niedziela, 22 czerwca 2014

GBBJ

Uleganie pokusie jest rzeczą naganną. Godną potępienia. Oraz niezdrową.

Niestety, jest też rzeczą ludzką, o czym przekonałam się po raz kolejny (wzdech!). Poszukując nowej lektury na amazon.com, natknęłam się na kolejną część przygód niejakiej Bridget Jones. A ponieważ od mojego kindle'a dzielił je dystans dwóch, może trzech kliknięć (oraz 15 dolców, niestety), uległam i kliknęłam.

I jak to zwykle z pokusami bywa, szybko pożałowam. Bo trzecia Bridget, choć starsza o dobre naście lat, okazała się równie infantylna co Bridget, która w części drugiej opowieści Helen Fielding bezskutecznie goniła za rozumem. Niestety, pani Fielding dowiodła w całej rozciągłości, że coś, co u trzydziestoparolatki może jeszcze od biedy bawić, u kobiety pięćdziesięcioletniej ciężko uznać za przejaw młodego ducha.

Co gorsza, z powieści wynika jasno, że życie kobiet w wieku postbalzakowskim kręci się wyłącznie wokół takich dylematów jak: botoks czy kurze łapki, liposukcja czy rozmiar XL, zagęszczone włosy czy łysienie plackowate. Aha, zapomniałam o dylemacie, który serwis randkowy gwarantuje największy sukces.

Pięćdziesięcioletnia Bridget uporczywie nie chce dorosnąć, i to w żadnym obszarze, a jedyny postęp, jaki czyni, dotyczy świeżo nabytych umiejętności posługiwania sie Twitterem. Co, rzecz jasna, natychmiast skutkuje totalnym uzależnieniem się od tegoż. Dzięki czemu język Bridget zostaje wzbogacony o twitterowo-esemesowe nowinki w stylu GBH - Great Big Hug.

Po lekturze BJ III mam szczerą nadzieję, że Helen Fielding nie ulegnie pokusie, by napisać część czwartą. Zatem, w stylu komunikacji BJ, pozwalam sobie zakrzyknąć: GBBJ! Żegnaj, Bridget!

czwartek, 12 czerwca 2014

Wypadki dzwonią po ludziach


Drrrryń, drrrrryń! Klik.
- Słucham?
- Dobry wieczór, dzwonię z Towarzystwa Ubezpieczeniowego KKU* (Każdy Kiedyś Umrze), czy mam przyjemność z panią Beatą Biały?
- Beata Biały przy telefonie...
- Mam dla Pani wyjątkową ofertę...
- Przepraszam...
- ... ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków. Wypadków, które mogą, niestety, spotkać każdego z nas, i to w najmniej spodziewanym momencie. Dlatego...
- Przepraszam, że przerywam...
- ... powinniśmy być na to przygotowani. Polisa, którą pani proponuję, pozwoli pani...
- Proszę wybaczyć, ale...
- ... w przypadku zaistnienia takiego zdarzenia...
- Dziękuję, ale nie jestem zaintersowana.
- Słucham?
- Mam już polisę na życie i nie jestem zainteresowana żadnym dodatkowym ubezpieczeniem.
- Ale...
- Nie jestem zainteresownana!!!
- Nie boi się pani nieszczęśliwych wypadków?
- Proszę pana, jestem już w tym wieku, że niewielu rzeczy się boję. Dziękuję za troskę, ale...
- Nie wiem, czy zdaje sobie pani sprawę, że 8 na 10 wypadków zdarza się w środowisku domowym...
- Proszę pana, statystyki mnie nie interesują. Dziękuję za ofertę, ale nie skorzystam.

Pół sekundy ciszy, po czym pada ociekające jadem:

- Cóż, życzę pani powodzenia!

Akurat!

* Tekst nie zawiera lokowania produktu.

sobota, 7 czerwca 2014

Milcz, Eurydyko!

Mój ślubny zaprosił mnie wczoraj do teatru. Fakt sam w sobie miły i świadczący o tym, że opowieści o Marsie i Wenus są rodem z Księżyca. Ślubny wie, czym mnie ucieszyć i korzysta z tej wiedzy - no, może oszczędnie, ale jednak. Repertuar wybrał ambitny, z kręgu teatralnej awangardy i literatury spod znaku pana Nobla. Jelinek w intepretacji Kleczewskiej. Czyli "Cienie. Eurydyka mówi" w warszawskiej Imce.

Szłam z uczuciami mieszanymi - za twórczością Jelinek, ujmując rzecz eufemistycznie (i bynajmniej nie feministycznie), nie przepadam, ale postanowiłam się nie uprzedzać. Recenzje "Cienie..." zebrały entuzjastyczne, że zacytuję tylko "Politykę": "Piękny, świetnie zagrany spektakl".  Uznałam, że może coś jest na rzeczy.

Coś na rzeczy było. A mianowicie Kasia Nosowska. Ilekroć pojawiała się na scenie, dostawałam zastrzyk estetyczno-emocjonalnej energii najwyższej próby. Niestety, chwile to były nieliczne i zbyt rzadkie, by Jelinkowa historia Eurydyki do mnie przemówiła. Powiem krótko: bełkot i efekciarska tandeta. Po nawet nieźle zapowiadającym się początku, spektakl rozlazł się w szwach i był zwyczajnie nudny. Tylko chwilami pojawiał się jakiś niezły kawałek tekstu, z którego wyzierał SENS.

Na koniec dodam, że wijące się na scenie dwie całkiem gołe aktorki nie wywołały dreszczu emocji nawet w moim ślubnym. (W każdym razie, tak mi zeznał.) Epatowanie nagim kroczem dziś już trudno uznać za szczyt artystycznej prowokacji, a sens tego inscenizacyjnego zabiegu, przynajmniej dla mnie, pozostał nieodgadniony.

Reasumując, jeśli o mnie chodzi, Eurydyka mogłaby dalej milczeć.


środa, 4 czerwca 2014

Jakie młodzieży chowanie

Dziś od rana nastrój u nas podniosły i radosny,  w duchu hurra-jam-ci-to-chwaląc-się-sprawił. Piękne słowo wolność odmieniane jest przez wszystkie przypadki, tak że nawet najtępszy uczeń nie pomyli wołacza z mianownikiem. No, chyba że padnie na któregoś z tegorocznych maturzystów...

Kiedy tak bowiem pławiłam się w rocznicowo-wolnościowej euforii, z głębi Internetu (w którym podobno nie wszystko wolno, choć czasem można odnieść wrażenie, że wręcz przeciwnie) dotarła do mnie informacja, że około jedna trzecia tergorocznych maturzystów będzie maturzystami ponownie w roku przyszłym. Albowiem gdyż oblali byli egzamin dojrzałości.

Przykrość z tego powodu potęguje fakt, że podobno matura w tym roku była wyjątkowo łatwa. Jako matka dwójki maturzystów sprzed lat paru, których zmagania z egzaminem dojrzałości na szczęście skończyły się sukcesem, od lat mam już wrażenie, że aby matury nie zdać, trzeba bardzo, ale to bardzo chcieć. Jeśli więc tegoroczną maturę ocenia się jako wyjątkowo łatwą, musi być naprawdę tragicznie.

Nie pamiętam wprawdzie, jaki procent oblewał maturę "za moich czasów" (nie wierzę, że to piszę!), ale jedno jest pewne - w tamtej, zamierzchłej epoce dinozaurów do matury przystępowało znacznie mniej delikwentów niż dziś. Nic zatem dziwnego, że poziom się obniża - to jeden z tych licznych przypadków, gdy ilość w żaden sposób nie chce przejść w jakość.

I muszę przyznać, że choć daleka jestem od histerii spod sztandaru przeciwników ogłupiania narodu, trochę się jednak martwię. Z jakiejś bowiem niepojętej przyczyny (to pewnie wina odebranego w młodości wychowania) wierzę, że przyzwoite wykształcenie w niczym nie zawadza, a nawet wręcz przeciwnie. I wolałabym, żeby nasz dzielny naród, poza tym, że umie pięknie walczyć i efektownie umierać za wolność waszą i naszą, umiał też wynaleźć to i owo, choć od czasu do czasu, zamiast szablą, błyskając intelektem.