur końca roku 2013 dosyć przypadkowo (pościągałam sobie na Kindle’a kupę klasyki w językach oryginalnych i teraz czytam na przemian Brontë, Dumasa, Dickensa, Zolę…), muszę przyznać, że lektura opisu tych wstrząsających wydarzeń zaskakująco współgra z moim losem, obecnie najwyraźniej znajdującym się w fazie „to się popieprzy”. Oczywiście, nie mam wątpliwości, że Edmund Dantès chętnie by się ze mną zamienił, ustępując miejsca w swoim wilgotnym lochu, ale świadomość, że nie muszę robić podkopów, żeby wyjść na świeże powietrze, poprawia mi nastrój tylko odrobinę.

Na szczęście, ktoś życzliwy zwrócił mi uwagę, że 2013 nie bez kozery jest trzynasty, a dobra wiadomość jest taka, że dnia 31 grudnia (czyli jutro!) nieodwołalnie odejdzie w niebyt. Wraz z nim, miejmy nadzieję, w niebyt odejdzie to, co się popieprzyło, ustępując miejsca temu, co się -  choćby tylko chwilowo – polepszy. A wtedy zaśpiewam na całe gardło: Ja się nie boję braci Rojek… !

niedziela, 29 grudnia 2013

środa, 25 grudnia 2013

Święta w Tyrolu, czyli z pamiętnika pechowej narciarki


Sobota, 21 grudnia 2013
Szczęśliwie dojechaliśmy. Wprawdzie po ciemku i trochę błądząc, ale mogło być gorzej. Na przykład, mogło być ślisko, a wtedy zupełnie nie mam pojęcia, jak udałoby nam się podjechać pod tę górę, na której stoi "nasz" dom. A podobno miała być łagodna!

Dom jest przyjemny, mieszkanko także. Niestety, kominek, na który tak się cieszyłam, okazał się piecem o archaicznej konstrukcji, który, jak się w nim nieumiejętnie rozpali, może znienacka eksplodować. Nasza gospodyni powtórzyła mi to trzy razy - dwa po niemiecku i raz po angielsku, a potem jeszcze napisała mailem. Teraz żyję w strachu, że coś zrobimy nie tak i piec wybuchnie, kończąc nasze urocze wakacje w sposób nagły i drastyczny.

Niedziela, 22 grudnia 2013
Pogoda piękna, stoki niedaleko, tras od groma. Szkoda tylko, że tak dziwnie oznaczone. Te, które tu są niebieskie, gdzie indziej z pewnością byłyby czerwone. Te, które tu są czerwone, gdzie indziej z pewnością byłyby czarne. A te, które tu są czarne, gdzie indziej z pewnością byłyby czarne z gwiazdką, przy czym gwiazda oznaczałaby "dla ludzi o skłonnościach samobójczych". Umieram ze strachu.

Reszta rodziny chyba ze strachu nie umiera, a jeśli nawet, to umiejętnie to maskują. Za to Zośka już pierwszego dnia coś sobie zrobiła w kostkę. Wygląda na to, że reszta wakacji może jej upłynąć z dala od stoków. Wrrrr!

Poniedziałek, 23 grudnia 2013
Rano kostka wyglądała gorzej niż wczoraj. Nie ma zmiłuj - trzeba szukać lekarza. Reszta rodziny pojechała walczyć o życie na trasach, a ja i panna Z. - walczyć z tutejszą służbą zdrowia i polskim ubezpieczycielem. Pół dnia upłynęło nam na wizytach w przychodniach i klinikach oraz telefonach do naszej firmy ubezpieczeniowej. Po paru godzinach tych korowodów dowiedziałyśmy się trzech rzeczy:
a) kostka Zosi jest porządnie potłuczona, ale całą (uf);
b) resztę pobytu Zośka spędzi z usztywnioną nogą na kanapie (wrrrr);
c) usługi medyczne w Austrii mogłyby doprowadzić do bankructwa każdego, kto na liście Forbesa nie sytuuje się w pierwszej dziesiątce.

Na szczęście, Zosiny ski-pass udało się zwrócić, choć pani w kasie oglądała zaświadczenie od lekarza niemal trzy razy z każdej strony, a gdyby mogła, pewnie poddałaby je prześwietleniu promieniami Roentgena.

Wtorek, 24 grudnia 2013, Wigilia
Zaczęło się nieźle, bo pogoda, wbrew prognozom, dopisała i stoki powitały nas pięknie wyratrakowanymi trasami. Odkryłam też jedną niebieską, która NAPRAWDĘ jest niebieska i nawet ja mogę nią szusować, nie zmawiając litanii do św. Tadeusza Judy. Było tak fajnie, że aż żal wcześniej zjeżdżać. Zjechaliśmy więc później, niż planowaliśmy, ale na tyle wcześnie, by ski-bus dowiózł nas do domu przed pierwszą gwiazdką.

I pewnie tak by było, gdyby nie fakt, że wsiedliśmy nie do tego busa, co trzeba. Oj, tam, bez przesady! Każdemu może się zdarzyć. Zrobiliśmy więc kółeczko i wróciliśmy na pętlę, gdzie po kilkunastu minutach wsiedliśmy do kolejnego busa. Jechało się bardzo milutko, z tym że po jakimś kwadransie zorientowaliśmy się, że trasa jakaś taka inna... Pięć minut później wylądowaliśmy w kompletnie obcej wsi, jak się okazało, odległej o dobre 4 czy 5 kilometrów od naszej. Bez możliwości powrotu i w ogóle wyjazdu gdziekolwiek, bo BYŁ TO OSTATNI BUS!

Sterczeliśmy na przystanku jak głupi, zmierzch zapadał, pierwsza gwiazdka tuż, tuż, a my mieliśmy w perspektywie spędzenie Wigilii pod gołym niebem, od stóp do głów odziani w narciarskie kombinezony i kaski. Mój Pan i Władca był tak wściekły, że nawet nucenie kolęd nie pomagało. Bo to, oczywiście, była MOJA wina! To JA miałam sprawdzić numery busów i to JA mam teraz coś wymyślić.

Wymyśliliśmy wspólnie. Mój PiW zostawił nas ze sprzętem na przystanku, a sam udał się piechotą po nasz samochód. W międzyczasie złapałam stopa i dwóch miłych Anglików zabrało syna do naszej wsi. Obaj moi panowie dotarli tam niemal jednocześnie, więc jeden poszedł szykować wieczerzę, a drugi pojechał ratować mnie i Basię przed zapuszczeniem korzeni na przystanku ski-busa.

Reszta Wigilii upłynęła nam już bez większych atrakcji. W zasadzie, przygodę z busem mógłby przebić chyba tylko eksplodujący piec. Ale tego nam już oszczędzono.

Środa, 25 grudnia 2013, Boże Narodzenie
Prognoza znowu była marna - miało padać. Ranek jednak przywitał nas słoneczkiem - wprawdzie, trochę nieśmiałym, ale zawsze. Ruszyliśmy więc na stoki - jedni mając nadzieję, że przynajmniej kilka godzin taka aura się utrzyma, inni licząc na to, że prognoza się sprawdzi, dzięki czemu wcześniej wrócimy do domu.

Kiedy dotarliśmy na moją ulubioną niebieską-niebieską, zaczęło się coraz bardziej chmurzyć. W dodatku pojawił się wiatr, który bujał wyciągiem w sposób absolutnie niedopuszczalny. Niedopuszczalny dla mnie i Basi, bo dla naszych panów - wręcz przeciwnie. Wrażenia ze zjazdów też mieliśmy odmienne. Okazuje się, że niektórzy lubią, jak im dmucha w twarz igiełkami lodu. Dla porządku powiem: JA nie lubię.

Na dole kolejka do wyciągu zrobiła się podejrzanie długa. Stałam jednak cierpliwie, bo wcale mi się nie spieszyło na górę do tego wichru i lodu. Kiedy dotarłam do bramki, nagle coś zaczęło dzwonić, a z budki wyskoczył gość w kombinezonie sugerującym kogoś z obsługi i machając rękami, zaszwargotał po niemiecku coś, z czego zrozumiałam tylko jedno słowo: geschlossen! Zamknięte! Wyciąg został zamknięty na amen. Z powodu wichru, rzecz jasna, choć niektórzy twierdzili, że to gruba przesada. Dla porządku powiem: JA wręcz przeciwnie.

Na osłodę przysłano nam ratraki, którymi zostaliśmy wwiezieni na najbliższą górę. Była to pierwsza i zapewne ostatnia przejażdżka tym ustrojstwem, jakiej mi było dane zakosztować w tym życiu. Nie powiem, było całkiem fajnie. Gorzej, że zamknięto połowę tras i żeby dostać się na sam dół, musiałam pokonać: czarną dla samobójców, czerwoną, która powinna być czarna i niebieską, która fragmentami powinna być co najmniej czerwona.

Teraz siedzę już w domu przy buzującym piecu i czytam prognozę na jutro. Zapowiadają chmury i deszcz. Ha!



poniedziałek, 16 grudnia 2013

Co wolno wieszczowi…


Każde dziecko w pięknym kraju nad Wisłą, prędzej czy później, popada w zadumę, dlaczego Adam Mickiewicz „tęskni po tobie”, a nie – jak Pan Bóg i Rada Języka Polskiego kazali – za tobą. Tym samym, słynna inwokacja, i tak już kontrowersyjna ze względu na Litwę, ojczyznę jego (dziś to brzmi niemal jak prowokacja), dostarcza dylematów natury gramatycznej. Uczeń czyta i zapamiętuje, a niekiedy powiela. I tak, ni z tego, ni z owego, w wypracowaniu pojawia się zdanie „Kmicic tęsknił po Oleńce”, co bezlitosny polonista podkreśla na czerwono i opatruje złośliwym komentarzem: „Co wolno wojewodzie…”.  No i słusznie! Jak ktoś umie napisać epopeję narodową plus kilka innych wiekopomnych dzieł, to może sobie tęsknić po, a nie za, i nikomu nic do tego!

Ta nietypowa tęsknota po Litwie przypomniała mi się dziś bladym świtem, kiedy grzecznie „ogonkowałam” przed drzwiami jednego ze stołecznych oddziałów NFZ. Czekając, aż wrota się otworzą i będę mogła otrzymać karty EKUZ dla siebie i rodziny, lustrowałam wywieszone w oknach NFZ obwieszczenia i plakaty. Na jednym z nich zachęcająco uśmiechała się trójka eleganckich, młodych ludzi, pod którymi widniało hasło: Tutaj zaufasz swój Profil (pisownia oryginalna). Prrrr! Wróć! Przeczytałam raz jeszcze. No stoi jak byk: zaufasz swój Profil. Nie swojemu profilowi.

Po bliższych oględzinach okazało się, że w ten oryginalny sposób reklamowany jest niejaki ePUAP, czyli elektroniczna Platforma Usług Administracji Publicznej. Najprościej rzecz ujmując, jest to coś, co ma obywatelom ułatwić życie. Czy ułatwia, trudno mi powiedzieć, bo jeszcze nie sprawdziłam. Natomiast już wiem, że jeśli zechcę to sprawdzić, najpierw będę musiała zaufać mój Profil. I doprawdy, nie mam pojęcia, jak to zrobię, skoro całe życie uczono mnie, że zaufać można komuś, a nie coś. Na pociechę pozostaje mi świadomość, że mój Profil zasłużył na najwyższy szacunek, który usankcjonowano wielką literą. Ha!


sobota, 7 grudnia 2013

Czas odnaleziony


Mój syn kończy dziś 23 lata. To znaczy, że ja mam już... O, cholera!

Z okazji urodzin syna, jego dziewczyna zapragnęła obejrzeć zdjęcia lubego z czasów wczesnego dzieciństwa. Wywlekliśmy z szafy kilka grubaśnych segregatorów, do których przez całe lata wpinałam kartki z pracowicie naklejanymi i opisanymi fotkami. Kronika rodzinna państwa B.

Ta podróż w nieznane (dla dziewczyny syna) i znane, ale zapomniane (dla mnie i mojego pierworodnego) uprzytomniła mi, że podróżowanie w czasie to przedsięwzięcie tyleż fascynujące, co niebezpieczne. Można na przykład narazić się na okrzyki w stylu "Ależ tu pani młodziutka!", przy czym "tu" bynajmniej nie oznacza tu i teraz, ale dawno temu i całkiem gdzie indziej. Można też usłyszeć pełne zdumienia i  - co tu dużo gadać - niesmaku pytania "Matka, to taka moda wtedy była, czy tylko ty się tak ubierałaś?".

Człowiek gryzie się w język, żeby nie powiedzieć: "A spadajcie na drzewo, moi drodzy! Byłam młodziutka, ubierałam się jak kaszalot, nosiłam okulary rozmiaru XXL, ale jakie to dziś, u diabła, ma znaczenie?". Bo tamta ja to ktoś całkiem inny niż ja dzisiejsza. Tamta ja przeszła długą drogę do ja dzisiejszej. I tylko ja wiem naprawdę, dlaczego patrząc na zdjęcia sprzed ponad dwudziestu lat, wcale nie zazdroszczę tamtej dziewczynie w wielkich okularach pod wystrzępioną grzywką krótkich włosów.

 

środa, 4 grudnia 2013

Mijajcie zdrowo otwarte okna!


Nie mam czasu pisać, bo od jakiegoś czasu świat wali mi się na głowę. W dodatku, jak na złość, wali się jakoś tak niespiesznie, ślamazarnie i opieszale. Zupełnie, jakby i chciał (się zawalić), i bał się. Chwilami się zastanawiam, czy to takie celowe odwlekanie w czasie. Tortura taka, czy coś...

Przez to powolnie osuwanie się mojego świata, a przynajmniej jakiejś jego części, w niebyt (lub byt ułomny), głowę mam zajętą głupotami. Zamiast rozmyślać o rzeczach ważnych, pięknych i konstruktywnych, opędzam się od myśli, które - wiem to już z góry - ani piękne, ani ważne, a za to cholernie absorbujące. Co gorsza zaś, kompletnie sprzeczne z moją życiową filozofią.

Bla, bla, bla... Figo-fago, kawa marago. Tak to, mnie więcej, idzie.

No więc, żeby całkiem się nie pogrążyć, postanowiłam, że DOSYĆ TEGO! I w ramach terapii sięgnęłam - też pomysł! - po "Hotel New Hampshire"- jedną z niewielu książek  Irvinga, których jeszcze nie czytałam.

Sama nie wiem, czemu do tej pory "Hotel" mnie omijał. A może to ja omijałam "Hotel"? Prędzej, czy później musiałam jednak się na niego (do niego) napatoczyć. Wpadłam i... wpadłam na amen! Cały Irving - kompletnie zwariowany, nieprzejmujący się tym, czy wykreowany przez niego świat nosi choć wątły pozór prawdopodobieństwa. Kupa nieprzystosowanych marzycieli i świrów, a na dokładkę "mądra niedźwiedzica". Nic z tego - nie będę tłumaczyć, o co chodzi. Kto chce, niech sobie przeczyta!

A jak już przeczyta, niech "mija zdrowo otwarte okna"! Tak jak ja.