niedziela, 28 lutego 2010

Kino poprawności politycznej,czyli dlaczego nie ubawiłam się na "Walentynkach"

Jakoś nie mam ostatnio szczęścia do kina. W piątek obejrzałam popłuczyny po "Franticu" ("Autor Widmo" Polańskiego), a wczoraj - popłuczyny po "To właśnie miłość" ("Walentynki" Garry'ego Marshalla). Ale o ile Polańskiemu mogę jeszcze wybaczyć - ostatecznie, kończył film w okolicznościach mocno niesprzyjających, no i niejako cytował sam siebie, o tyle dla Marshalla nie mam już tak wiele wyrozumiałości.

Dlaczego? Ano dlatego, że pomysł na film zerżnął od Richarda Curtisa ("To właśnie miłość"), ale niestety, swój obraz zrobił w stu procentach po amerykańsku. Efekt? Wyszedł film niezbyt śmieszny, chwilami wręcz nużący, a na dokładkę utopiony w sosie politycznej poprawności. Żeby zadowolić wszystkie możliwe grupy społeczne, Marshall pokazał na ekranie miłość heteroseksualną, homoseksualną, czarno-białą (czyli międzyrasową), a także miłość ludzi w podeszłym wieku, miłość nastolatków i miłość dzieci ze szkoły podstawowej. Jest też wiarołomny mąż, który podrywając, udaje rozwodnika, co kończy się dla niego publiczną kompromitacją w luksusowej restauracji (to nawiasem mówiąc, jedna z lepszych scen filmu).

Humor opiera się na mało zabawnych gagach (nastolatek nakryty w domu ukochanej przez jej matkę, zasłaniający swoje przyrodzenie gitarą) oraz dialogach, które każdy średnio rozgarnięty widz może sam sobie dopowiedzieć i na pewno się nie pomyli. Jakże im daleko do subtelnej ironii i humoru "z cicha pęk" filmu Curtisa! Relacje między postaciami są zarysowane dosyć topornie i od pierwszej (no, może drugiej sceny) wiadomo, że jeden z głównych bohaterów wybrał nie tę babkę, co trzeba, a ta, co trzeba, jest tuż obok. I że na pewno będą razem. Filmu nie ratuje nawet plejada gwiazd od Ashtona Kutchera po Julię Roberts, która zresztą całkiem nieźle poradziła sobie z wyjątkowo (jak na nią) subtelną i mało wygadaną rolą pani kapitan wracającej z misji z Iraku.

W "Walentynkach" większość postaci nienawidzi walentynek, ale i tak wszyscy aż piszczą, żeby dostać różyczkę lub serduszko. Podejrzewam, że podobnie rzecz ma się z komediami romantycznymi. Wielu twierdzi, że ich nie lubi, ale i tak na nie chodzi - o czym świadczyła pełna sala w Cinema City Arkadia. I ja też tam byłam, tylko, kurczę, nie wiem, po co!

sobota, 27 lutego 2010

Ofiara przesilenia

Przyznaję się bez bicia i ze skruchą - dopadło mnie przesilenie wiosenne. Zjawisko, którego istnieniu zaprzeczam od lat, teraz osaczyło mnie niczym stado wampirów i wysysa do ostatniej kropli sił witalnych. Objawy są klasyczne - niechęć do wstawania, skłonność do wzdychania, zmęczenie, znużenie, zniechęcenie. Martwota jakaś.

Widok z okna humoru nie poprawia. Od rana mgła, niebo szaro-bure, w powietrzu wilgoć jak w maglu, ulice brudne, pełne śmieci i błotnistych pryzm. Zimno przenika do samego dna jestestwa, i to niezależnie od tego, czy wiatr hula, czy siedzi cicho. Za to, jeśli hula, do wszystkich tych wrażeń dochodzi jeszcze jego posępne wycie, takie jak to, które właśnie w tej chwili rozlega się za oknem.

Wszystko to sprawia, że nieuchronna wydaje się wizyta sióstr syjamskich: Chandry i Migreny. Od rana słyszę, jak się skradają, cwane i podstępne, by mnie dopaść i wziąć w obroty. Ale nie ma tak dobrze - żywcem mnie nie wezmą. Uzbrojona w ibuprom, ruszam do walki z piekielnymi siostrzyczkami.

Zatem mój plan na dziś to:

- wstać bez szemrania (zrealizowane); wprawdzie słowo "wstać" powinnam może zastąpić słowem "zwlec się", a "bez szemrania" zamienić na "z wielkim trudem", ale fakt jest faktem: wstałam 10 minut po dźwięku budzika;
- zaliczyć poranny spacer (zaliczony); nie wiem tylko, czy przemykanie się truchtem między kałużami można nazwać spacerem, ale nie bądźmy drobiazgowi;
- odwieźć walające się od dwóch tygodni torby z rzeczami do Caritasu (odwiezione);
- zrobić dzieciom obiad (zakupiony półprodukt w postaci kurczaka z rożna powinien załatwić sprawę - w stanie przesilenia wiosennego gotowanie wymyślnych dań może się skończyć wysadzeniem kuchni w powietrze);
- pomaszerować na siłownię (dopuszczam ustępstwo w postaci zastąpienia marszu przez jazdę samochodem - wiem, że to obciach, ale trudno);
- nie zjeść kolacji (jak zjem, to wyrzuty sumienia ani chybi przerodzą się w chandrę);
- iść z Zośką do kina na "Walentynki" i dobrze się na nich bawić (do tego wszak służą komedie romantyczne, prawda?).

Uff. Plan jak złoto. Powinno się udać. Oczywiście, pod warunkiem, że kurczak mi się nie przypali, na siłowni nie spotkam instruktorki Ani, która będzie na mnie pohukiwać: "No, ćwiczymy, ćwiczymy! Nie obijamy się!", a "Walentynki" nie okażą się totalnym gniotem, po którym dopadnie mnie chandra, że wydałam kasę na bezdurno.

A teraz może by tak trochę popracować? Tłumaczona książka aż prosi o to, by się nią zająć. E, może jednak nie. W końcu mam niezłe usprawiedliwienie: jestem ofiarą przesilenia!

Wszechpotężny GPS

Od jakiegoś czasu podejrzewam, że GPS to wynalazek diabelski, którego cel jest bardzo wyraźnie zdefiniowany: wywieść ludzkość na manowce. Każdy, kto choć raz się z tym urządzeniem zetknął, wie, że bezkrytyczne posługiwanie się nim grozi znacznym wydłużeniem podróży, a czasem nawet znalezieniem się w nocy na kompletnym pustkowiu, za jedynego towarzysza mając upiora, który powtarza z przekonaniem: "Ze mną na pewno dotrzesz do celu". Akurat!

O tym, że w wynalezieniu GPS-u brał udział Zły, świadczy dobitnie fakt, iż urządzenie to działa podstępnie. Przez wiele kilometrów prowadzi nas jak po sznurku, po czym, ni z gruszki ni z pietruszki, każe zawracać lub skręcać w stronę dokładnie przeciwną niż wskazują drogowskazy. I nie pomogą żadne dyskusje czy perswazje - miły głos staje się coraz bardziej natrętny i człowiek ma wrażenie, że jeszcze chwila, a maszyna zacznie się na nas wydzierać w stylu: No, zawróćże wreszcie, baranie!

Oczywiście, bywają sytuacje, w których GPS jest niemal niezastąpiony. Jeśli wjeżdżamy do całkiem obcego miasta na drugim końcu Europy i musimy tam odnaleźć jakąś Strasse, street czy rue, bez nawigacji możemy sobie jeździć długo i namiętnie, co i rusz natykając się na ulice jednokierunkowe oraz ronda, po których będziemy krążyć do dnia Sądu Ostatecznego. Jednakże poza tymi, nielicznymi wszakże, przypadkami, GPS raczej przeszkadza niż pomaga, czego doświadczyłam na własnej skórze już parokrotnie.

Do końca życia będę pamiętać, jak parę lat temu, podczas Wielkiej Majówki, trzy samochody z Polski (nasz i dwóch zaprzyjaźnionych rodzin) jeździły przez cały boży dzień po holenderskich drogach, w beznadziejnym poszukiwaniu pewnej tamy, która jest ponoć z jakichś względów zupełnie wyjątkowa. Prowadził nas GPS, który musiał mieć nie lada frajdę, że mu się taka kupa frajerów trafiła - w sumie wyprowadził w pole 13 osób za jednym zamachem. Niezły wynik. Podobnych przykładów mogłabym podać jeszcze parę, zaś pewna znajoma, mająca działkę na Suwalszczyźnie, zawsze mi powtarza: Jak chcesz do mnie dojechać, nigdy nie używaj GPS-u!

A wszystkie te refleksje nasunęły mi się po obejrzeniu filmu Romana Polańskiego "Autor widmo" (właśnie wróciłam z kina). Główny bohater (pisarz) dociera w nim bowiem pod pewien tajemniczy adres, prowadzony przez GPS w samochodzie, którego wcześniej używał inny, zamordowany przez nieznanych (do czasu) sprawców pisarz. We wszystko zamieszana jest CIA, która bynajmniej sobie nie życzy, by nasz bohater dotarł tam, gdzie dotarł. Wniosek? Nawet CIA nie jest w stanie poradzić sobie z GPS-em, bo jak ten się uprze każdego zaprowadzi tam, gdzie chce.

czwartek, 25 lutego 2010

Traviata odnaleziona

Chwilę temu wróciłam z Opery. Los uśmiechnął się do mnie i obdarzył zaproszeniem na premierę "Traviaty" - jedno z najbardziej oczekiwanych wydarzeń kulturalnych tej zimy (wiosny?). Duet Treliński i Kudlicka zapowiadał wielki spektakl, śpiewający główne partie soliści (Aleksandra Kurzak, Sébastien Guèze, Joanna Cortèz, Andrzej Dobber...) - wysoki poziom wokalny. Pozostawało pytanie: czy kolejna "Traviata" może jeszcze zaproponować coś nowego?

Traviata znaczy po włosku "zabłąkana". "Traviata" Trelińskiego jest raczej - że tak pozwolę sobie strawestować Prousta - "Traviatą odnalezioną". To nawet nie powiew świeżości - to cały huragan. Fantastyczna scenografia (podział sceny na odrębne pomieszczenia, przesuwające się przed oczyma publiczności, wspaniała gra świateł, ciekawa kolorystyka), bardzo interesujące kostiumy (brawa dla Gosi Baczyńskiej i Tomasza Ossolińskiego), niezła choreografia... A przede wszystkim (pamiętajmy, że to opera - tu chodzi o ŚPIEW) - cudowne głosy.

Aleksandra Kurzak po prostu mnie zaczarowała - takiego sopranu dawno nie słyszały ani te mury, ani wypełniająca je publiczność. Jak mi powiedział spotkany podczas antraktu Andrzej Matul z Programu 1 Polskiego Radia, ona może śpiewać stojąc, leżąc, tańcząc, a i tak słychać każdą, najsubtelniejszą nutę. Za to Sébastien Guèze (po którym spodziewałam się bardzo wiele) odrobinę mnie rozczarował. Jego głos brzmiał chwilami dosyć płasko i nieprzekonująco. W przeciwieństwie do fantastycznego barytonu Andrzeja Dobbera, któremu publiczność zgotowała całkiem zasłużone owacje.

Inscenizacja jest nowoczesna, dynamiczna, pełna ekspresji. Może, na miejscu Mariusza Trelińskiego, nie epatowałabym tak chętnie golizną i wyuzdanym zachowaniem tancerek, ale rozumiem zamysł - w końcu Violetta nie była mniszką, a jej kumpelki nie śpiewały w chórze kościelnym. Zresztą, może i dobrze, że kurtyzana jest tu kurtyzaną, bo szczerze mówiąc, wzniosła i nieskalana szlachetność paryskiej kokoty z powieści Dumasa zawsze budziła moją nieufność.

Na koniec jednak stwierdzam z całą mocą: "Traviata" Trelińskiego (zabawna ta aliteracja) zasługuje na to, by ją wpisać na listę najbardziej udanych przedstawień Teatru Wielkiego ostatnich lat. Chapeau bas!

A teraz, nucąc pod nosem "Sempre libera", udam się na spoczynek.

środa, 24 lutego 2010

Psiakrew!

Od paru dni mamy w Warszawie odwilż. Jeszcze nie roztopy, ale już ich początek. Na chodnikach straszą gigantyczne pryzmy czegoś, co niegdyś było śniegiem, a teraz zasługuje najwyżej na miano zamarzniętego błota. Które powoli zaczyna spływać na wszystko wokół, tworząc błoto już bynajmniej niezamarznięte, lepkie, smrodliwe - najbardziej błotniste z błotnistych. Brrrr!

Każde wyjście na dwór grozi kontaktem z tym czymś, a co za tym idzie, zniszczeniem obuwia i nieuchronną irytacją pod adresem Ratusza i jego służb. Gdybyż jednak na tym mogło się zakończyć! Niestety, do naturalnych zjawisk związanych z odwilżą dochodzą jeszcze i te, których autorami są użytkownicy chodników, a raczej ich czworonożni towarzysze. Krótko mówiąc: psie kupy. (W pierwszej chwili chciałam napisać "gówna", bo ładunek emocjonalny zawarty w tym słowie jest o wiele bardziej adekwatny do tego, co czuję, ale przecież nie uchodzi! Ojej, jednak napisałam. No, trudno.)

Zima i gruba pokrywa śnieżna, w połączeniu z mrozem, skutecznie maskują pamiątki zostawiane przez psy na trawnikach i trotuarach. Odwilż obnaża to wszystko bezlitośnie, a przechodniów zmusza do uprawiania swoistego slalomu, połączonego z pełnymi obrzydzenia i wściekłości okrzykami. Najgorzej jest zaś wieczorem, kiedy świeci się co druga latarnia i nie ma zmiłuj - zawsze się w coś wdepnie. Wrzaski "Uważaj! Mina!" są na porządku dziennym, co powoduje, że atmosfera w mieście robi się jakaś taka "wojenna" i aż by się chciało zawezwać saperów.

Saperów, czyli... kogo? Kto właściwie powinien sprzątać to całe psie szambo płynące wartkim potokiem po stołecznych chodnikach? Odpowiedź nasuwa się sama - skoro pieski nie mogą, winni to zrobić ich właściciele. Mandaty za nie uprzątnięcie pamiątki po swoim Azorku powinny być drakońskie i egzekwowane z całą bezwzględnością. Jak tego przypilnować? Nie wiem - niech się nasz Ratusz skonsultuje z tymi europejskimi miastami, które jakoś ten problem rozwiązały (a są takie, ręczę). W przeciwnym razie, jak się kiedyś wkurzę, to zawiozę na Plac Bankowy moje upaprane psimi odchodami buty i postawię je na biurku Sami-Wiecie-Kogo. A gdy Sami-Wiecie-Kto wrzaśnie z obrzydzeniem: "Psiakrew!", ja odpowiem spokojnie: "Nie, psie gówno".

poniedziałek, 22 lutego 2010

La nostra lingua italiana

Ucz się, dziecko, języków obcych! - powtarzała mi mama, sama biegle władająca dwoma obcymi językami i jako tako dogadująca się w dwóch kolejnych. No, to się uczyłam. Dziś, wzorem mamy, biegle władam dwoma, trzecim jako tako, czwartym jak cię mogę (wszystko przez to, że Sowieci nas trzymali pod butem i uczenie się rosyjskiego było niemal aktem zdrady), piąty, martwy, znam biernie, a każdy romański rozumiem z grubsza. I jeszcze do niedawna, nim zaczęłam podróżować po świecie, żyłam w błogim przeświadczeniu, że taki zestaw gwarantuje mi w miarę sprawne komunikowanie się w niemal każdym zakątku naszego globu. Pomijam, rzecz jasna, konwersacje z przedstawicielami dzikich plemion afrykańskich, a także dysputy na temat fizyki kwantowej. Z resztą powinnam sobie dać radę.

Okazuje się jednak, że niekoniecznie. Kiedy bowiem w Rio de Janeiro szukałam aparatu telefonicznego umożliwiającego rozmowy zagraniczne, pytanie  przechodniów o informację po angielsku, francusku, niemiecku, rosyjsku czy łacinie okazało się kulą w płot. Efekty dało dopiero przedstawienie pantomimiczne, które odegrałam z talentem równym Krasnemu, co z jednej strony podniosło mnie na duchu (poradziłam sobie), a z drugiej zachwiało moją pewnością siebie i kazało się zastanowić, czy aby nie powinnam nauczyć się jeszcze portugalskiego i w ramach treningu oglądać "Izaurę" w oryginale.

Powstrzymało mnie przekonanie, że wszystkich języków świata przecież się nie nauczę, bo choć może z greką bym sobie jakoś poradziła, to już języki skandynawskie przerosłyby mnie na pewno, o językach orientalnych nie wspominając. Greka okazała się zresztą niepotrzebna, bo z kilku podróży do tego pięknego kraju wyniosłam przekonanie, iż każdy, ale to każdy Grek, od właściciela hotelu po kierowcę złapanego na stopa samochodu, mówi choćby łamaną angielszczyzną. Podobnie rzecz ma się w odwiedzonych przeze mnie krajach azjatyckich, których mieszkańcy są doskonale świadomi, że ich języka nikt się uczył nie będzie, więc jeśli chcą mieć turystów, muszą wykonać gest i opanować basic English.

Jakże odmiennie rozumują Włosi! Wystarczyło parę wakacyjnych wizyt, by się przekonać, że mówienie w jakimkolwiek innym języku niż ojczysty jest dla Włocha niezmywalną plamą na honorze. Kierownik pensjonatu, w którym ostatnio mieszkałam, mówił do mnie po angielsku z wyraźnym obrzydzeniem i TYLKO DLATEGO, że inaczej nie mógłby mi jasno wyłuszczyć, czego mi w tym pensjonacie robić nie wolno. Co drugie słowo wtrącał jednak coś po włosku, pewnie po to, by nie zbrukać się zanadto. W kawiarni, kiedy próbowałam dopytać się po angielsku, czym się różni corretto od espresso, kelnerka wybałuszała na mnie oczy, krzycząc "Che?! ", a kiedy poprosiłam o kawę without sugar, pokiwała z zapałem głową, po czym przyniosła mi filiżankę kawy i cukier w torebce. Kiedy parę lat temu na wakacjach trafiłam do włoskiego szpitala, dogadanie się z personelem było kompletnie niemożliwe i problem rozwiązałam na zasadzie kompromisowego układu z lekarzem dyżurnym - ja mówiłam do niego po francusku, on mi odpowiadał po włosku i oboje udawaliśmy, że się rozumiemy.

Podejrzewam, że Włosi mentalnie wciąż jeszcze tkwią w epoce triumfalnego marszu rzymskich legionów przez Europę i uważają, że skoro nawet papież-Polak mówił do nich w "NOSTRA lingua italiana", to reszta mieszkańców tego padołu powinna iść w jego ślady. Jeśli o mnie chodzi, na razie jestem na etapie buntu i silnego postanowienia, by komunikować się we Włoszech po angielsku. Obiecałam sobie również, że do każdego Włocha, który na warszawskiej ulicy spyta mnie o drogę, będę mówiła wyłącznie po polsku, wybałuszając oczy i krzycząc co sił w płucach: "Co?!" Niech wiedzą zjadacze pizzy, że ich legiony nad Wisłę nie dotarły!

niedziela, 21 lutego 2010

Wojna zwana odchudzaniem

Od jakiegoś czasu moja starsza córka walczy z kaloriami. Jak każda niemal nastolatka, doszła do wniosku, że tu i tam ma za dużo, co w efekcie doprowadziło do wojny wytoczonej nadprogramowym kilogramom. Obserwuję jej zmagania z dużym zrozumieniem, bo sama mam w pamięci moje własne, które toczyłam przez wiele lat, z bardzo różnym skutkiem. W końcu, w wieku mocno już dojrzałym, doszłam do przykrego wniosku, że wszystkie diety-cud to zwykły pic na wodę, a jedyną metodą jest całkowita rezygnacja z niektórych przyjemności stołu plus niezbędna codzienna dawka sportu.

Stosując tę drakońską (przyznaję) metodę, udało mi się po latach wyrzeczeń zjechać do upragnionej wagi i numeracji odzienia, a żeby ten stan rzeczy utrzymać, na wszelki wypadek oddałam do Caritasu wszystkie ciuchy powyżej numeru 36. W ten sposób, nie mam wyjścia - albo utrzymam się w ryzach, albo będę chodziła w worku, bo nawet dresy i t-shirty mam w restrykcyjnej numeracji. Niestety, skutkiem ubocznym tego stanu rzeczy jest fakt, że moje córki bezwstydnie pożyczają sobie moje ciuchy. Inna sprawa, że ja nie pozostaję im dłużna...

Sekundując wysiłkom mojej latorośli i wspominając własne, dokonałam też pewnego odkrycia. Otóż kilogramy, które na sobie nosimy, zachowują się dokładnie odwrotnie niż pieniądze, które zarabiamy. Pieniądze bowiem zarabia się w pocie czoła, wydaje zaś (niektórzy wręcz je tracą) bez najmniejszego wysiłku. Kilogramy zyskuje się błyskawicznie, ale żeby je stracić, trzeba się nieźle napocić. Co ciekawe, ciężko zarobione pieniądze często wydajemy właśnie na to, by pozbyć się zbędnych kilogramów, opłacając rozmaite fitnessy, baseny czy - w ostateczności - turnusy odchudzające. I wcale nie jest powiedziane, że lżejszy portfel da efekt w postaci lżejszej powłoki cielesnej...

Konkluzja? Och, właściwie nie ma żadnej. Może poza tą, że obie z Zośką nie zjemy kolacji.

PS. Zosia wyraziła zgodę na umieszczenie jej w powyższym tekście. Piszę to na wypadek, gdyby ktoś chciał mnie okrzyknąć wyrodną matką, która upublicznia prywatne sprawy swojego dziecka. Które, nawiasem mówiąc, chudnie mi w oczach (pardon, w biodrach)!

sobota, 20 lutego 2010

Hurra, będę milionerką, czyli jak "scamować" kobiety

Internet to jednak cudowne medium. Przychodzi człowiek z teatru, nuci pod nosem arię "Wspomnij mnie" z "Upiora w operze", którego właśnie szczęśliwie obejrzał, od niechcenia zagląda do skrzynki pocztowej, bez specjalnej nadziei, że coś ciekawego w niej znajdzie, bo pora późna, a tu... SURPRISE!

Właśnie "surprise", a nie niespodzianka. Bo list jest po angielsku. Napisany poprawną angielszczyzną, pełną prawniczych terminów. Cztery zwięzłe akapity, nagłówek i podpis. Podpis intrygujący, bo zaczynający się od słowa "barrister", czyli adwokat. James Hudson z Republiki Beninu (Afryka). So far, so good.

A dalej jest jeszcze lepiej. Okazuje się bowiem, że James Hudson zadał sobie trud odszukania mnie, bo niejaki Michael Bialy (co za zbieżność nazwisk!), mieszkaniec Beninu, miał pecha i rozwalił samochód, a w nim siebie, małżonkę i their only child, czyli jedynego spadkobiercę ich niebagatelnego majątku, liczącego... 18,5 miliona dolarów. A pan Hudson podejrzewa (co za przenikliwość!), że jestem krewną tegoż Michaela i rzeczona kasa tylko czeka, bym ją podjęła z afrykańskiego banku.

Jedyne, co muszę w tym celu zrobić, to podać panu Hudsonowi moje pełne dane osobowe, z wiekiem, zawodem i stanowiskiem włącznie. I tu się zaczyna trudność. Zawód wyuczony czy uprawiany? A co, jeśli mam ich kilka? Była menadżerka? Aktualna tłumaczka? Permanentna Matka Polka? Okazjonalna felietonistka z Bożej łaski? I jak to zgrabnie ująć po angielsku, żeby pan mecenas potraktował mnie poważnie?

Przez chwilę więc biję się z myślami - 18,5 bańki zielonych piechotą nie chodzi. Ostatecznie jednak zwycięża zwykła, babska próżność. Nie ma takiej kwoty, za którą kobieta gotowa jest ujawnić swój wiek. No, chyba że ma poniżej lat 18, ale jakoś nie zauważyłam, żeby "barristerzy" pisywali do moich nieletnich córek. Wzdycham więc nad ponurym losem Michaela Bialy'ego (niech mu ziemia lekką będzie) i żegnam się z jego (moją!) fortuną.

 I tu dochodzę do sedna. Dear Mr. Hudson! Okazał się pan fatalnym psychologiem. Jeśli już pan rozsyła ten swój "scam", to musi pan staranniej dobierać metody do ofiar. Proponowanie kobiecie, by podała panu datę urodzenia to strzał w stopę. Pańską stopę. Niech pan też nie prosi kobiety o podanie wagi lub obwodu talii czy bioder. I niech pan trochę zmniejszy swoją prowizję - 50% to rozbój w biały dzień. Nawet gdy mówimy o kasie, której nie ma.

FUKOZ, czyli jak stać się asertywnym w 12 godzin

Parę dni temu ze zdumieniem dowiedziałam się, że zostałam zapisana na warsztaty dla rodziców. Organizuje je szkoła mojej córki-licealistki, a wmanewrował mnie w nie jej szanowny tata, który sprytnie podał tyły, miast warsztatów wybierając zaoceaniczną podróż służbową. Tym oto sposobem, w sobotni poranek znalazłam się w szczupłej gromadce rodziców, którzy postanowili się doszkolić na polu psychologiczno-pedagogicznym, i którzy dziwnym zrządzeniem losu okazali się w stu procentach osobami rodzaju żeńskiego.

Jak nas poinformowały panie prowadzące zajęcia, warsztaty noszą nazwę Treningu Zastępowania Agresji, w skrócie ART, który to "art" bynajmniej nie oznacza sztuki, ale wspomniany trening, tyle że po angielsku (aggression replacement training). Naszym celem zaś jest opanowanie iluś tam umiejętności społecznych, wśród których, ku mojej radości, znalazła się umiejętność przyjmowania komplementów (każdy, kto słysząc wygłoszony pod swoim adresem komplement, czerwieni się jak piwonia i wije jak na rozżarzonych węglach, rozumie, co mam na myśli).

Nie będę kryła, że do wszelkich tego rodzaju treningów mam spory dystans, wychodzę bowiem z założenia, że relacje międzyludzkie są materią tak delikatną i skomplikowaną, że używanie do nich jakichkolwiek szablonów musi się skończyć klapą. Tymczasem, ART podaje gotowe recepty w postaci wzorców zachowań, które podobno można, a nawet należy, wytrenować, w duchu postawy asertywnej (nie mylić z agresywną). I tak, na przykład, gdy chcemy kogoś poprosić o pomoc, mamy do wykonania 4 proste kroki: a) stwierdzić, w czym tej pomocy potrzebujemy; b) stwierdzić, czy chcemy o nią poprosić; c) stwierdzić, kogo należałoby o nią poprosić; d) wyartykułować prośbę. Proste? Jak drut.

Oczywiście, istnieje cały szereg reguł, JAK tę prośbę wyrazić i jakich zachowań unikać, gdy chcemy być asertywni (a nie agresywni, bierni czy skłonni do manipulacji). Jeśli się jednak te reguły zastosuje... Nie, nie mamy gwarancji, że nam nie odmówią! Nic z tych rzeczy! Nasz sukces będzie polegał wyłącznie na tym, że zachowaliśmy się asertywnie, z czego możemy być dumni. Inaczej mówiąc, po skrupulatnym zastosowaniu się do instrukcji ART-u, i tak mogę wylądować sam na sam ze stosem prania do powieszenia lub odkurzaczem w dłoni, a proszona o pomoc córka, równie asertywnie może mi dać do zrozumienia, że ma ciekawsze zajęcia od sprzątania.

Być może, mój sceptycyzm jest nieco przedwczesny, a po zakończeniu warsztatów (3 sesje po 4 godziny każda - w sumie raptem 12 godzin!) okaże się, że wytrenowana asertywność rozwiąże większość moich rodzicielskich problemów. Może ze słownika moich dzieci zniknie słowo "zaraz", w ich pokojach pojawi się nowe i egzotyczne zjawisko zwane porządkiem, a ich słuch przestanie być słuchem selektywnym. Może gdy w relacjach z potomstwem zaimplementuję regułę komunikatu FUKOZ (fakty-uczucia-konsekwencje-oczekiwania-zaplecze), ich lekcje będą zawsze odrobione, talerze pozmywane, a rachunki za komórki zjadą do liczb dwucyfrowych. Zamiast jojczeć, zacznę FUK-ać, i stanę się prawdziwą ART-ystką asertywności. Może...

Może lepiej się nie rozmarzajmy. I uznajmy, że już sama asertywność będzie wystarczającym sukcesem, którym będę się chlubić sama przed sobą. Oraz przed mężem, który kiedyś w końcu wróci z tych Stanów i zdziwi się, jak odmienioną ma żonę. Oj, bardzo się zdziwi!

piątek, 19 lutego 2010

Prezent od świętego Gumara

Nie tak dawno temu (bo czymże jest kilka dekad w porównaniu z wiecznością), w pewnym miasteczku, którego nazwę znają nieliczni, urodził się pewien chłopiec. Był miły i grzeczny, ale coś tam musiał nabroić, bo Opatrzność postanowiła go ciężko doświadczyć.

- Zróbmy z niego bogacza - doradzał święty Piotr, który jako były rybak, doskonale wiedział, że nie ma nic bardziej demotywującego i demoralizującego niż bogactwo, a ponadto pamiętał nauki Mistrza o wielbłądzie i uchu igielnym.
- E, to za proste - skrzywił się święty Paweł. - Może raczej zróbmy go uczonym w Piśmie. Jeśli nie wybierze się do Damaszku, to raczej dużych szans na zbawienie nie ma...
- Szawle, dajże spokój! - wpadł mu w słowo święty Tomasz (ten z Akwinu) - Nie wszyscy uczeni mają do nieba pod górkę. Może spróbujmy inaczej - dajmy mu wiarę, ale odbierzmy rozum. Albo, yyy, tego,  odwrotnie...
- Tak, lepiej odwrotnie - przytaknął święty Tomasz, zwany niewiernym. - Duużo rozumu i mało wiary. Będzie miał przechlapane!
Święty Walenty zasugerował, by się biedak nieszczęśliwie zakochał, a święty Augustyn podkrzykiwał z kąta, że to nie jest dobry pomysł, bo jak ktoś kocha, to może robić, co chce.
Tylko święty Gumar siedział cichutko w kącie, bo jako mało znaczny święty, nie pchał się ze swoimi radami w tak doborowe towarzystwo.
- A co ty radzisz? - spytał go znienacka święty Franciszek, którego tkliwe serce nie mogło znieść, że się biedak tak bardzo w sobie zamyka.
Zażyty z mańki święty Gumar najpierw mocno się zacukał, potem zaczerwienił, a w końcu, z trudem znosząc wlepione w siebie spojrzenie licznych par oczu, wypalił:
- Dajmy mu złośliwą żonę!
- Ooooo... - rozległ się chóralny wyraz aprobaty.
- Doskonała myśl! - ucieszył się święty Paweł. - Walenty, ty mu jeszcze dorzuć to swoje zakochanie, a ja się postaram, żeby się przerodziło w Prawdziwą Miłość. Wiecie, taką jak z mojego...
- Tak, tak! Wiemy. Z Twojego Listu do Koryntian - przerwał mu święty Piotr. - Zanudzasz nas nim od wielu eonów.
- Zanudzam? - obraził się święty Paweł. - Niektórym uczoność innych jest solą w oku, ale tak to jest, jak się spędziło większość życia na wędkowaniu!
- Nie wędkowaniu, a łowieniu ryb!
- Przestańcie! - krzyknął święty Franciszek - Pax, bracia, pax! Pomysł Gumara wydaje się całkiem do rzeczy. Chodźmy go przedłożyć Najwyższej Instancji.

Tak też zrobili. A Pan Bóg, obdarzony sporym poczuciem humoru, uznał, że faktycznie, trudno o dotkliwsze doświadczenie, niż złośliwa żona. "Jak się kobitka dobrze postara - myślał - to gość pójdzie żywcem do nieba. Swoją drogą, muszę zwrócić baczniejszą uwagę na tego Gumara. To całkiem łebski facet..."

Chłopak z miasteczka, którego nazwę znają nieliczni, ożenił się z dziewczyną z miasta, którego nazwę znają wszyscy. Żył z nią długo i kochał ją bardzo, tak że nawet święty Paweł nie mógł mu nic zarzucić. Żona dawała mu strasznie w kość, ale on znosił to bohatersko. A święty Gumar, patron mężczyzn mających złośliwe żony, wspierał go, jak umiał, pamiętając, komu nasz bohater swój los zawdzięcza.

Mojemu Mężowi, w dniu urodzin, z podziękowaniem za to, że mnie znosi przez tyle już długich lat, i z życzeniami, by Go święty Gumar nadal miał w swojej opiece - Żona.

czwartek, 18 lutego 2010

Grupa celowa: kobiety, czyli żegnaj Amelio

Jak dowiedziałam się z radiowej reklamy, nowe pismo dla kobiet "już w kioskach". Pismo nosi wdzięczny tytuł "Amelia", co od jakiegoś czasu nieźle się kojarzy - jakoś tak parysko, wiosennie, optymistycznie. Reklama kusi i nęci: nowy miesięcznik jest fascynujący (a jakże!), adresowany do kobiet aktywnych i ciekawych świata (jakże by inaczej!) i zainteresowanych psychologią (spróbowałyby nie być!). Potem garść szczegółów z pierwszego numeru. Będzie coś o Amelii Erhart (założę się, że w którymś z kolejnych numerów pojawi się filmowa Amelia) i coś o tym, ile trwa szczęście we dwoje (jak na moje oko, to trwa bardzo różnie, ale to chyba za mało na cały artykuł). Będzie mądra i szczera (bardzo oryginalne!) rozmowa ze Stanisławą Celińską, a także - uwaga! uwaga! - wielki horoskop. Miła odmiana w stosunku do innych pism, prawda?

Nieprawda. Na usta ciśnie mi się ponura konstatacja: nihil novi. Konia z rzędem temu, kto mi jasno, a najlepiej w punktach, wykaże, czym się różni "Amelia" od "Olivii" czy innej "Claudii". "Pani" przegląda się w "Zwierciadle" i jak na dłoni widzi w nim "Twój (przepraszam, swój) Styl". Wiosną dowie się, jak szybko i bez najmniejszych wyrzeczeń stracić 10 kilo, latem - których kremów z filtrem użyć, żeby za szybko nie dostać raka skóry, jesienią - co jeść, żeby w Sylwestra nie wyglądać jak Mama Muminka, a zimą - jak zadbać o cerę i włosy, kiedy mróz przyciśnie. Zawsze może liczyć na podpowiedź, co mu podarować na święta, mikołajki, walentynki, imieninki, urodzinki, jak go ugłaskać, kiedy jest wściekły, czym go zaskoczyć w łóżku i w kuchni, a także jak mu wystawić walizki za drzwi, jak przyjdzie co do czego. I zawsze się dowie, co jej wróżą gwiazdy, a wróżą zawsze świetnie, ze szczyptą goryczy, żeby nie było za słodko.

Ktoś spyta: a o czym niby mają pisać pisma kobiece? O fizyce jądrowej i teorii chaosu? A czemu nie? Zwłaszcza, że jak wynika z moich doświadczeń, chaos jest bardzo często domeną kobiet, a o fizyce jądrowej mamy zwykle pojęcie mizerne, więc korzyść by była ogromna. Ale nie. Pisma kobiece zbadały swój target, czyli grupę celową, dogłębnie i mają pewność, że kobieta chce wiedzieć, jak być piękna, szczupła, młoda, pożądana (nie mylić z porządna), interesuje się seksem i kuchnią, chłonie życie innych kobiet oraz to, co jej zapisano w gwiazdach. Fakt, że w tych gwiazdach pisze zwykle jakaś pani redaktor, której dopisuje wena, nie ma już większego znaczenia. Kolejne tytuły najwyżej nieco inaczej rozłożą akcenty, podleją to wszystko psychologicznym sosikiem i... drogie Panie, zapraszamy do kiosków!

Zrzędzę? Nikt mi przecież nie każe tych wszystkich kobiecych imion kolekcjonować, zaprzyjaźniać się z Claudią (zastanawiające, że pisaną przez C), Olivią (ciekawe, że pisaną przez v), Amelią... Fakt. Ale szczerze mówiąc, kiedy słyszę lub czytam taką reklamę, czuję, jakby ktoś próbował obrażać moją inteligencję. Wciskając mi to samo, tyle że w nieco innym opakowaniu, twierdząc z całą mocą, że dostaję więcej, lepiej, inaczej. Uczciwa reklama (czyżby oksymoron?) winna stwierdzić po prostu: mamy dla ciebie nowy tytuł, wprawdzie podobny jak dwie krople wody do innych, ale jest nasz, więc co ci szkodzi - kup. Szok spowodowany otwartością wyznania może by sprawił, że bym kupiła. A tak? Figa z makiem! Żegnaj Amelio!

środa, 17 lutego 2010

Popielec

Zbieram do kupy mój słomiany zapał,
spróchniałe deski domu na skale,
chwasty pleniące się tu i ówdzie,
ciernie tłumiące dobre ziarno...
Układam wszystko w zgrabny stosik.
(Anioł Stróż kręci głową:
"Ależ z ciebie estetka.")
Trzask zapałki, mgnienie oka...
Na dłoni tli się kupka popiołu.

wtorek, 16 lutego 2010

Głowa pod popiół

 H. Bosch, Obżarstwo, Wikimedia Commons

Dziś ostatki. Mardi Gras, czyli Tłusty Wtorek, który u nas jest Tłustym Czwartkiem i obchodzony jest tydzień wcześniej, bo my, Polacy, uwielbiamy świętować długo i tłusto. A ostatki, gdzieniegdzie nazywane wtorkiem naleśnikowym (Pancake Tuesday), to ostatni akord tego świętowania - popuszczania pasa i objadania się przed - dziś już tylko teoretycznie - czterdziestoma dniami cielesnych wyrzeczeń i umartwień.

Ciekawe... Tradycję wielkiej ostatkowej wyżerki podtrzymujemy i pielęgnujemy z wszystkich sił, ale już jej dopełnienie, czyli post, nieważne wielki czy mały, to już niekoniecznie. Bo nasza zachodnia cywilizacja nie lubi wyrzekać się czegokolwiek. Chętnie i z dużą pomysłowością uczy nas, jak sięgać po to, co nam się należy (a należy nam się bardzo wiele),  kompletnie ignorując te rozdziały w podręczniku życia, które mówią, jak z czegoś rezygnować. Mamy być asertywni, ekspansywni, zaradni, pozytywni, wiecznie młodzi i nieustająco szczęśliwi. By ten błogostan osiągnąć, mamy się afirmować, dowartościowywać i samorealizować. A jedyne, czego nam nie wolno, to zapomnieć o sobie.

W tym kontekście, takie pojęcie jak post (tu wyjaśniam młodemu pokoleniu: nie chodzi o wpis na internetowym forum, ale o "dobrowolne powstrzymanie się od jedzenia w ogóle lub od spożywania pewnych rodzajów pokarmów" - Wikipedia) zakrawa na jakąś niesmaczną (bo postną) prowokację. Po kiego wyrzekać się przyjemności, rezygnować ze zmysłowych rozkoszy, umartwiać ciało, które przecież domaga się, by o nie dbać na wszelkie możliwe sposoby, ze skalpelem chirurga plastycznego włącznie? W parze z niemodnym (wręcz anachronicznym) postem idzie, rzecz jasna, pojęcie ofiary (poświęcenia), które kojarzy się bardzo niemiło i stoi w rażącej sprzeczności ze zdrowym (czytaj: krzepkim) egoizmem, który ma nam zapewniać życie jak w Madrycie.

Współczesny mieszkaniec Zachodu ma zatem pewien kłopot, gdy nadciąga Środa Popielcowa, a wraz z nią nieuchronne podstawianie głowy pod topór, przepraszam, popiół. By tradycji uczynić zadość, niektórzy idą wprawdzie do kościoła poddać się tej pokutnej ceremonii, ale pokory wystarcza na ogół na parę minut, a postu zaledwie na jeden dzień, gdy gorączkowo zastanawiamy się, co to znaczy "raz do syta" i czy przy odrobinie dobrej woli można to interpretować jako "raz, czyli od rana do wieczora". Folgując sobie we wszystkim, stwierdzamy bardzo racjonalnie, że Panu Bogu nasze wyrzeczenia nie są do niczego potrzebne, bo On jest z pewnością ponad to, czy zjemy kotlet czy marchewkę. I pewne tak jest. Podejrzewam jednak, że On patrzy na nas ze współczuciem, bo wie, że nie ma bata - pewnego dnia i tak każdy będzie musiał się czegoś wyrzec. Lepiej się tego nauczyć zawczasu.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Głos z offu

Wróciłam z wakacji. Rachunek zysków i strat - pozytywny. Śnieg - był. Pogoda - piękna (no, poza jednym dniem, kiedy sypało mi śniegiem w oczy i prawie zamarzłam na stoku, ale nie wymagajmy za wiele). Stoki - jak marzenie. Widoki - jak sen jaki złoty. Nogi i ręce - w całości. Rodzina - też. Samochód - bez poważniejszych obrażeń. Kasa - bez manka. Masy mięśniowej tu i ówdzie - więcej. Kilogramów na sobie - mniej. (Wnioski nasuwają się same.) Słowem: wakacje udane pod każdym względem.

Niestety, ostatniego dnia Przyjaciółka zaszalała na stoku i złamała sobie spiralnie kość strzałkową prawej nogi, co pozwoliło jej i jej małżonkowi (oboje są lekarzami) zgłębić zawiłości włoskiego systemu opieki medycznej i dojść do budującego skądinąd wniosku, że u nas nie jest aż tak źle, jak sądzili. Po paru godzinach bezradnego oczekiwania w poczekalni drugiego już szpitala, wyznali wreszcie pałętającym się po korytarzach służbom, że są lekarzami i dopiero wtedy zajęto się nimi w te pędy. Przyjaciółka została fachowo zagipsowana od biodra po stopę, a zajmujący się nią ortopeda, dottore Roberto Cośtam,  uznał, że salvo complicazioni (w celu uniknięcia komplikacji), Przyjaciółka musi dźwigać ten gips przez 30 dni. Wspomnienie o Dolomitach nieco się więc wydłuży.

Pomijając jednak opieszałą służbę zdrowia, Włosi okazali się pod każdym innym względem doskonale zorganizowani. Miasteczko, w którym mieszkaliśmy, liczy niewiele ponad 1000 mieszkańców, ale nasze służby miejskie mogłyby się od tamtejszych wiele nauczyć. Kiedy pewnej nocy na Andalo spadło prawie pół metra śniegu, tak że całe miasto było kompletnie zasypane, drogowcy poradzili sobie z tym problemem w przeciągu jednej doby. Już pod wieczór jezdnie były czarne, parkingi i chodniki dokładnie odśnieżone i posypane piaskiem, a nadmiar śniegu wywieziony. Miasto, które żyje z turystów, dba o komfort tychże z zapałem, którego nasze służby miejskie nie dorobią się pewnie i za sto lat. Przekonałam się o tym boleśnie po powrocie - moja uliczka jak była zasypana śniegiem, tak jest nadal, a ten stan jeszcze się pogłębia, bo niebo wciąż sypie śniegiem i przestać nie zamierza. Może pani prezydent powinna dać na mszę, żeby dobre anioły już odpuściły sobie to trzepanie poduszek?

Teraz, jak zwykle po powrocie z urlopu, jestem trochę wyrwana z kontekstu. Przez ponad tydzień nie czytałam gazet, nie zaglądałam do sieci, nie oglądałam wiadomości. Nie wiem, kto jaką aferę rozpętał, kogo na czym przyłapali, kto kandyduje, a komu się odechciało... Nie wiem właściwie nic, poza tym, że pada śnieg, jest minus cztery stopnie i zaczęła się kolejna odsłona spektaklu pt. "Rok szkolny", czyli drugi semestr. I dziwnie mi z tą całą niewiedzą dobrze. Miałabym ochotę ten stan rzeczy przeciągnąć i jeszcze przez chwilę pobyć w świecie, gdzie moim jedynym problemem było to, że zamówione w kawiarni caffe corretto okazało się mocną kawą z dodatkiem grappy (dla abstynentki to naprawdę JEST problem). Pozostać z boku, gdzieś na "offie" i tak "offowo" sobie pożyć. Nie da się?

środa, 3 lutego 2010

Spróbujcie mnie zastąpić, czyli zwierzenia Matki Polki

Na różnych zakrętach życia zawodowego powtarzałam sobie: nie ma ludzi niezastąpionych (wersja druga, bardziej obrazowa: cmentarze są pełne ludzi niezastąpionych). Stwierdzenie to, choć raczej nie poprawia samopoczucia, pozwala jednak przygotować się na "najgorsze" i z odpowiednią dozą godności przyjąć cios w postaci przyjęcia pożegnalnego, podczas którego byli koledzy z byłej pracy zapewniają, że beze mnie to już nie będzie to. No i rzecz jasna, nie jest "to", ale jest co innego, prawdopodobnie wcale nie gorszego. Świat się, w każdym razie, nie wali, firma dalej istnieje, a powiedzenie o cmentarzu i tych, co na nim spoczywają, okazuje się boleśnie prawdziwe.

O ile jednak w życiu zawodowym bycie niezastąpionym można spokojnie między bajki włożyć, o tyle na niwie domowej - bynajmniej! Zwłaszcza gdy się jest Matką Polką (MP), która ma - jak wiadomo - wiele cech, a jedną z nich jest właśnie NIEZASTĘPOWALNOŚĆ. Bo proszę mi wierzyć, nikt, absolutnie nikt nie da się tak bezlitośnie wykorzystywać, jak MP (no, może jeszcze Babka Polka, ale od tej reguły są liczne wyjątki). Co ciekawe, MP wcale nie uważa się za wykorzystywaną, bo wszystko, co robi, robi z poczuciem misji, której nie powstydziłyby się media publiczne, gdyby tylko ludzie płacili abonament. Tymczasem, Matce Polce abonamentu nikt nie płaci, na reklamach bidula nie zarabia, a misję i tak wypełnia, i to z nawiązką.

Przykład? Proszę uprzejmie. Szósta trzydzieści - pobudka. W zasadzie, MP wcale nie musi wstawać, bo pracuje w domu, więc mogłaby sobie leżeć i pachnieć do południa, ale kto wtedy zrobi rodzinie śniadanko? Po śniadanku - sprzątanko i niezbyt udane próby zagonienia do sprzątanka dziatwy. Potem MP z kucharki i sprzątaczki przedzierzga się w kierowcę - z córką na zakupy, z synem na uczelnię (z projektem wielkości połowy Placu Defilad autobusem nie pojedzie), z córką do lekarza, z drugą córką do drugiego lekarza, z synem naostrzyć deskę snowboardową... W międzyczasie powrót do roli kucharki, bo przecież obiad sam się nie zrobi. Jeśli, co daj Boże, nie ma akurat nic do prasowania, około dwudziestej MP mogłaby teoretycznie gwizdnąć na wszystko, kazać rodzinie się bujać i walnąć się z książką na kanapie. Nie zrobi tego jednak, bo w końcu są ferie i to doskonała okazja, żeby spędzić wieczór z dziatwą, która nie musi odrabiać lekcji.

Więc MP szybko kończy wpis na blogu i idzie do kuchni, bo tam najfajniej się gada. Córki już się niecierpliwią i lada moment włączą telewizor, a do tego MP żadną miarą nie może dopuścić. Więc tylko mruczy sobie z cicha pod adresem rodziny: Nie ma ludzi niezastąpionych? Spróbujcie mnie zastąpić!

wtorek, 2 lutego 2010

Odpieprzcie się od Lorda Vadera!

Wczorajszy wieczór spędziłam przed telewizorem. Odnotowuję ten fakt, bo ostatnio zdarza mi się to coraz rzadziej - trochę z przekonania, a trochę z przyczyn obiektywnych (repertuar nie ten). Jedynka pokazała film dokumentalny "Towarzysz generał", który wywołał burzę, jeszcze zanim się ukazał, a jego bohater, Wojciech Jaruzelski, napisał nawet list otwarty, w którym odwoływał się do inteligencji widzów. Ci inteligentni powinni dojść do wniosku, że film jest kłamliwy, stronniczy i w ogóle do niczego. Ergo, ci co pomyślą inaczej, są inteligentni inaczej.

Chciałam zatem sprawdzić, do której grupy należę. No i wyszło, że jednak do tej drugiej. Owszem, film JEST stronniczy. Ale już stwierdzenie, że kłamliwy, opatrzyłabym co najmniej znakiem zapytania. Ukazuje życiorys generała w wersji tak pełnej, jak jeszcze nigdy do tej pory nikt go nie pokazał. Dokumentuje go bardzo przekonująco. Interpretuje... No tak, z interpretacją zawsze jest kłopot. Autorzy filmu (Robert Kaczmarek, Grzegorz Braun) oparli swój dokument na książce Lecha Kowalskiego "Generał ze skazą". Postać, która się z niej (a co za tym idzie, i z filmu) wyłania, delikatnie mówiąc, nie budzi sympatii. Karierowicz, człowiek bez skrupułów, zdrajca własnego narodu bezgranicznie oddany sowietom. Facet, który dla awansu nie wahał się zdegradować własnych kolegów, którym sporo zawdzięczał.

Jakże odmienny to portret od tego, który przez ostatnie 20 lat próbowały tworzyć środowiska z kręgu Adama Michnika: Jaruzelski - człowiek honoru, tragiczna postać, która stanęła przed wyborem mniejszego zła, ratująca Polskę przed niechybnym rozlewem krwi. Drugi Wallenrod, co to służył sowietom, ale w dalekosiężnych planach już miał Okrągły Stół. Człowiek, który wypowiadając słowa "socjalistyczna ojczyzna", w głębi duszy skreślał słowo "socjalistyczna". I tak dalej, i tak dalej. Jak dla mnie - bajki o żelaznym wilku.

Jasne, historia rzadko bywa czarno-biała. Jasne, ten sam czyn różnie można interpretować. Jasne, kwestia motywacji zawsze bywa dyskusyjna. Ale śledząc życiorys generała, drobiazgowo odtworzony przez autorów filmu, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że oto mam przed sobą jakby wcielenie Lorda Vadera. Człowieka, który przeszedł na ciemną stronę Mocy i tam już został. A tych, którzy się jej sprzeciwiali, nazywał rebeliantami. Jestem pewna, że Lord Vader też miał swoich apologetów. Zręcznych publicystów, którzy wzorując się na Adamie Michniku, krzyczeli do mikrofonów: "Odpieprzcie się od Lorda Vadera!"