środa, 31 grudnia 2014

Było, nie całkiem minęło


Ostatnio jedna z moich córek zamieściła na Facebooku wpis – cytat z nie pamiętam już kogo, który głosił, że przeszłość jest po to, byśmy z niej czerpali naukę, a nie nią żyli.

Stwierdzenie to nie jest może wyjątkowo oryginalne – w obiegu funkcjonuje wiele maksym  o bardzo podobnej treści.  Jednakże, gdy mija kolejny rok naszego życia, niemal automatycznie dokonujemy podsumowań i rachunków zysków i strat, w czym przeszłość odgrywa rolę pierwszoplanową. 

Dlatego, zainspirowana przez moje dziecko (które – nawiasem mówiąc – w sensie metrykalnym dzieckiem przestało już być parę lat temu), postanowiłam w tym roku nie rozpamiętywać minionych 365 dni, wzdychając, jak były cudowne/trudne/dramatyczne/ekscytujące (niepotrzebne skreślić). W miejsce tego jałowego zajęcia, przeprowadziłam rzetelną refleksję, czego mnie te minione 12 miesięcy nauczyły. I oto, co mi z tych przemyśleń wyszło.

1.       Jedną z najważniejszych umiejętności w życiu jest umiejętność cierpliwego czekania. (Czekałam, czekałam i doczekałam się. Tak trzymać!)
2.       Biblijna przypowieść o upartej wdowie i surowym sędzi sprawdza się w stu procentach, pod warunkiem, że wdowa jest wystarczająco uparta.  (Drogi Sędzio, uprzedzam, że będę jako ta wdowa. Amen.)
3.        Przywiązywanie się do partnerów naszych dzieci, zanim obie strony powiedzą sobie sakramentalne tak, grozi emocjonalnym rozchybotaniem. (Nigdy więcej!)
4.       Czytanie książek na czytniku elektronicznym nie zmniejsza przyjemności z lektury, za to istotnie zwiększa liczbę tytułów w bagażu podręcznym. (Niech żyje Kindle!)
5.       Zamawianie egzotycznych dań wyłącznie na podstawie ich wyglądu na cudzym talerzu graniczy z brawurą. (Nigdy więcej kolacji z półżywych kalmarów!)
6.       Zanim się wygłosi miażdżącą krytykę scenariusza jakiegoś filmu (cha, cha, cha, no jedna, wielka mielizna, po prostu! ), dobrze jest sprawdzić, kto jest autorem tego scenariusza i czy przypadkiem nie jest nim nasz rozmówca. (Do dziś mi głupio, choć scenariusz – faktycznie – do bani.)
7.       Liczba pogadanek wygłoszonych (poirytowanym tonem) na temat roli porządku w życiu cywilizowanego człowieka nie koreluje dodatnio ze wzrostem porządku w pokojach moich dzieci. (Chyba pora to zaakceptować.)
8.       Liczba wykładów na temat zbawiennego wpływu lektury na umysł młodego człowieka nie koreluje dodatnio z liczbą książek czytanych przez moje potomstwo. (Cholera, nie wiem, czy się z tym pogodzę.)
9.       Farbowanie włosów w domu jest równie skuteczne co w salonie fryzjerskim, a za to parokrotnie tańsze. (Dziękuję, Joasiu!)
10.   Galaretę do ryby (i podejrzewam, że do innych dań też) należy robić zgodnie z przepisem, bo jak się sypie żelatynę na oko, mąż ma rano dziką satysfakcję. („A nie mówiłem, żebyś przeczytała przepis?”)
11.   To chyba wszystko. 
12.   Aha, jeszcze jedno: chór Va, pensiero jest dobry na każdą okazję.
Hmwygląda na to,  że nauczyłam się całkiem sporo. W tym rzeczy praktycznych, jak choćby kwestia tej nieszczęsnej żelatyny, której wspomnienie nie będzie mnie teraz dręczyć przez lata, bo wstydliwe doświadczenie przekuję w konstruktywną naukę. Do następnego razu.

PS Tym, którzy to czytają, życzę, żeby wszystko, czego ich nauczył 2014, zakwitło i zaowocowało w 2015.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Sylwester, czyli obrzęd przejścia chwiejnym krokiem

Święta się skończyły. Czyli zbliża się sylwester. I jak zwykle o tej porze roku narasta we mnie pretensja do świata, który każe ten zwyczajny, grudniowy dzień traktować nadzwyczajnie.  Wbić się w kieckę, wspiąć na obcasy, pić szampana (dla niepijących może być mineralna gazowana), odpalać fajerwerki, krzyczeć Happy New Year (kiedyś było Szczęśliwego Nowego Roku, ale HNY jest krótsze i bardziej, hm, trendy?) i w ogóle robić rzeczy, których normalny człowiek w środku nocy nie robi.

Bo normalny człowiek w środku nocy śpi. I w najlepszym lub – w zależności od okoliczności - najgorszym razie śni o tym czy o owym. A następnego dnia wstaje rześki, łeb mu nie pęka, pod oczami ani śladu worów…

Niestety, presja tradycji sprawia, że im bliżej 31 grudnia, tym większa rzesza tych, którzy porzucają normalność na rzecz swojego sylwestrowego alter ego. Siłą rzeczy, w kolejny rok świat wkracza niedospany, skacowany, obolały, co – jeśli wziąć pod uwagę rozmaite przesądy – niezbyt dobrze światu wróży na kolejne 365 dni.

Czasem nachodzi mnie refleksja, że sylwestrowe szaleństwa to nic innego jak zakorzeniony w ludzkiej naturze swoisty obrzęd przejścia. Obrzęd,  który i tak, w porównaniu z innymi obrzędami tego typu, charakteryzuje się nadzwyczajną łagodnością. Nie ma tu wolicjonalnych okaleczeń ciała (kolczyki i tatuaże się nie liczą, bo zwykle zdobią balowiczów na długo przed sylwestrem), a jeśli komuś fajerwerk urwie kilka palców albo nowe szpilki boleśnie poranią stopy, to wyłącznie z powodu nieuwagi, a nie jako element sylwestrowego rytuału. Różnica jest także i taka, że o ile klasyczne obrzędy przejścia dotyczą jednostki, tu mamy do czynienia z przejściem zbiorowym, ba, totalnym – cały świat przechodzi magiczną granicę końca-początku roku, radośnie informując kosmos i aniołów w niebie, że oto zestarzeliśmy się o kolejny rok. 

Innymi słowy, zmiana, która – jak pisał klasyk antropologii, Van Gennep – zachodzi w jednostce podczas obrzędu przejścia, w tym wypadku ma charakter metrykalny. W naszych osobistych i zbiorowych kalendarzach przeskakuje kolejna cyfra, co z kolei nieuchronnie przybliża nas do końca świata. Tylko, niech mi ktoś wyjaśni, po jaką cholerę mam tam zmierzać w butach na obcasie, chwiejnym, poszampańskim krokiem?

środa, 17 grudnia 2014

Dialog adwentowy

Kim jesteś

- Kim jesteś?
- Trudne pytanie...
- Trudne? Odpowiedz na nie.
- Więc dobrze. Jestem... Jestem, który Jestem.
- Nie rozumiem! Czym jesteś?
Ksiąg mądrych szelestem?
Słowem, które to słowo
było na początku?
Regułą, co wyjątkowo
Nie znosi wyjątku?
I początkiem, i końcem?
Alfą i Omegą?
I Księżycem, i Słońcem...
- Może dość już tego?
- Dość? Więc powiedz!
- Dobrze. Wiesz, to w sumie łatwe.
Jestem światłem.



sobota, 6 grudnia 2014

Filozofia kolibra


Byłam wczoraj na koncercie Zaz. Kto zna i nie był, niech zazdrości, kto nie zna, niech w te pędy klika na youtube, potem kupi płytę, a potem żałuje, że go wczoraj nie było w warszawskim klubie Progresja. Koncert był prezentem od moich dzieci na wstydliwie okrągłe urodziny, które wprawdzie przypadają w październiku, ale Zaz miała wtedy inne plany i jakoś nie chciała do Warszawy przyjechać.

Grunt, że w ogóle przyjechała. I dała taki występ, że klękajcie narody. Dziewczyna nie dość, że rewelacyjnie śpiewa, to jeszcze robi to w drugim najpiękniejszym języku świata, czyli po francusku. Na dodatek nie przestraszyła się językoskrętnych sz i cz pierwszego najpiękniejszego języka świata i wygłosiła po polsku kilka dłuższych enuncjacji. O jej zespole muzycznym długo by pisać, ale lepiej posłuchać, więc polecam.

Kiedy się jednak słucha Zaz, dobrze jest znać drugi najpiękniejszy język świata. Bo Zaz śpiewa z sensem. Próżno u niej szukać głębokich wyznań w stylu "jesteś ode mnie o trzy łzy za daleko". Można natomiast dowiedzieć się, jak Zaz widzi świat i nasze w nim miejsce. Żeby to zilustrować, przytoczę opowiastkę, którą Zaz wygłosiła po polsku (no, raczej odczytała, ale i tak chapeau bas!), a która - jak powiedziała- oddaje jej życiową filozofię.

W amazońskiej puszczy wybuchł pożar. Zwierzęta uciekały w popłochu. Tylko mały koliber latał od jednego drzewa do drugiego, mocno machając skrzydłami. Zwierzęta spytały go: - Co robisz? - Gaszę pożar - odparł koliber. - Nie dasz rady, jesteś za mały! - Robię, co do mnie należy.

I tak oto, prócz porcji świetnej muzyki, dostałam w urodzinowym prezencie prostą maksymę na resztę życia: rób, kochana, co do ciebie należy! 

czwartek, 4 grudnia 2014

Pani Zemsta


Wyszczerzyła zęby
ostre niczym
okrutna riposta.
I myśląc
"Jestem słodka",
na oślep
rzuciła się
sobie do gardła.

czwartek, 27 listopada 2014

Dwa osiołki, czyli zdradliwa skłonność do metafory

Dziś przekonałam się po raz kolejny, jak zwodnicza bywa zbytnia skłonność do metafor. A było to tak...

W przerwie obrad pewnego międzynarodowego gremium, w których miałam przyjemność uczestniczyć, poszliśmy na obiad, czyli tak zwany lancz. Przy stole przypadło mi miejsce w bezpośrednim sąsiedztwie dwóch Brytyjczyków i dwóch Estończyków. Rozmowa toczyła się wartko, choć przewagę mieli, rzecz jasna, poddani Jej Królewskiej Mości, bo w przeciwieństwie do reszty towarzystwa, umieli po angielsku powiedzieć absolutnie wszystko.

Kiedy już omówiliśmy klasyczne kwestie w stylu kto gdzie był w czyim kraju (na przykład, wszyscy byli w Krakowie, większość w Londynie, a w Tallinie tylko dwaj panowie z Estonii, ale za to długo i często), kiedy przedyskutowaliśmy lokalne tradycje związane z Bożym Narodzeniem, i kiedy ponarzekaliśmy na panujące w naszych krajach warunki klimatyczne, zgodnie dochodząc do wniosku, że ratuje nas tylko globalne ocieplenie, przyszła pora na tematy nieco bardziej osobiste.

Jeden z Brytyjczyków spytał mnie wprost, czy mam w Warszawie rodzinę. Ja, zwyczajem Matek-Polek, pochwaliłam się progeniturą (mężem też - piszę na wszelki wypadek, bo mój Pan i Władca czasem czyta, co tu wypisuję). Po czym, chcąc być uprzejma, wyraziłam zaintersowanie rodziną rozmówcy. Angol, upił herbatki (a jakże!) i oświadczył (podaję w dosłownym tłumaczeniu): "A ja mam w domu żonę i moje dwa osiołki".

"W jakim wieku?" - spytałam, przekonana, że "osiołki" to pieszczotliwe określenie dwójki rozkosznych, acz upartych dzieciaków. "Dwanaście - odrzekł Angol - ale wie pani, u osłów wiek liczy się podwójnie, więc jakieś dwadzieścia cztery każdy". Wtedy dotarło do mnie, że osiołki nie były żadną metaforą, ale bardzo dosłownym opisem dwóch osobników z rodziny koniowatych, których mój sympatyczny rozmówca hoduje w swojej podlondyńskiej posiadłości.

W duchu pogratulowałam sobie, że spytałam o wiek, a nie na przykład o to, do której klasy chodzą "osiołki". Facet albo by mnie uznał za wariatkę, albo doszedł do wniosku, że mój angieski wymaga znacznych nakładów, skoro nie rozumiem nawet słowa donkey. Tak czy siak, obciach.

Morał? Czasem osioł to po prostu... osioł. 

środa, 12 listopada 2014

Wieczór z Albertem

Jestem w Rydze. Przyjechałam na konferencję, co oznacza, że jutro cały dzień spędzę w sali konfernecyjnej, a znajdujące się nieopodal Stare Miasto nadal będę znała tylko ze zdjęć w Internecie.

Żeby jednak jakoś mi to osłodzić, Opatrzność zgotowała mi niespodziankę. Okazało się bowiem, że hotel Albert, w którym spędzę dzisiejszą noc i jutrzejszy dzień, nazwany został na cześć Alberta Einsteina. Dla podkreślenia tego faktu dekoratorzy hotelu zadbali, by pan A. E. obecny był w hotelu dosłownie na każdym kroku.

I tak, gdy weszłam do pokoju, mój wzrok padł na wiszący naprzeciwko łóżka obraz. Obraz jak obraz, a nawet jakby mniej niż obraz, bo właściwie to zdjęcie modelu jakiejś chemicznej (tak się domyślam) cząsteczki. Na jej tle widnieje wydrukowany sporymi literami cytat, podobno z Einsteina (podaję w wolnym tłumaczeniu): Nigdy nie myślę o przyszłości. I tak przyjdzie zbyt szybko. Hm - pomyślałam - niezła rada, biorąc pod uwagę, że właśnie roztrząsałam problem z serii "nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest przystanek autobusowy, z którego jutro powinnam się udać na lotnisko". Natychmiast dałam sobie z tym spokój i dokonując syntezy filozofii życiowej Alberta Einsteina i Scarlett O'Hara, uznałam, że "pomyślę o tym jutro".

Na biurku czekał na mnie kolorowy folder z opisem tutejszych, hotelowych atrakcji, do których Albert Einstein zachęca: Logika zaprowadzi cię z punktu A do B. Wyobraźnia może cię zaprowadzić wszędzie. Już miałam skorzystać z tej sympatycznej sugestii, ale moją uwagę przykuł inny folder, na którym, oprócz wielkiego tytułu "It's time to eat" (w wolnym przekładzie: Najwyższa pora coś wszamać!), zamieszczono kolejną złotą myśl Einsteina: Pusty żołądek to kiepski doradca polityczny.

Ponieważ na dzisiejszy wieczór nie przewidziałam żadnych spotkań, w których potrzebowałabym politycznego doradcy, zignorowałam radę. Ciekawość zawiodła mnie natomiast do łazienki - co też ważnego ma pan A. E. do powiedzenia amatorom kąpieli? Na blacie między umywalkami czekała na mnie mała karteczka z wydrukowanym cytatem: Nie jestem ani specjalnie uzdolniony, ani utalentowany. Natomiast jestem bardzo, ale to bardzo ciekawy.

piątek, 7 listopada 2014

Już szron na głowie...


Niech się nie cieszą złośliwi - tekst nie będzie o mnie.  Przemysł kosmetyczny sprawił, że kobieta ma na głowie to, co chce - platynę, miód, kasztan, gorzką czekoladę, nawet jeśli pod spodem, faktycznie, szron. Ale ja nie o tym... Ja o tym, że jak śpiewali Starsi Panowie Dwaj, siwy włos i w sercu maj niekoniecznie muszą się wykluczać.

Do rozważań na ten temat zainspirowała mnie znajoma, która opowiedziała mi o rozterkach jej ojca - wkrótce emeryta. Rozterki te można by streścić jednym zdaniem: A co ja, biedny i nikomu niepotrzebny, teraz będę robił? Pytanie pewnie niezbyt oryginalne i zadawane przez całe rzesze wkrótce-emerytów, które jasno pokazuje, jak emeryci znad Wisły postrzegają swoje miejsce w społeczeństwie. Nikomu niepotrzebni, nieaktywni, znudzeni i znużeni.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że powyższy obrazek stanowi karygodne uogólnienie i polski emeryt coraz częściej od tego wizerunku mocno odstaje. Nie mam jednak wątpliwości, że w tej dziedzinie dużo by jeszcze można zrobić, żeby "w sercu ciągle maj" nie był jedynie pobożnym życzeniem.

Przykład takich działań widziałam w Japonii. Zwiedzając japońskie zamki, parki i świątynie, co rusz natykałam się na zażywnych staruszków płci obojga, którzy zaczepiali turystów, oferując im swoje usługi (dla jasności dodam, że gratisowe) jako przewodnicy-wolontariusze. Nie muszę dodawać, że mówili bardzo przyzwoicie po angielsku, co w Japonii wcale nie jest takie oczywiste. Kilka razy skorzystaliśmy z takiej oferty i nigdy nie żałowaliśmy. Staruszkowie nie dość, że naprawdę sporo wiedzieli, to jeszcze dzielili się tą wiedzą z zapałem i energią, jakich próżno szukać u zblazowanych, profesjnalnych przewodników.

Słuchając pana Akiro w ogrodzie Korakuen w Okajamie czy pani Yoko w zamku w Białej Czapli w Himeji, myślałam, jak fajnie by było spotkać, dajmy na to, w łańcuckim pałacu panią Jadzię czy pana Staszka, informujących gości z drugiego końca globu: I am a volunteer guide. I would be pleased to show you this palace. 

czwartek, 16 października 2014

W kraju sushi i zielonej herbaty w proszku


Jedzenie w Japonii to niezła przygoda. Już pierwsze zakupy w tutejszym spożywczym (najpopularniejsza sieć to Family Mart - jest dosłownie na każdym rogu każdej ulicy w każdym mieście i miasteczku) uświadomiły nam, że łatwo nie będzie. Opakowania produktów bywają mylące, opisy tylko z rzadka są po anigielsku, a obsługa ślicznie się uśmiecha i nawija po japońsku.

Zanim opracowaliśmy sobie listę śniadaniowych "pewniaków", popełniliśmy wiele mniej lub bardziej zabawnych pomyłek. Do najmniej bolesnych należał zakup mleka zamiast jogurtu oraz jogurtu słodkiego zamiast naturalnego. Do bardziej kłopotliwych - zakup opakowania przyprawy maggi zamiast... suszonych jabłek w miodzie (miały być dodatkiem do jogurtu), które jak byk widniały na obrazku wraz z angielskim opisem "apples in honey"! Przed zakupem sake w opakowaniu jako żywo przypominającym nasze opakowania na jogurty, uratowała mnie nieufność, jakiej się nabawiłam po dwóch tygodniach takich zakupowych wpadek. Z pudełkiem pomaszerowałam do kasy i tak długo indagowałam ekspedienta, aż ten zdobył się na rozpaczliwy wysiłek i oświadczył po angielsku: alcohol!

Generalnie jednak, można sobie jakoś poradzić. Tutejsze sklepy oferują ogromny wybór gotowych dań oraz rozmaitych półproduktów, więc z głodu się nie umrze. Inna sprawa, że wizyty w tych marketach podważyły moją dotychczasową wiarę w to, że Japończycy zdrowo się odżywiają. Nigdzie na świecie nie widziałam tylu masowo kupowanych, próżniowo pakowanych produktów spożywczych oraz garmażeryjnych. Rzut oka na koszyki stojących przy kasie Japończyków wystarczy, by stwierdzić, że w każdym tutejszym domu króluje mikrofalówka. A czas to jedna z tych rzeczy, których Japończykom wyraźnie brakuje.

Podczas tej podróży w ogóle doszłam do wniosku, że Japończycy muszą żyć w dużym pośpiechu. Wszystko jest tu zorganizowane w taki sposób, by oszczędzić na czasie. Chce ci się pić? Co parę kroków masz automat, w którym możesz kupić dowolny napój - zimny, ciepły, gazowany,  niegazowany, słodzony, niesłodzony... Dopada cię głód? W każdym minimarkecie kupisz ciepłego krokieta, kanapkę, sałatkę, sushi, a nawet ugotowane jajko. Niespodziewanie dochodzisz do wniosku, że nie podoba ci się twoja fryzura? Dworcowy fryzjer obetnie cię elegancko, co chwila zerkając na zegarek, bo liczy ci od minuty. A jak masz ochotę na szybkie sushi, ale przejadły ci się te z marektów, idziesz do zautomatyzowanej "susharni", gdzie nie czekasz na kelnera, tylko sam programujesz swoje menu, które przyjeżdża do ciebie na talerzykach.

Oczywiście, istnieją tu też normalne bary i restauracje, gdzie można celebrować posiłki, nie patrząc na zegarek. Jednak dla nas, "gajdzinów", takie celebrowanie zwykle wiąże się z pewnym ryzykiem. Menu po japońsku, zdjęcia dań, z których trudno wnosić o ich faktycznym składzie, obsługa, która po angielsku zna tylko kilka cyfr, ale za to ładnie się uśmiecha. No i dosyć nieczytelny system różnych "taks" i dodatkowych opłat serwisowych. Kilka razy zdarzyło nam się zweryfikować rachunek, co spowodowało jego korektę połączoną z serią ukłonów i przeprosin - sorry, sorry.

Jednak wszystkie te przygody zbladły wobec jednej wizyty w malutkiej knajpce w Kioto, gdzie kucharz - zażywny staruszek, podał nam na talerzach pół-żywego kalmara, który został, o zgrozo, żywcem spreparowany jako sushi, by na koniec, po konsumpcji większości jego ziemskiej powłoki, reszta dokonała żywota w tempurze. Po tej uczcie kalmary znikły z mojego jadłospisu nieodwołalnie.

O dziwactwach japońskiej kuchni można by napisać całe tomy, zatem na koniec wspomnę jedynie, że ocenę w najlepszym razie dostateczną wystawiamy tutejszym słodyczom. Mnie to generalnie nie boli, bo z tej części menu zrezygnowałam już wieki temu, ale mój Pan i Władca wręcz przeciwnie. Niestety, japońskie delicje w postaci ciastek nadziewanych słodkim ziemniakiem jakoś nie przypadły mu do gustu. Ratunkiem okazały się francuskie piekarnie i ich europejski asortyment. Vive la France!

środa, 15 października 2014

W kraju uprzejmych ludzi i hoteli kapsułowych


Jeśli dziś jest środa, to jesteśmy w Tokio. A moja urodzinowa podróż nieuchronnie zmierza ku końcowi. Widziałam i przeżyłam tyle, że nie spisałabym tego na skórze zawodnika sumo. Po drodze udało mi się nawet bezpowrotnie skasować z naszej cyfrówki trzy pełne dni zdjęciowe. Fakt, że nie zostałam za to zgładzona przez mojego PiW-a, zawdzięczam jedynie temu, że rzecz wyszła na jaw w wigilię moich urodzin, a zgładzenie jubilatki byłoby bardzo nieuprzejme. Zatem mi się upiekło, ale tysiąc zdjęć wulkanów, świątyń, zamków i hasających między nimi saren szlag trafił. Reszta niech będzie milczeniem.

Skoro niedługo opuścimy ten piękny i dziwny kraj, pora napisać co nieco o jego mieszkańcach. Obserwuję ich uważnie od początku naszej podróży i choć z pewnością nie mogę powiedzieć, że ich poznałam, poczyniłam kilka obserwacji.

O uprzejmości Japończyków pisałam już wcześniej. Rzuca się ona w oczy na każdym kroku i bardzo ułatwia turystom życie, choć czasem bywa nieco kłopotliwa. Bo kiedy na przykład pytasz o coś Japończyka - dajmy na to, o drogę do tokijskiego NS Building (znajduje sie tam niesamowity wodny zegar wahadłowy), a indagowany primo nie mówi ni w ząb po angielsku, a secundo o NS Building ma pojęcie mgliste, nasz japoński ciccerone tak bardzo chce nam pomóc, że wskazuje jakikolwiek kierunek i pośród ukłonów odchodzi. A my dalej jesteśmy ciemni jak tabaka w rogu.

Zawsze jednak to milej, kiedy Japończyk traktuje nas ukłonami i uśmiechem, niż - jak to nam się zdarzyło w tzw. hotelu kapsułowym - marsem na czole i pokrzykiwaniem. Było to jedyne miejsce, gdzie zwątpiłam w uprzejmość Japończyków. Ale hotel kapsułowy to doświadczenie jedyne w swoim  rodzaju, które owszem, polecam na jedną noc, w celach wyłącznie poznawczych, bo o celach wypoczynkowych trudno mówić. Choć śpi się tam właściwie w celach.

Ale wracając do Japończyków... W oczy rzuca się także ich zamiłowanie do porządku i dyscypliny. Pokażcie mi inny naród, który będzie grzecznie stał w kolejce do autobusu, metra czy pociągu, ryzykując, że odległe miejsce w kolejce spowoduje konieczność poczekania na kolejny. A oni czekają! Pokażcie mi też drugi taki kraj, gdzie na ulicach ciężko znaleźć kosz na śmieci, a nigdzie nie uświadczysz ani papierka. Cud mniemany! Moja słowiańska niecierpliwość wystawiona została na wiele ciężkich prób, gdy z plecakiem pełnym śmieci musiałam przemierzyć pół miasta, by wreszcie dobrnąć do kosza. Japończycy najwyraźniej są o wiele cierpliwsi.

Kilka słów na tematy konfekcyjne. Z jednej strony, ma się tu wrażenie znacznej uniformizacji - ulicami miast płynie rzeka białych koszul i ciemnych spodni. Z drugiej, Japończycy, a szczególnie Japonki, wykazują szczególne upodobanie do strojów niebezpiecznie ocierających się o kicz i infantylizm. Królują falbaniaste lub plisowane, kuse spódniczki (bez zwględu na wiek właścicielki), zabawne kapelusiki, a także rozmaite przywieszki, dyndające u torebek, pasków od spodni czy czego tam jeszcze. U jednej pani prowadzącej samochód kierownica tegoż dosłownie oblepiona była breloczkami z pluszowymi zwierzątkami. Na ten widok zmówiłam cichą modlitwę, żeby pluszaki nie zablokowały jej kierownicy.

W tym konfekcyjnym chaosie Japończycy nie zapominają jednak o tradycji. Widok kobiet i mężczyzn w kimonach, przechadzających się po ulicach, nie jest wcale rzadki i to nie tylko od święta. Próbowałam sobie wyobrazić polskie ulice pełne łowickich pasiaków i kurpiowskich leluj. Hmm...

To, oczywiście, nie koniec moich obserwacji. Na dziś jednak kończę, bo tu wybiła już północ, a jutro z rana jedziemy na tokijski targ rybny. Będzie się działo!



piątek, 3 października 2014

W kraju kwitnącej wiśni i dymiących wulkanów - podróży ciąg dalszy

Jak Japonia, to wulkany.

Wczoraj wulkan (Sakurajima), dzisiaj wulkan (Ohachi), jutro wulkan (Naka-dake).

O wczoraj nie ma co opowiadać, bo na wyspę Sakurajimę dotarliśmy tak późno, że jedyne, co nam pozostało, to złapać autobus, który robi objazd po wyspie, zatrzymując się w najatrakcyjniejszych miejscach na parę minut. Porażka! Na pociechę, Sakurajima buchnął nam na pożegnanie pióropuszem ognia, jakby chciał nam powiedzieć: jestem nie tylko ładnym obrazkiem!

Jak będzie jutro, nie mam pojęcia, choć Mrożek twierdził, że jutro, to dziś, tyle że jutro.

Za to dziś...
Uznając, że nasza grupa wybrała mało ambitną trasę, ja i mój PiW oddzieliliśmy się od reszty i wyprawiliśmy w nieznane, które miało oznaczać 6-godzinną wędrówkę przez kilka wulkanów. Bajka! Kiedy jednak dotarliśmy, z niemałym trudem (transport publiczny to zaledwie kilka autobusów dziennie), do miejsca, gdzie zaczynają się szlaki (Takachihogawara - spróbujcie to wymówić!), w ziejącym pustką centrum informacji turystycznej, przemiła pani, która po angielsku umiała powiedzieć tylko "senkju", wytargała nam przed nos wielką mapę z "naszym" szlakiem, na której widniało jak byk: RED ALERT. Szybko pojęliśmy, że to oznacza zmianę planów.

Jak niepyszni, powędrowaliśmy jedyną czynną trasą na wulkan Ohachi. Podejście dosyć ostre, w dodatku utrudnione usuwającym się spod stóp wulkanicznym żwirem. Za to widok ze szczytu  - dymiący krater otoczony zboczami w kilku różnych kolorach - wynagradza każdy trud. A kiedy zaczęła podnosić się mgła, poczuliśmy się całkiem jak w albumie National Georaphic. Dodam, że na trasie spotkaliśmy zaledwie parę osób. Wygląda na to, że jesteśmy tu poza sezonem, a tłumy wydeptują zbocza wulkanów wiosną, w porze kwitnących azalii.

Bilans wyprawy: jedno stłuczone kolano (moje), dwie obolałe stopy (mojego małżonka, który wybrał się w góry w sandałach, i żwir dał mu się we znaki, ale się do tego nie przyznaje: cha, cha, cha!), z pięćset zdjęć - większość ze mną w roli głównej. Z wulkanem w tle, rzecz jasna. Plus więzy przyjaźni zadzierzgnięte z kilkuosobową obsługą centrum informacji turystycznej, którzy tak się cieszyli, że ktoś w ogóle do nich zawitał, że aż poczęstowali nas kawą i ciasteczkami. Kolejny przykład serdeczności Japończyków.

Na koniec, w pobliskiej miejscowości Maruo, zażyliśmy rozkoszy onsenu, w którym, podążając za instrukcjami tubylców, wymoczyliśmy udręczone ciała w ukropie i lodowato zimnej wodzie - naprzemiennie. Teraz, jak nowo narodzeni, z nadzieją wyglądamy jutra i... kolejnego wulkanu. 

środa, 1 października 2014

W kraju kwitnącej wiśni w porze czerwieniących się klonów - cd.

Dzień trzeci: góry, świątynie i sushi po japońsku

Miyajima to wysepka na Wewnętrznym Morzu Japońskim, rzut kamieniem od Hiroszimy. Wystarczy podjechać się tramwajem, kolejką i promem i już można podziwiać zalesione wzgórza wyspy z wkomponowanymi w nie świątyniami. No i oczywiście słynną tori - stojącą w morzu bramę do świętej wyspy, oddzielającą sacrum od profanum.

Atrakcja w postaci oswojonych saren, które wałęsają się między turystami całymi stadami, po pewnym czasie staje się męcząca, bo Bambi nie poprzestają na gapieniu się, ale przejmują inicjatywę i wyrywają z ręki wszystko co zjadliwe, z papierowymi torebkami włącznie. A już nie daj Boże spotkać samca z okazałym porożem. My spotkaliśmy, schodząc szlakiem ze świętej góry Misen. Jelonek jakoś się ze spotkania nie ucieszył i podczas gdy mój PiW cykał mi z nim fotkę, ten bez
pardonu nadział mnie na rogi. Teraz mam na plecach szramę, a na ramieniu krwiak. Mówcie mi łowca jeleni.

Pomijając incydent z jelonkiem, było super. Wbrew tablicom ostrzegawczym, nie spotkaliśmy jadowitych węży i pszczół, co - muszę przyznać - istotnie podniosło w moich oczach walory trekkingu po okolicznych wzgórzach. No i te pejzaże...!

Ponieważ jednak, ze względu na presję czasu, odbyliśmy tę wyprawę o suchym pysku (kilka pieczonych kasztanów, zakupionych na lokalnym straganie, się nie liczy), po powrocie do Hiroszimy postanowiliśmy wyskoczyć na kolację. Wierni zasadzie, by jeść tam, gdzie tubylcy, wybraliśmy maciupeńką knajpkę, w której menu było tylko po japońsku. Przy kontuarze siedziały trzy osoby, a miejsca zostało jeszcze tylko dla dwóch. Czyli dla nas!

Chwila konsternacji po obu stronach, po czym ja spytałam niepewnie: Sushi? Sushi! - wykrzyknął dziarsko pan za kontuarem i wskazał nam te dwa wakujące stołki. Towarzystwo obok zaraz się nami zainteresowało i jeden z tubylców, zużywając cały zapas angielskich słówek, jakim dysponował, dowiedział się, skąd jesteśmy. Po czym dał do zrozumienia, że kojarzy nasze położenie geograficzne jako "gdzieś blisko Dojczlandu".

Potem już było tylko lepiej. Sushi rewelacyjne, tubylcy przemili. Koniec końców, musieliśmy zjeść dwie kolacje, bo od sąsiadów dostaliśmy w prezencie dodatkowe porcje sushi. Na koniec cyknęliśmy sobie wspólną fotkę i wymieniliśmy się mailami, by tę fotkę sobie przesłać.

No i niech mi kto powie, że Japończycy to zamknięty i niechętny obcym naród! 

wtorek, 30 września 2014

W kraju kwitnącej wiśni w porze czerwieniących się klonów

Podróż, którą zamierzam opisać, jest prezentem. W ten niebanalny sposób mój Pan i Władca postanowił uczcić moje bardzo okrągłe urodziny. Dzięki temu, rocznica, którą właściwie powinnam wstydliwie przemilczeć, będzie celebrowana przez całe trzy tygodnie. Hai!

Dzień pierwszy: Tokio

Właściwie, to powinnam napisać "noc pierwsza", bo do hotelu dotarliśmy ok. 21-ej. Krótki spacer po dzielnicy (spaliśmy w Kanda, którą nasz pilot określił jako dzielnicę biznesu, ale tak do końca mu nie ufam, bo bardziej mi to wyglądało na dzielnicę uciech - jak będzie okazja, sprawdzę u pana Google'a), drobne zakupy w minimarkecie, żeby coś mieć na śniadanie, a na koniec - crème de la crème, czyli przepakowanie walizek.

Doszliśmy bowiem do wniosku, że jak na wyprawę trampingową, mamy za dużo  bagażu i targanie dwóch waliz i dwóch plecaków z dworca na dworzec i z hotelu do hostelu może nam skutecznie uprzykrzyć życie. Każde z nas zrezygnowało więc mniej więcej z połowy ciuchów i tym sposobem mamy wszystko w jednej walizce. Druga poczeka na nas w Tokio, dokąd wrócimy akurat w dniu moich urodzin.

Teraz siedzimy w szybkim pociągu do Osaki, skąd pognamy do Hiroszimy. I tam wreszcie na dobre zaczniemy zwiedzanie.

Japonia przywitała nas... uprzejmie. Na tokijskim lotnisku, od wyjścia z samolotu do taśmy z bagżem, co kilkanaście metrów stał Japończyk lub Japonka w uniformie i kłaniając się z atencją,
oznajmiali, że serdecznie nam dziękują. Nie precyzowali, za co, ale można się domyślać, że za honor, jaki im uczyniliśmy naszą wizytą.

Uprzejmość hotelowej obsługi też była na odpowiednim poziomie, choć nie obraziłabym się, gdyby byli nieco mniej uprzejmi, ale za to bardziej biegli w angielskim. Zanim dogadaliśmy się, ile będzie nas kosztował nocleg, upłynęło sporo wody w Sumida-gawa. Podobnie dziś rano, gdy upewniałam się, że nasza walizka będzie na nas bezpiecznie czekać w jakimś zamkniętym pomieszczeniu. Pan patrzył mi głęboko w oczy, kłaniał się po wielokroć, ale to nie przekładało się na sprawność komunikacji. Kwitka na bagaż też nie dostaliśmy, więc pozostaje mieć nadzieję, że jak zażądamy zwrotu walizki, oddadzą nam ją - z czystej uprzejmości.

Dzień drugi: Hiroszima

Uprzejmość Japończyków towarzyszy nam nadal. Po gremialnym zwiedzaniu parku z bombą atomową w roli głównej, odłączyliśmy się od grupy, która postanowiła już wracać do hotelu, i podążyliśmy w bliżej nieokreślonym kierunku zamku-twierdzy. Spytany o drogę japoński młodzieniec tak się zatroskał, czy trafimy, że... zaprowadził nas na miejsce. Dobre półtora kilometra marszu! A zostawiając nas pod bramą zamku, zaklinał nas na wszystkie świętości, żebyśmy z powrotem koniecznie wzięli taksówke, bo się zgubimy, a do hotelu mamy daleeeeko.

Kilka słów o samej Hiroszimie. Mieście zdmuchniętym z powierzchni ziemi. W tutejszym muzeum udokumnetowano to wydarzenie bardzo drobiazgowo. Naoglądaliśmy się tam makabrycznych zdjęć i innych, materialnych świadectw tego, co z naszym światem może zrobić bomba atomowa. Wraz z nami oglądało to z dziesięć wycieczek szkolnych - muzeum ataku na Hiroszimę jest ewidentnie żelaznym punktem programu edukacji młodego pokolenia. Młodzież - wszyscy w obowiązkowych mundurkach - wychodziła z muzeum niespecjalnie przejęta. Ot, kolejna wycieczka odhaczona. Czas robi swoje. Kino też. Jak ktoś co drugi wieczór przeżywa inwazję kosmitów na planetę Ziemia, widział nie takie obrazki.

A Hiroszima? Podniosła się z gruzów - prosto do nieba, o czym świadczą liczne wieżowce. I tętni życiem, w tym nocnym. Spacer po tutejszej dzielnicy rozrywek wszelakich pokazał nam dobitnie, że Japończycy od uciech nie stronią. Po barach włóczą się całe stada panów w obowiązkowych białych koszulach, którzy wyglądają tak, jakby siłą oderwano ich od biurka. Jedni topią frustrację w alkoholu, inni w grze na automatach. Zajrzeliśmy na chwilę do takiego przybytku - istny horror. W dodatku przyprawiony szczyptą oszustwa, bo - jak nam powiedział nasz pilot - hazard jest tu zakazany, więc wymyślono sprytny patent. Wygraną są jakieś śmieszne gadżety, które potem w specjalnych punktach wymienia się na kasę. Nie sprawdzaliśmy, czy faktycznie tak to działa, ale jeśli tak, to witajcie w krainie hipokryzji.

No dobra, jest trzecia nad ranem, pora spać. Różnica czasu na razie daje nam się ostro we znaki. Jutro  wyspa świątyń! 

czwartek, 25 września 2014

Dzielenie włosa na czworo

Właśnie wróciłam od fryzjera. Kurczę, jak ja tego nie znoszę! Po każdej takiej wizycie wyglądam dokładnie tak jak przed, tylko gorzej. A jak do tego dołożę świadomość, że jestem lżejsza o kilkadziesiąt złotych, to "gorzej" przeradza się w "beznadziejnie".

Wina leży tylko częściowo po stronie przemysłu kosmetycznego. Bo jak tu zrobić na bóstwo kogoś, kto na pytanie "jak tniemy" niezmiennie odpowiada "proszę tylko podciąć końcówki". I łypie groźnie na ręce fryzjerki, powarkując co chwila "ojej, nie aż tyle, żebym mogła związać". Fryzjerka podcina zatem parę milimetrów, a żeby nie było, że to głupiego robota, optymistycznie zapewnia, że od tego zabiegu moje włosy nabiorą witalności. Tere fere!

Na koniec, nie tracąc nadziei, pyta, jak wymodelować. A kiedy słyszy, że wcale, rozpaczliwie próbuje namówić chociaż na suszenie z taką okrągłą szczotką. Godzę się na to, żeby jej nie robić przykrości. I przez cały czas myślę, że się kobieta męczy na bezdurno, bo efekt znam na pamięć - oglądam go codziennie w lustrze. Bez szczotki.

Ten secnariusz powtarza się niezmiennie, za każdym razem. Na szczęście, tych "razów" jest bardzo niewiele, bo primo, nie znoszę wizyt u fryzjera, a secundo - patrz primo. I tylko czasem się zastanawiam, gdzie przyczyna, a gdzie skutek. Czy nie znoszę, bo efekt mizerny, czy efekt mizerny, bo nie znoszę. I czy to nie jest aby dzielenie włosa na czworo.

Olać to! Idę poczytać Cabrego!



wtorek, 23 września 2014

Smutki pruderyjnej ciotki-klotki

Smutno mi, Boże!

Smutno mi, gdy czytam, jak szanowany przeze mnie i podziwiany jeszcze od czasów wspólnej nauki w liceum Rafał Ziemkiewicz pisze i mówi coś, od czego każda piwonia stałaby się o trzy odcienie bardziej szkarłatna.

Wiem, że każdy może czasem coś chlapnąć. Wprawdzie publiczne wyznanie, że się seksualnie wykorzystuje kobiety w stanie nietrzeźwości, w mojej skali zasługuje na miano - używając języka moich dzieci - megachlapnięcia, ale niech tam!

Ale żeby zaraz potem, wobec fali krytyki, oznajmić wszem i wobec, że honnis soit qui mal y pense, bo krytykować takie wyznanie mogą tylko pruderyjne cioty, to już nie mieści się w żadnej skali.

Anglosasi mają takie fajne powiedzenie, które w wolnym przekładzie brzmi: jak jesteś na dnie dołu, przestań kopać. Redaktor Ziemkiewicz kopie dalej aż furczy. Zamiast iść do Canossy, idzie w zaparte.

Więc mi smutno. I trochę nieswojo. Bo wychodzi na to, że jestem pruderyjną ciotą. A w najlepszym razie, z racji płci i wieku, ciotką-klotką. Która nie kuma, że jak na imprezie przeholuje z trunkami, to dowolny kolega może sobie na niej z czystym sumieniem poużywać. A Rafał Ziemkiewicz nie ciśnie w niego kamieniem swej retoryki, bo on, w przeciwieństwie do wielu innych, pruderyjną ciotą ani ciotką nie jest. 

wtorek, 16 września 2014

Wojna i guziki


Wrzesień zwykle nastraja mnie melancholijno-refleksyjnie. Skończyły się wakacje (a szkoda!), zaczął rok szkolny (niestety!), a od pierwszego poczynając, na głowę walą się kolejne, niewesołe rocznice. Jak się człowiek choć trochę uczył historii, nie sposób uniknąć przygnębiających refleksji.

Ten rok, na tle poprzednich, do takich rozmyślań nastraja w sposób szczególny i nie muszę tłumaczyć, dlaczego. I choć zgadzam się, że proste analogie prowadzą donikąd, i choć wierzę, że tym razem historia pójdzie innym torem, po głowie, nie wiedzieć czemu, plącze mi się od kilku dni wiersz Herberta "Pożegnanie września". O dniach amarantowych jak lanca ułańska. O Polakach i bagnetach. I o guzikach, których Wódz obiecał nie oddać, a one się śmiały: "Nie damy, nie damy chłopców płasko przyszytych do wrzosowisk"... Może nie powinnam była tak pilnie się uczyć literatury?

wtorek, 9 września 2014

Adrenalina

Moja najmłodsza córka jest prawdziwą skarbnicą pomysłów. W różnych obszarach, zresztą. Ostatnio, na ten przykład, postanowiła nas, jako rodzinę, zintegrować.

Okazja nadarzyła się sama - moje imieniny. Których, rzecz jasna, nie obchodzimy, w sensie śniadanie do łóżka, tort, prezenty (sic!), i takie tam pozbawione sensu głupoty. Córcia jednak zręcznie wykorzystała moment i wystrzeliła z propozycją, byśmy, w ramach świętowania, pojechali sobie rodzinnie do powsińskiego parku linowego. Gdzie jest super, hiper i w ogóle. 

Moje wątpliwości, że łażenie po linach to chyba nie jest mój wymarzony sposób świętowania, zostały zręcznie zgaszone. Poradzono mi, żebym nie była drętwa i starsza niż jestem, co zamknęło mi usta na parę dobrych minut, które wystarczyły, by mnie zagonić do samochodu. Nim się obejrzałam, staliśmy przy kasie w parku linowym, a moja rodzina dokonywała wyboru między trasą Extreme a Adrenalina. 

Koniec końców, okazało się, że wyboru brak, bo Extreme chwilowo nieczynna. Zdusiłam w sobie podejrzenie, że przyczyną jest usuwanie spod trasy zwłok klientów, i dręczona złymi przeczuciami pozwoliłam się poprowadzić na Adrenalinę.

Cóż, jako filolog, zawsze doceniałam trafność przekazu. Ten, kto wymyślił nazwę trasy Adrenalina, wiedział, co robi. Przez bitą godzinę, bo tyle trwała moja przeprawa po linach, małpich gajach, trzęsących się siatkach (a wszystko to na wysokości czubków drzew), dosłownie wykąpałam się w adrenalinie. Wielokrotnie też zgrzeszyłam myślą i mową, złorzecząc rodzinie w niewybrednych słowach. W związku z czym, nasza miła grupka zintegrowała się jak nie wiem co.

Po zejściu na ziemię czułam się niczym James Bond, dopóki odbierający od nas sprzęt (kaski i uprząż) instruktor nie poinformował nas, że Adrenalina to łatwizna, a prawdziwej adrenaliny dostarcza Extreme, gdzie na przykład trzeba wykonać "skok Tarzana".

Na wszelki wypadek zapowiedziałam rodzinie, że rezygnuję z obchodzenia imienin, urodzin, Dnia Kobiet, Dnia Matki oraz - antycypując - Dnia Babci. Rodzina przyjęła to ze spokojem. A córka oświadczyła pogodnie, że spoko, jest przecież coś takiego jak Dzień Dziecka.

wtorek, 2 września 2014

It's all about money?


Od dnia, w którym premier rządu Rzeczypospolitej Polskiej został pierwszym w historii Unii Europejskiej przewodniczacym Rady Europejskiej pochodzącym z kraju na wschód od Łaby, media, zwłaszcza elektroniczne, prześcigają się w podawaniu "kluczowych" informacji na ten temat.

I tak, wiem już, że PDT będzie:

- zarabiał "bajońskie sumy",
- miał od jednego do czterech kamerdynerów,
- dostawał emeryturę w wysokości Empire State Building, i to w wieku dużo niższym niż polski emeryt,
- pławił się w luksusach - zarówno w pracy, jak i w domu.

Na szczęście, PDT ma coś na swoje usprawiedliwienie, a tym czymś jest fakt, że jako przewodniczący, było nie było, jednej z najważniejszych instytucji w naszej części świata, musi sobie czasem kupić przyzwoity garnitur i buty, żeby nie wyglądać jak łapciarz na tle eleganckiej Federiki Mogherini. Z którą to Federiką tworzy wszak taką "piękną parę".

Jak się to wszystko czyta, robi się człowiekowi ździebko niewyraźnie. Wstyd, po prostu.  Bo o ile rozumiem, że zwykły, udręczony życiem, zarabiający nędzne grosze Kowalski wyżywa się w komentarzach w stylu "on się nachapie, a ja, po 40 latach pracy, kamerdynera oglądam wyłącznie w telewizji, bo nawet na kino mnie nie stać",  o tyle trudno mi pojąć, czym się kieruje jeden czy drugi pan redaktor, zamieszczając takie informacje w tonie sensacyjnym. Czyżby pan redaktor uważał, że przewodniczący Tusk powinien zainaugurować w UE nowy trend, zrzec się unijnego uposażenia i zamieszkać w eremie? Przywdziać lniane giezło i chodaki oraz zapuścić włosy, żeby nie wydawać niepotrzebnie kasy na brukselskich balwierzy?

Jasne, że nie. Gdyby PDT wykonał taki numer, media pierwsze by się na niego rzuciły, obdarzając malowniczymi epitetami. Zaraz by się okazało, że obciach i poruta. Pusta demonstracja, hipokryzja i brak zrozumienia dla kamerdynerów, których taki gest skazuje na szlifowanie bruków. A komentujący mogliby do woli snuć domysły co do ukrywanych dochodów PDT, bo przecież wiadomo, że gdyby nie kasa, to po kiego by się pchał do tej Brukseli.

Wzdech.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Wszystkie nuty dozwolone?

Przez całe lata obcowania z reklamą wypracowałam sobie coś w rodzaju filtra.  Gdy tylko na ekranie telewizora ukazuje się reklamowy wtręt (celowo nie używam słowa spot – wtręt, skojarzony ze wstrętem, wydaje mi się o niebo lepszy), moja percepcja doznaje chwilowego zaćmienia.  Niestety, czasem ten mechanizm szwankuje lub włącza się z opóźnieniem i do mojej świadomości wdzierają się niechciane przekazy.

Ostatnio też mnie coś takiego dotknęło.  Pewnego wieczora dotarło do mnie, że przed moim nosem maszeruje oddział dziarskich mrówek niosących na grzbietach produkty sprzedawane w jednej z sieci handlowych (nie powiem, której, niedoczekanie!). Może bym tych insektów nie zauważyła, gdyby nie to, że przy okazji hurtowych zakupów śpiewały ze swadą przeróbkę pieśni, którą w moich młodzieńczych, harcerskich czasach uważano za pieśń patriotyczną. Mowa o „Pierwszej Kadrowej” – Raduje się serce, raduje się dusza, gdy Pierwsza Kadrowa na Moskala rusza… Żołnierze Piłsudskiego śpiewali ją, gdy wyruszali z krakowskich Oleandrów. My, harcerze, śpiewaliśmy, by o nich pamiętać, a przy okazji wierzyć, że cud niepodległości będzie i naszym udziałem.

Dziś, sto lat po tamtym wydarzeniu, na ekranach polskiej telewizji śpiewają to… mrówki ruszające na zakupy. Tekst jest, oczywiście, stosownie przerobiony, choć w tym wypadku słowo stosownie należy wymawiać z gryzącą ironią.

Doprawdy, nie wiem, co przyświecało twórcom reklamy. Nie wiem też, co sobie myśleli decydenci owej sieci handlowej, gdy tę reklamę zatwierdzali. I boję się, czy kiedyś nie usłyszę z ekranu telewizora, że jeszcze Polska nie zginęła, póki jabłka jemy… Lub coś w tym rodzaju.


środa, 13 sierpnia 2014

Gramatica amandi


Mianownik zakochał się w miejscowniku.
I nagle
liczba pojedyncza
staje się mnogą,
czasowniki - wszystkie, bez wyjątku -
mają fromę zwrotną,
a nad wszystkim niepodzielnie
króluje wołacz!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Akt patriotyczny, czyli dlaczego Majka wygrał Tour de Pologne

Dyskusja, jak być patriotą w czasach, gdy kraj wolny, suwerenny i bytujący w pokoju, ożywa co jakiś czas na łamach, falach i ekranach, budząc rozmaite demony i nie prowadząc, rzecz jasna, do żadnych konkretnych wniosków. Dla mnie osobiście pojęcie patriotyzm nabrało w ostatni weekend znaczenia dosyć nieoczekiwanego.  A było to tak…

W sobotni poranek namówiłam mojego Pana i Władcę na wycieczkę rowerową.  Nie bardzo mu się chciało, ale w końcu łaskawie się zgodził. A że mój PiW niczego nie robi połowicznie, zaproponowana przeze mnie relaksująca przejażdżka na Pole Mokotowskie i z powrotem została zbyta wymownym wzruszeniem ramion – „to ma być wycieczka?”. Stanęło na tym, że pojedziemy do Konstancina, gdzie dawno nie byliśmy, więc przy okazji zobaczymy, co w tężniach słychać i czuć.

W tamtą stronę, mimo upału i ponad 20-kilometrowego dystansu do pokonania, jechało się fajnie. Generalnie, trasa wiodła w dół, a już szczególnie zjazd wzdłuż ulicy Wilanowskiej miał sporo uroku. Wiatr we włosach, luz w mięśniach. Sama radość. Potem urocze półgodziny w Parku Zdrojowym, gdzie zalegliśmy na biegnącym wokół tężni solnych, ocienionym trawniku. Żyć nie umierać!

W końcu nadeszła chwila powrotu. Jakoś trudno było wsiąść na rower. Podejrzanie ciężko ruszać pedałami. Kryzys nastąpił na Wilanowskiej. Spojrzałam na ciągnącą się przede mną długaśną stromiznę i już wiedziałam: nie dam rady! Nie powiedziałam tego głośno z dwóch powodów: bo primo, oszczędzałam tlen, a secundo, znam mojego Małżonka i wiem, co bym usłyszała.

Okazało się jednak, że Małżonek i tak wiedział, co mi chodzi po głowie. Nie czekając więc, aż zsiądę z roweru i bezwstydnie zacznę go prowadzić pod górę, wygłosił mobilizujące przemówienie, składające się z trzech punktów:
a)      wczoraj (znaczy w piątek) Rafał Majka wygrał premię górską, a dziś walczy z czasówką;
b)      moim patriotycznym obowiązkiem jest wspierać Majkę;
c)       jak nie wjadę jednym cięgiem pod to ŁAGODNE  WZNIESIENIE, Majka przegra z kretesem  i  TO JA BĘDĘ TEMU WINNA!

Żelazna logika tego wywodu sprawiła, że bez słowa protestu zacisnęłam zęby i nacisnęłam na pedały. Czy dojechałam? Odpowiedź znajdziesz, Drogi Czytelniku, w wiadomościach sportowych. Rafał Majka wygrał Tour de Pologne!

 PS W nagrodę Mąż kupił mi 5 kg jabłek i oświadczył, że od dziś koniec z jedzeniem na śniadanie grejpfrutów.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Łono natury à la polonaise


W ostatni weekend, zamiast spływać potem, postanowiliśmy z mężem spłynąć jakąś rzeką.  Wybór padł na Pilicę bo raz, że blisko, a dwa, że dawno niczym nie spływaliśmy, a Pilica ma opinię rzeki dla każdego, kto umie w ręku utrzymać wiosło. Czyli dla mnie.

Nastawieni na bliski kontakt z naturą, w trybie pilnym zakupiliśmy namiot, bo spływ miał być dwudniowy i możliwie daleki od cywilizacji. Pierwotny scenariusz przewidywał wprawdzie spanie pod chmurką, ale Bóg czuwał i ustami naszego syna wyperswadował nam ten szalony pomysł. Jak się później okazało, gdybyśmy go zrealizowali, skończyłoby się co najmniej zapaleniem płuc, bo rosa, która przywitała nas rankiem, gwarantowała przemoczenie do suchej nitki. Koniec końców, namiot został nabyty i ruszyliśmy na spotkanie przygody na rwącym nurcie Pilicy.

Póki wiosłowaliśmy (oszczędnie, bo rzeka ostatnio przybrała i sama z siebie rwała naprzód jak głupia), było cudownie. Na rzece pusto, widoki, że mucha nie siada (na widokach, bo na nas to, niestety, wręcz przeciwnie, i to w wersji najbardziej paskudnej, czyli muchy końskiej), ptactwo wodne w ilościach dowolnych, ważki we wszystkich kolorach tęczy takoż. Jednym słowem – kontakt z naturą do upojenia!

Nadeszła jednak pora, by rozejrzeć się za noclegiem. Wybór padł na uroczą polankę za mostem, na której wprawdzie rozbito już kilka namiotów, ale tłoku nie było, a towarzystwo wyglądało na takie, co problemów nie przysporzy. Jeden mini-obóz składał się z kilkorga młodych ludzi, którzy natychmiast zaskarbili sobie naszą sympatię, bo do pobliskiego lasku biegali z saperką, co ewidentnie wskazywało  na rodowód harcerski i poszanowanie dla natury łona.  Obóz drugi składał się z trzypokoleniowej rodziny z trójką małych dzieci, co z kolei pozwalało wierzyć, że starsze pokolenienie nie urządzi nam pod nosem pijackiej burdy .

W zasadzie, nasze przypuszczenia się sprawdziły. W zasadzie. Pijackiej burdy nie było i generalnie w obu obozach panowała pełna kultura. Tyle tylko, że niestety, w obozie „rodzinnym”, słowo „kultura” wyraźnie rozumiane było jako permanentny kontakt z muzyką. W otwartym na oścież samochodzie radośnie grzmiało włączone na cały regulator radio. Repertuar pominę – dość powiedzieć, że Debussy to nie był. Choć w tych okolicznościach przyrody i Debussy byłby nieco mal à propos.

Po kilku godzinach takiej audycji całkiem nie po chrześcijańsku życzyłam sąsiadom, by im wysiadł akumulator. Niestety, mieli dwa samochody i  kiedy nachodził ich lęk o stan akumulatora, czym prędzej przerzucali się na drugi. Leżąc w namiocie, sączyłam mężowi do ucha gorzkie żale, że następnym razem rozbijemy się na bezludnej wyspie.

Kiedy następnego dnia, płynąc ku Warce, mijaliśmy porozbijane tu i ówdzie małe obozy, utraciłam resztki złudzeń. Wszędzie ryczała muzyka. Ot, kontakt z naturą à la polonaise.

czwartek, 31 lipca 2014

Miasto 44


Tym razem mi się poszczęściło - obejrzałam "Miasto 44", zanim krytycy wzięli film w obroty i przenicowali go doszczętnie. Dzięki temu, oglądałam bez rozbudzonych oczekiwań czy wzbudzonych uprzedzeń. Za to w doskonałych i spektakularnych warunkach - gigantyczny ekran i wspaniała akustyka Stadionu Narodowego (brawa dla organizatorów, którzy podobno musieli zmierzyć się z wieloma problemami technicznymi, co im się znakomicie udało).

Film...

Wcisnął mnie w fotel. Dosłownie. Przy wielu scenach zasłaniałam usta ręką, by nie krzyknąć. Przy innych przydały się chusteczki do nosa. To jeden z tych obrazów, o których nie można powiedzieć, że się podobał, a który mimo to budzi podziw. Obrzydliwy realizm wojny zgrabnie przemieszany z odrealnionym światem uczuć i emocji bohaterów. Wszystko umiejętnie akcentowane rewelacyjną muzyką.

Czy wzbudzi kontrowersje? Zapewne. Jak każdy film dotykający choćby koniuszkami palców naszej narodowej ikony, jaką jest powstanie. Tym bardziej, że choć jest o powstańcach, to chyba jednak nie jest adresowany do nich. Nakręcony przez młodych dla młodych, jako wyraz szacunku dla tych, którzy byli młodzi w mieście 44.

Niektórzy pewnie powiedzą, że to Tarrantino po polsku. Inni wyciągną skojarzenia z Matriksem. Też mi się tak kojarzyło. Chwilami. Ale co z tego? Wracając po seansie nocnymi ulicami Warszawy, dziękowałam Bogu, że żyję w tym mieście w roku 2014.






poniedziałek, 28 lipca 2014

Jak Durrell zrobił mnie w trąbę

Wiele lat temu, będzie pewnie z dziesięć, zakochałam się w pewnej książce. Właściwie, to w kilku książkach, bo była to aż trylogia. Nie, nie ta, którą każde dziecię nad Wisłą zna na pamięć (hm, czy aby na pewno?), ale inna, rodem znad Tamizy. Choć, właściwie, to nie znad Tamizy, tylko z Korfu. A częściowo, to i z Indii. Tak to jest, kiedy facet z brytyjskich rodziców, urodzony w Indiach, pisze książkę o tym, jak najpiękniejsze lata dzieciństwa spędził na Korfu.

Przechodząc do rzeczy, mowa o tzw. trylogii korfijskiej Geralda Durrella. "Moje ptaki, zwierzaki i krewni", "Moja rodzina i inne zwierzęta", "Ogród bogów" - tak się te książki nazywają i radzę te tytuły zapamiętać. Bo gdy nadejdzie jesienny spleen lub inna chandra, zaręczam, że Durrellowskie opowieści są w stanie przegonić je gdzie pieprz rośnie. Dawka uroczego humoru, jaką Durrell serwuje strona po stronie, wygra z każdą depresyjką.

Ta właśnie myśl przyświecała mi, kiedy przed wyjazdem na urlop, naciągając nieco mój książkowy budżet, załadowałam do kindle'a całą trylogię. Z Durrellem dam rade nawet nad zatłoczonym basenem, gdy zabraknie leżaków, a obsługa hotelu rozłoży ręce, udając, że rozumie po angielsku.

Na początku wszystko było jak trzeba. Głucha na ryczącą z megafonów muzę (nazwanie tego czegoś, czym raczył nas hotelowy didżej, muzyką, byłoby niezasłużonym komplementem), chichotałam sobie w najlepsze, zupełnie się nie przejmując spojrzeniami rzucanymi z sąsiednich leżaków. Nie doceniłam jednak Durrella.

Po paru dniach nagle poczułam, że coś jest nie tak. Ku mojemu zaskoczeniu, do duszy zakradło mi się coś na kształt... nostalgii. Zamiast cieszyć się pięknym widokiem gór i morza (wszystko w pakiecie), jaki dany mi było oglądać codziennie, ja, jak ta głupia, tęskniłam za... Korfu! Korfu, dokąd parę lat temu udałam się w pogoni za cieniami rodziny i innych zwierząt tak cudownie opisanych przez Geralda.

Oto jak niebezpieczna bywa literatura! Ale to nie koniec. Coś mnie podkusiło i w ramach wkacyjnego poszerzania wiedzy, wyszukałam w sieci informacje na temat Durrellów. Swoją drogą, cud, że nie zrobiłam tego już dawno temu. I co się okazało? Ano to, że Gerry, jak wszyscy pisarze na świecie, zwyczajnie ściemniał! Na przykład Larry, jego najstarszy brat, bez którego trylogia byłaby pozbawiona wielu smaczków, NIGDY Z DURRELLAMI NA KORFU NIE MIESZKAŁ!  A skoro tak, to czy w Truskawkowej, Śnieżnobiałej i Żonkilowej willi pojawili się kiedykolwiek jego przezabawni przyjaciele - Max i Donald? Czy naprawdę istniał jego znajomy miłośnik flamingów? Czy Margo naprawdę walczyła z trądzikiem i przeżyła fascynację spirytyzmem?

Poczułam się, delikatnie mówiąc, zrobiona w trąbę. I może dzięki temu, z gorzką satysfakcją, zapamiętałam angielski idiom, którym tak chętnie posługiwał się Gerald Durrell -  he just pulled my leg!

wtorek, 8 lipca 2014

Urocze wakacje


Jeśli ktoś czytał "Urocze wakacje" Natalii Rolleczek (notabene, polecam), wie z grubsza, jak się rzecz ma z moimi tegorocznymi wakacjami. Jadę gdzieś, gdzie absolutnie nie chciałam jechać,  choć od miesięcy zarzekałam się, że w tym roku to już mowy nie ma, po moim trupie.

Jak się jednak okazało, wizja mojego trupa nie przeraziła kochanej rodzinki w najmniejszym stopniu i po raz kolejny zostałam przegłosowana, stłamszona i - nie zawaham się użyć tego strasznego słowa - zdyskryminowana, z wyraźnym dodatkiem mobbingu.

Jedyne, co udało mi się wywalczyć, to obietnica, że nie spędzimy dwóch tygodni na leżaku, sącząc drinki, ale - w czym, muszę przyznać, wsparł mnie mój Miłościwie mi Panujący - trochę jednak pozwiedzamy. Ponieważ jednak mam alergię na tzw. wycieczki fakultatywne, które zwykle sprowadzają się do gruntownego zwiedzenia okolicznych sklepów, wymyśliliśmy z Małżonkiem nowy system: każdy członek naszej radosnej grupy wakacyjnej ma przygotować jedną wycieczkę, na której będzie robił za przewodnika oraz pilota, a niektórzy i za kierowcę.

Od tego momentu z niepokojem obserwuję aktywność mojej rodziny, która w przypaku niektórych jej członków jest raczej brakiem aktywności. Na pytanie "przygotowałeś swoją wycieczkę?" słyszę "przygotuję", przy czym czas przyszły jakoś nie chce przejść w przeszły, choć do wyjazdu pozostał jeden dzień. Obawiam się więc, że zwiedzając Efez, dowiem się co najwyżej, gdzie jest najbliższa lodziarnia, co przy tamtejszych temperaturach może zostać uznane za wiadomość na wagę złota.

Mam też dziwne przeczucie, że z 15 stron fascynujących informacji, które przygotowałam dla mojej
gromadki, zdołam wygłosić dwie, w porywach do trzech, przez co płynne przejście od Aleksandra
Wielkiego do Sulejmana Wspaniałego okaże się niemożliwe, bo szanowna wycieczka każe mi się bujać.

Na wszelki wypadek, w moich materiałach starannie pominęłam informacje o knajpach i lodziarniach, więc będziemy się bujać o suchym pysku. Zemsta będzie słodka!  

niedziela, 22 czerwca 2014

GBBJ

Uleganie pokusie jest rzeczą naganną. Godną potępienia. Oraz niezdrową.

Niestety, jest też rzeczą ludzką, o czym przekonałam się po raz kolejny (wzdech!). Poszukując nowej lektury na amazon.com, natknęłam się na kolejną część przygód niejakiej Bridget Jones. A ponieważ od mojego kindle'a dzielił je dystans dwóch, może trzech kliknięć (oraz 15 dolców, niestety), uległam i kliknęłam.

I jak to zwykle z pokusami bywa, szybko pożałowam. Bo trzecia Bridget, choć starsza o dobre naście lat, okazała się równie infantylna co Bridget, która w części drugiej opowieści Helen Fielding bezskutecznie goniła za rozumem. Niestety, pani Fielding dowiodła w całej rozciągłości, że coś, co u trzydziestoparolatki może jeszcze od biedy bawić, u kobiety pięćdziesięcioletniej ciężko uznać za przejaw młodego ducha.

Co gorsza, z powieści wynika jasno, że życie kobiet w wieku postbalzakowskim kręci się wyłącznie wokół takich dylematów jak: botoks czy kurze łapki, liposukcja czy rozmiar XL, zagęszczone włosy czy łysienie plackowate. Aha, zapomniałam o dylemacie, który serwis randkowy gwarantuje największy sukces.

Pięćdziesięcioletnia Bridget uporczywie nie chce dorosnąć, i to w żadnym obszarze, a jedyny postęp, jaki czyni, dotyczy świeżo nabytych umiejętności posługiwania sie Twitterem. Co, rzecz jasna, natychmiast skutkuje totalnym uzależnieniem się od tegoż. Dzięki czemu język Bridget zostaje wzbogacony o twitterowo-esemesowe nowinki w stylu GBH - Great Big Hug.

Po lekturze BJ III mam szczerą nadzieję, że Helen Fielding nie ulegnie pokusie, by napisać część czwartą. Zatem, w stylu komunikacji BJ, pozwalam sobie zakrzyknąć: GBBJ! Żegnaj, Bridget!

czwartek, 12 czerwca 2014

Wypadki dzwonią po ludziach


Drrrryń, drrrrryń! Klik.
- Słucham?
- Dobry wieczór, dzwonię z Towarzystwa Ubezpieczeniowego KKU* (Każdy Kiedyś Umrze), czy mam przyjemność z panią Beatą Biały?
- Beata Biały przy telefonie...
- Mam dla Pani wyjątkową ofertę...
- Przepraszam...
- ... ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków. Wypadków, które mogą, niestety, spotkać każdego z nas, i to w najmniej spodziewanym momencie. Dlatego...
- Przepraszam, że przerywam...
- ... powinniśmy być na to przygotowani. Polisa, którą pani proponuję, pozwoli pani...
- Proszę wybaczyć, ale...
- ... w przypadku zaistnienia takiego zdarzenia...
- Dziękuję, ale nie jestem zaintersowana.
- Słucham?
- Mam już polisę na życie i nie jestem zainteresowana żadnym dodatkowym ubezpieczeniem.
- Ale...
- Nie jestem zainteresownana!!!
- Nie boi się pani nieszczęśliwych wypadków?
- Proszę pana, jestem już w tym wieku, że niewielu rzeczy się boję. Dziękuję za troskę, ale...
- Nie wiem, czy zdaje sobie pani sprawę, że 8 na 10 wypadków zdarza się w środowisku domowym...
- Proszę pana, statystyki mnie nie interesują. Dziękuję za ofertę, ale nie skorzystam.

Pół sekundy ciszy, po czym pada ociekające jadem:

- Cóż, życzę pani powodzenia!

Akurat!

* Tekst nie zawiera lokowania produktu.

sobota, 7 czerwca 2014

Milcz, Eurydyko!

Mój ślubny zaprosił mnie wczoraj do teatru. Fakt sam w sobie miły i świadczący o tym, że opowieści o Marsie i Wenus są rodem z Księżyca. Ślubny wie, czym mnie ucieszyć i korzysta z tej wiedzy - no, może oszczędnie, ale jednak. Repertuar wybrał ambitny, z kręgu teatralnej awangardy i literatury spod znaku pana Nobla. Jelinek w intepretacji Kleczewskiej. Czyli "Cienie. Eurydyka mówi" w warszawskiej Imce.

Szłam z uczuciami mieszanymi - za twórczością Jelinek, ujmując rzecz eufemistycznie (i bynajmniej nie feministycznie), nie przepadam, ale postanowiłam się nie uprzedzać. Recenzje "Cienie..." zebrały entuzjastyczne, że zacytuję tylko "Politykę": "Piękny, świetnie zagrany spektakl".  Uznałam, że może coś jest na rzeczy.

Coś na rzeczy było. A mianowicie Kasia Nosowska. Ilekroć pojawiała się na scenie, dostawałam zastrzyk estetyczno-emocjonalnej energii najwyższej próby. Niestety, chwile to były nieliczne i zbyt rzadkie, by Jelinkowa historia Eurydyki do mnie przemówiła. Powiem krótko: bełkot i efekciarska tandeta. Po nawet nieźle zapowiadającym się początku, spektakl rozlazł się w szwach i był zwyczajnie nudny. Tylko chwilami pojawiał się jakiś niezły kawałek tekstu, z którego wyzierał SENS.

Na koniec dodam, że wijące się na scenie dwie całkiem gołe aktorki nie wywołały dreszczu emocji nawet w moim ślubnym. (W każdym razie, tak mi zeznał.) Epatowanie nagim kroczem dziś już trudno uznać za szczyt artystycznej prowokacji, a sens tego inscenizacyjnego zabiegu, przynajmniej dla mnie, pozostał nieodgadniony.

Reasumując, jeśli o mnie chodzi, Eurydyka mogłaby dalej milczeć.


środa, 4 czerwca 2014

Jakie młodzieży chowanie

Dziś od rana nastrój u nas podniosły i radosny,  w duchu hurra-jam-ci-to-chwaląc-się-sprawił. Piękne słowo wolność odmieniane jest przez wszystkie przypadki, tak że nawet najtępszy uczeń nie pomyli wołacza z mianownikiem. No, chyba że padnie na któregoś z tegorocznych maturzystów...

Kiedy tak bowiem pławiłam się w rocznicowo-wolnościowej euforii, z głębi Internetu (w którym podobno nie wszystko wolno, choć czasem można odnieść wrażenie, że wręcz przeciwnie) dotarła do mnie informacja, że około jedna trzecia tergorocznych maturzystów będzie maturzystami ponownie w roku przyszłym. Albowiem gdyż oblali byli egzamin dojrzałości.

Przykrość z tego powodu potęguje fakt, że podobno matura w tym roku była wyjątkowo łatwa. Jako matka dwójki maturzystów sprzed lat paru, których zmagania z egzaminem dojrzałości na szczęście skończyły się sukcesem, od lat mam już wrażenie, że aby matury nie zdać, trzeba bardzo, ale to bardzo chcieć. Jeśli więc tegoroczną maturę ocenia się jako wyjątkowo łatwą, musi być naprawdę tragicznie.

Nie pamiętam wprawdzie, jaki procent oblewał maturę "za moich czasów" (nie wierzę, że to piszę!), ale jedno jest pewne - w tamtej, zamierzchłej epoce dinozaurów do matury przystępowało znacznie mniej delikwentów niż dziś. Nic zatem dziwnego, że poziom się obniża - to jeden z tych licznych przypadków, gdy ilość w żaden sposób nie chce przejść w jakość.

I muszę przyznać, że choć daleka jestem od histerii spod sztandaru przeciwników ogłupiania narodu, trochę się jednak martwię. Z jakiejś bowiem niepojętej przyczyny (to pewnie wina odebranego w młodości wychowania) wierzę, że przyzwoite wykształcenie w niczym nie zawadza, a nawet wręcz przeciwnie. I wolałabym, żeby nasz dzielny naród, poza tym, że umie pięknie walczyć i efektownie umierać za wolność waszą i naszą, umiał też wynaleźć to i owo, choć od czasu do czasu, zamiast szablą, błyskając intelektem.



sobota, 31 maja 2014

Być pisarzem


Jakiś czas temu, w całkiem innym życiu, byłam pisarką. Przez malutkie pe i przez krótką chwilę. W tym krótkim, acz szczęśliwym czasie napisałam kilka książek dla dzieci, które do kanonu lektur raczej nie wejdą, i których z pewnością nikt nie sfilmuje, więc sodówka i udręki milionera nie będą moim udziałem.

Tym większe było moje zdumienie, kiedy jakieś dwa miesiące temu zadzwonił telefon i przemiła pani z Miejskiej Biblioteki we Wrocławiu zaprosiła mnie do udziału w spotkaniu z czytelnikami oraz warsztatach pod hasłem "Noc w Bibliotece". Kiedy już się upewniłam, że mnie z kimś nie pomylono i ochłonęłam nieco z wrażenia, z entuzjazmem wyraziłam zgodę. W tych dawnych czasach, gdy pisałam, kilka takich spotkań i warsztatów zaliczyłam, jakoś przeżyłam, więc i tym razem powinnam...


Jednak im bardziej zbliżał się termin, tym bardziej mina mi rzedła. Z zakamarków pamięci wychynęły tamte spotkania sprzed lat i ich trudni do opanowania uczestnicy. Jeśli ktoś próbował kiedyś okiełznać czterdziestkę wiercących się ośmio- lub dzisięciolatków, wie, co mam na myśli. Świadomość, że teraz będzie jeszcze gorzej, bo na pewno wyszłam z wprawy (w międzyczasie moje dzieci też zdążyły się zestarzeć), kompletnie mnie zgnębiła. Nie zdezerterowałam wyłącznie dlatego, że mi było głupio.

Wreszcie nadeszła chwila próby. Przede mną zasiadły dwie klasy drugie, w sumie jakaś trzydziestka bardzo młodych ludzi, których poważne buzie mówiły wyraźnie, że taryfy ulgowej nie będzie. Na początku szło nawet nieźle. Przyjęłam bowiem zasadę: mówić jak najmniej. Rzucałam więc pytania, a dzieciarnia gadała na wyprzódki. Okazało się, że:
a) wszyscy - z dwoma wyjątkami (brawo za odwagę) lubią czytać,
b) wszyscy kochają książki, bo są ciekawe,
c)  co drugi coś pisze (przypominam, że mówimy o drugiej klasie podstawówki), w tym jeden oznajmił, że pisze autobiografię (!).

Fajnie nam się gawędziło, ale że zbliżał się koniec, uznałam, że muszę jednak coś z siebie dać. - Czy ktoś chce mnie o coś zapytać? - rzuciłam, pewna, że zalegnie głucha cisza. Ku mojemu zdziwieniu wyrósł las rąk. - Hmmm, no dobrze... to może ty - wskazałam na blond dziewczę o nieśmiałym spojrzeniu.

Dziewuszka uśmiechnęła sie radośnie, wzięła głęboki wdech i ryknęła na całą salę:

- Ile pani ma lat?!

czwartek, 29 maja 2014

Nach Breslau, czyli telefoniczna podróż do Wrocławia


- Nach Breslau?

Tak się zaczęła moja dzisiejsza podróż do Wrocławia. Facet, który mi zadał to pytanie, niepewnie wskazywał na pociąg, który właśnie się wtoczył na peron trzeci. - Ja, genau - potwierdziłam, dumna, że moje nędzne resztki niemiecczyzny w tym wypadku wystarczyły do skutecznej komunikacji. Dobitne i okraszone uśmiechem "danke" było tego jasnym potwierdzeniem. Żeby nie zepsuć efektu, na złamanie karku pognałam do mojego wagonu. A nuż facetowi strzeliłoby do głowy spytać o coś jeszcze.

W wagonie okazało się, że trafił mi się tzw. wagon otwarty, układem siedzeń przypominający samolot. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Po pierwsze, jedziemy tyłem.  Po drugie, można tu gadać przez komórkę, co oznacza, że co chwila coś komuś dzwoni. Przez pierwsze pół godziny podróży zapoznałam się z najnowszymi trendami panującymi w świecie komórkowych dzwonków, a przede mną jeszcze parę godzin jazdy.

Komórkowe atrakcje nie kończą się, rzecz jasna, na dzwonkach. Pierwsze 20 minut podróży ubarwiła mi pasażerka z siedzenia przede mną, której rozmowa z niejaką Agatą dała materiał do przemyśleń zarówno mnie, jak i połowie mojego wagonu. Fakt, że problemy małżeńskie Agaty nie zostały mi (nam) objawione do cna, Agata zawdzięcza wyłącznie fizjologii - jej koleżanka poczuła bowiem zew natury i udała się go zaspokoić w wagonie restauracyjnym. Skąd to wiem? Z tego samego źródła, co Agata.

Natomiast, pisząc te słowa, chcąc nie chcąc, jestem świadkiem rozmowy pani, która siedzi dwa rzędy za mną. Prześledziłam już losy jej syna-przedszkolaka, a teraz z zapartym tchem zapoznaję się z historią pewnej biurowej korespondencji z historią kryminalną w tle.

O tym, że pan siedzący po przekątnej przede mną organizuje w ten weekend imprezę, dowiedziałam się już na samym początku podróży, bo tak serdecznie kogoś na nią (na imprezę, nie w podróż) zapraszał, że niemal sama poczułam się zaproszona.

Efekt jest taki, że ściągnięty na kindle'a "Immoralista" Gide'a leży odłogiem, a ja pogrążam się w przypadkowych  strzępkach rozmaitych narracji. Zanim dotrę "nach Bresalu", stanę się rezerwuarem cudzych, niedokończonych historii. Bez morału.

poniedziałek, 26 maja 2014

Łomatko


Dzień Matki. Przez wielkie M. I  D. Od rana moje ulubione radio informuje mnie, że dziś w Liedlu 13 róż tylko po 7,50. Co na pewno wkurza niewąsko kwiaciarzy spod Hali Mirowskiej, dla których DM jest jednym z kilku dni obfitych żniw i taka konkurencja może im te żniwa skutecznie żni..., tfu! zniweczyć.

W pracy żeńska część personelu ulega wyraźnej polaryzacji. Jedne radośnie demonstrują każdemu, kto się nawinie, różne cud-laurki, korale z jarzębiny i bransolety z makaronu pracowicie wykonane przez latorośle pod okiem cierpliwych przedszkolanek. Inne, które latorośli nie mają, lub - co gorsza - mają latorośle w wieku, w którym na naszyjniki z jarzębiny już za późno, a na kolie z pereł za wcześnie, unikają tych od makaronu jak ognia i udają, że DM to komercja, konfekcja i takie tam.

Na ulicach sporo panów z bukietami - to zapewne tatusiowie, którzy pełni obaw o niepewną pamięć latorośli, postanowili, że tradycji musi stać się zadość. Mamusie dostaną więc, co mamusiowe, choćby tylko od męża.

A jutro nikt już nie będzie się tym przejmował. No, może tylko ci spod Hali Mirowskiej.


piątek, 23 maja 2014

Nocne spotkanie trzeciego stopnia


Świat rybika jest przerażający. Ciemny, wilgotny, pełen pułapek. Od dziurki, w której rybik spędza większość czasu, do szczeliny, do której musi niekiedy dotrzeć, rozciąga się bezkresna, gładka przestrzeń zimnej glazury. Po drodze zaś czyhają liczne niebezpieczeństwa, jak choćby wielki, ciężki but, który w każdej chwili może spaść na rybika, pozbawiając go perspektywy dalszej wędrówki.

Świat rybika wypełniają dźwięki i zapachy. Szmer strumienia, huk wodospadu, woń zgnilizny, czasem na chwilę zagłuszona zapachem konwalii lub sosnowego lasu.   W tym świecie brakuje kolorów, bo wszystko jest czernią, którą z rzadka rozdziera jaskrawa łuna światła. Rybik jej nie znosi i ucieka przed nią do znajomej, ciepłej ciemności.

Świat rybika jest pełen kompleksów. Paskudztwo, obrzydlistwo, ohyda – takie określenia rybik słyszy na co dzień. I choć sam chciałby myśleć, że przypomina odlany ze srebra przecinek lub kawałek wyciekłej z termometru rtęci (nikt rybikowi nie powiedział, że termometry rtęciowe są już w Europie passé), skojarzenia te podzielają naprawdę nieliczni.

Kiedy nocą wchodzę do łazienki, przerażony rybik zastyga na środku posadzki, złapany w pułapkę światła. Srebrny przecinek, który próbuje wtopić się w fugę terakoty. Drży, że za chwilę spotka się z moim kapciem. – Nie bój się, mały – mówię cicho, by nie zbudzić domowników – masz szczęście, trafiłeś na miłośniczkę przecinków.

czwartek, 22 maja 2014

Kochany Dzienniczku


Kochany Dzienniczku. Dawno do Ciebie nie zaglądałam, bo... Bo tak. Nie będę się tłumaczyć. Opowiem za to, co się wydarzyło, jak mnie nie było. To znaczy, byłam, ale gdzie indziej. Nieważne.

(Tu zaskoczył Szeherezadę poranek i przerwała dozwoloną jej opowieść.)

Kochany Dzienniczku. Właściwie, to nie ma o czym gadać. Zmieniłam pracę. I kolor włosów. I szczoteczkę do zębów, bo stara się zużyła. Z tego wszystkiego najbardziej doniosłe znaczenie zdaje się mieć ta trzecia zmiana. Uświadomiłam sobie bowiem, że co jak co, ale stan uzębienia może mieć gigantyczny wpływ na moją condition humaine. Kilka(dziesiąt) siwych włosów w tę czy we w tę to już bez znaczenia. A co do pracy... Pożyjemy, zobaczymy. Natomiast zęby - o, tu różnica nawet o jeden to sprawa pierwszorzędnej wagi. Zwłaszcza, że rzędy są tylko dwa.

Mogę się za to pochwalić: nie oglądałam Eurowizji. Niestety, nie mogę jednak powiedzieć, że nie widziałam Conchity Wurst. Bo primo, rozdzina przełączyła kanał na jej (?) występ, a secundo, musiałabym zamknąć się w jakimś eremie, by nie natknąć się na jej (?) wizerunek. Dla równowagi i z tych samych powodów, co powyżej, widziałam też Słowianki, które wiedzą, co im mama w genach dała. W obu wypadkach, choć z nieco innych przyczyn, nie mam ochoty dzielić się wrażeniami.

Co poza tym? Niewiele. Aha, piękne mamy lato tej wiosny, prawda?

niedziela, 11 maja 2014

Im więcej czytam, tym staję się smutniejsza


Przeczytałam wczoraj książkę pewnej Norweżki. "Im szybciej idę, tym jestem mniejsza". Wydawca reklamuje ją następująco: "Książka jest ciepłą, trochę ironiczną wariacją na temat "życia całą pełnią". Hmmm... Jeśli przyjąć, że paniczny lęk przed samotną śmiercią jest wariacją na temat życia całą pełnią, to mogłabym się z tym promocyjnym opisem zgodzić. Mniejsza jednak o marketing. Książkę przeczytać warto, choć jeśli ktoś liczy na to, że po lekturze nastrój podskoczy mu o kilka stopni, może być zaskoczony.
Mnie, na ten przykład, ogarnęły refleksje zgoła niewesołe.  Przez całą książkę główna bohaterka martwi się bowiem, że umrze (jest już staruszką, więc prawdopodobieństwo rośnie z każdym dniem) i nikt tego nie zauważy. Kiedy więc przeczytałam ostatnie słowa, zadałam sobie pytanie: A ja?  Czy jeśli ja umrę, a to przecież nieuchronne, ktoś w ogóle ten fakt zauważy? Czy jest coś takiego, co sprawi, że moja nieobecność stanie się dotkliwa? Dotkliwie smutna i nie do zniesienia?
Myślałam i myślałam i było mi coraz mniej przyjemnie. Aż nagle - eureka! Mam! Jest coś takiego. To moje kwiaty doniczkowe! Mam ich w domu całe mnóstwo i jestem jedyną osobą, która je darzy sympatią i o nie dba. Gdybym więc nagle umarła, a zwłaszcza umarła w czasie upalnego lata, po paru dniach ktoś z rodziny na pewno w końcu potknąłby się o rozrzucone po podłodze zeschłe liście. 
I może któreś z dzieci zadałoby pytanie: Dlaczego Mutter (to straszne, ale tak na mnie mówią - nie pytajcie, dlaczego) nie podlewa swoich kwiatów? I kto wie, może ktoś przypomniałby sobie, że jakoś dawno mnie nie widział.  I może ów ktoś by pomyślał, że jednak lepiej było, jak byłam, bo kto teraz będzie podlewał kwiaty? 
I już prawie zrobiło mi się lżej na duszy, kiedy uświadomiłam sobie, że przecież rodzina nienawidzi moich kwiatów. I że jedyną prawdopodobną reakcją byłby okrzyk  radości: Ha! Nareszcie możemy się pozbyć tych badyli! I zrozumiałam, że nie ma dla mnie ratunku. Do następnej książki.






poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Call-girl bez telefonu

W czasach mojej zaprzeszłej pracy miałam kolegę, który, kiedy narzekałam, że mam jakiś problem, podsumowywał: Problem to ma call-girl bez telefonu. Z niewiadomych przyczyn żart ten zawsze mnie bawił, co pewnie nie najlepiej świadczy o moim charakterze. Gdybym bowiem była istotą szlachetną, zamiast się chichrać bezmyślnie, powinnam się zadumać z troską nad losem owej call-girl, choćby nawet i z telefonem, której kondycja z pewnością była gorsza od mojej. Kondycja w sensie losu, a nie formy fizycznej, bo co do tego ostatniego, to niewykluczone, że wręcz przeciwnie.

Co jednak się odwlecze, to nie uciecze i refleksja nad smutnym życiem pań o wiadomej profesji w końcu mnie dopadła.  A było to tak...

Wracałam z pracy. Żeby dotrzeć do parkingu, gdzie zostawiłam samochód, musiałam przemaszerować ulicą Wspólną. Szłam niespiesznie, bo na obcasach, których nie znoszę, a humor miałam taki sobie. W głowie same problemy. Z pracą, z dziećmi, z rozwalającą się kanapą, z wakacjami, których nijak nie mogę zaplanować, z Wielką Majówką, która chyba mi nie wypali, z terminami, których muszę dotrzymać, z terminami, których inni nie dotrzymują w stosunku do mnie, z ulubionymi butami, które już mi dziękują za współpracę...

Ilość tych problemów rosła w postępie geometrycznym, tak że czułam się jak Hiob do potęgi entej. Nagle patrzę, a po chodniku przechadza się babka. Nogi ulokowane na obcasach wysokości Rysów, a reszta ciała ubrana skąpo i nieadekwatnie do pogody. W każdym razie, ja z moją garsonką i lekkim, przeciwdeszczowym płaszczem czułam się przy niej niczym w futrze. Rzut oka wystarczył, by odgadnąć, czym się owa niewiasta służbowo zajmuje. W uszach zabrzmiał mi głos kolegi: Problemy to ma call-girl bez telefonu...

W mgnieniu oka przypomniały mi się wszystkie te panie, które widuję na Hożej i Wspólnej, jak niezależnie od pory dnia i pogody spacerują w kusych bluzeczkach (wiosna, lato, jesień) lub kurteczkach (zima), niektóre nawet z telefonem. W wieku młodym, dojrzałym i całkiem emerytalnym. Ładne i ładne inaczej.  Takie, które jeszcze mają nadzieję na odmianę losu, i takie, którym ta nadzieja dawno już przestała być do czegokolwiek potrzebna.

Nie muszę mówić, że problem rozpadającej się kanapy odfrunął w niebyt, a moja własna praca nabrała blasku, nawet w towarzystwie nielubianej garsonki. Cóż, zawsze to lepsze od szortów w zimie, prawda?

sobota, 26 kwietnia 2014

Sernik, czyli czym się różnią mężczyźni

Mężczyźni to ciekawy gatunek. Niby tacy racjonalni, ale jak przyjdzie co do czego...

Dziś rano mój ślubny zażądał sernika. W sumie, żaden problem. Wprawdzie mój repertuar wypieków to zaledwie kilka pozycji, ale akurat sernik w nim figuruje. Ba, mogę go zrobić z zamkniętymi oczami, a co!

Sęk w tym, że mój Pan i Władca najwyraźniej lubi, gdy mam oczy otwarte. Zatem, nim wyszedł dbać o formę na siłowni, wyraził życzenie, by sernik został wykonany według pewnego konkretnego przepisu. Bynajmniej nie tego, który mam w głowie.

Zajrzałam do inkryminowanej receptury i mówię: - Kochanie, ale nie mamy rodzynek.
Na to mąż: - To zrób bez rodzynek.
Ja: - Kochanie, ale ten twaróg z przepisu, to zupełnie inny twaróg od tego z lodówki.
Mąż: - To zrób z tego z lodówki.
Ja (trochę już histerycznie): - Ale z tego twarogu sernik wyjdzie inny niż w przepisie.
Mąż (mocno zniecierpliwiony): - Ja cię bardzo proszę, zrób według tego przepisu!
Ja (o ton głośniej): - Ale jak zrobię z tego twarogu, co mamy, to nie będzie według przepisu!
Mąż (przez zaciśnięte zęby): - Bądź tak miła i zrób według przepisu.

I poszedł. Robię "według przepisu". Z twarogu z lodówki, który zasadniczo różni się od tego z receptury. Bez rodzynek. Aha, i bez orzechów, których też nie mamy, choć są w przepisie. Na pewno wyjdzie świetnie. Moja sława specjalistki od ciast domowego wypieku niebotycznie wzrośnie.

Smacznego, Kochanie!

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Powielkanoc


Gdzieś
pomiędzy
Czwartkiem a Niedzielą,
pomiędzy
krzyżem a pustym grobem,
pomiędzy
rozpaczą a śpiewaniem hymnów
przychodzi olśnienie,
że żyję POMIĘDZY.


Wszystkim, którzy to czytają, życzę, by cud Wielkiej Nocy nie zakończył się wraz z ostatnim kęsem mazurka.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Syndrom sporysza


Sporysz pamiętam z lekcji biologii. Forma przetrwalnikowa. Albo jakoś tak. W każdym razie, coś, co się otorbiło i postanowiło przetrwać, choć nic do tego nie zachęca.


Sporysz nie jest piękny. Obejrzałam fotki w sieci, to wiem. Wygląda dosyć obrzydliwie. Jak jakaś larwa. Ble.

Ale natura wie, co robi. Jakby był urodziwy, pewnie ptaszyska by się na niego połaszczyły. A tak - ma święty spokój. Siedzi sobie cichaczem w kłosie i przyczajony czeka.

A wiosną opada na ziemię i wyrasta jako śliczny, czerwony grzybek. Buławinka czerwona. Grzyb trujący i halucynogenny. Jeśli się wie jak, można z niego zrobić LSD.

Czasem jestem jak ten sporysz. Otorbiam się i przeczekuję. Ale strzeżcie się. Już wiosna.


wtorek, 1 kwietnia 2014

Co było do udowodnienia


Jeśli potrzebowałam dowodu na to, że jestem już stara (a nie potrzebowałam), dostałam go dziś. Bo dziś jest Prima Aprilis, a mnie nikt, ale to NIKT nie zrobił dziś żadnego kawału!

Syn nie powiedział, że zaciągnął się do wojska w geście solidarności z Ukrainą. Starsza córka nie zasugerowała, że najwyższa pora rozejrzeć się za salą weselną, bo ona i jej chłopak.... Najmłodsza latorośl nie oznajmiła, że dostała szóstkę z matmy, fizyki i chemii. Mąż nie powiedział, że kocha inną i nie wróci na kolację. Koleżanki i koledzy w pracy nie wyszeptali tajemniczo, że szef mnie wzywa. Szef nie oznajmił mi zachęcająco, że w uznaniu mojej ciężkiej i wydajnej pracy, ma dla mnie miłą niespodziankę. Przyjaciółka nie zadzwoniła, żeby ryknąć mi do ucha: ale schudłaś!

Dzień powoli chyli się ku zachodowi, a ja klepię smętnie w klawiaturę, świadoma, że choć nadzieja umiera ostatnia, prawdopodobnie będzie to pierwszy tak śmiertelnie, zatrważająco poważny Prima Aprilis w moim życiu. Po którym uznam, że pora umierać, skoro nikomu się nie chce mnie w nic wkręcić.

Skapituluję więc wobec tak oczywistego dowodu galopującej starości i od jutra zacznę się ubierać wyłącznie w kolory ziemi.

Cha! Cha! Cha Uwierzyliście? ŻARTOWAŁAM!

poniedziałek, 31 marca 2014

Znaj proporcją, mocium panie


Nie da się ukryć, że od jakiegoś czasu wieczorne (i nie tylko) wiadomości, raczej nie tchną optymizmem. Człowiek ogląda, różne historyczne asocjacje mu się do głowy pchają, a potem ciężko zasnąć spokojnie. Jednak, na szczęście, w powodzi tych ponurych wieści, trafia się czasem jakaś miła odmiana.

W dzisiejszym wieczornym wydaniu dawkę niezłej zabawy zafundował mi niejaki Robert Chojnacki. Piszę "niejaki", bo - niech mi wybaczą wszyscy wielbiciele talentu pana Chojnackiego - żeby dowiedzieć się, kim pan Chojnacki jest, musiałam sięgnąć do Wikipedii. Coś tam mi się mgliście kojarzyło z muzyką, ale żeby choć jeden utwór wymienić - ani dudu!

No więc, w dzisiejszym głównym wydaniu Wiadomości, pan Chojnacki wystąpił w obronie polskich artystów. Przed czym? Przed kim? Ano do końca nie wiem, ale tłumaczyć się podobno musiał sam prezydent RP. Jeśli zaś dobrze zrozumiałam, chodziło o to, że z okazji rocznicy czerwcowych, wolnych wyborów ma się odbyć koncert. Impreza będzie miała miejsce na Stadionie Narodowym (a gdzieżby indziej!), a wystąpić mają... Rolling Stonesi!

Gdzie powód do oburzenia? No, właśnie tu! Pan Chojnacki uznał bowiem, że kasa, którą organizator zamierza, ku radości polskiej publiczności, zapłacić Stonesom, powinna powędrować do kieszeni polskich artystów. Małodusznie podejrzewam, że w tej liczbie mnogiej kryje się między innymi sam autor tego szlachetnego i patriotycznego apelu, boć przecież jest artystą. Bez wątpienia, polskim.

Cóż, Mick Jagger to zupełnie nie moja bajka. Jednak nie potrzebowałam Wikipedii, by wymienić jakiś jego "kawałek". Ba, nawet zanucić umiem, choć to żadne osiągnięcie, bo "I can't get no satisfaction" znają pewnie nawet tybetańscy mnisi. Jednak dla pana Chojnackiego to żaden argument.

Słuchając tej pełnej oburzenia tyrady, sama nie wiedziałam, czy bardziej to śmieszne, czy żenujące. A na usta się cisnęło: Znaj proporcją, mocium panie!

sobota, 29 marca 2014

Wyznania holiczki


Odkąd Małżonek obdarował mnie Kindlem, moje podejrzenie, że mimo wszystko jestem jednostką skłonną do uzależnień, przerodziło się w pewność. Łatwość, z jaką urządzenie to pozwala sięgnąć po dowolną pozycję światowego dorobku literackiego rodzi tak wielką pokusę, że oprzeć się jej może chyba tylko analfabeta. Na nic lata duchowej i cielesnej dyscypliny. Na nic wyrzekanie się używek i słodyczy. Niewielkie, elektroniczne cudo z łatwością wydłubało szczelinę w pancerzu ascezy.

Fakt, że w czasach sprzed Kindle'a też dużo czytałam. Ale żeby dorwać jakąś książkę, musiałam wykonać kilka dosyć męczących czynności. Iść do księgarni. Iść do biblioteki. Iść do koleżanki i pożyczyć. A potem oddać (auć!). Co więcej, w przypadku książek kupowanych, musiałam albo przemycać je cichcem i upychać po kątach, albo wysłuchiwać tyrad mojego Ślubnego, że on już nawet skarpetek nie ma gdzie trzymać, bo mieszkanie przypomina bibliotekę. 

Teraz nie muszę już robić żadnej z tych rzeczy. Jedyne, co muszę, to kliknąć parę razy, z satysfakcją odnotowując, że  zakup dokonuje się z karty kredytowej Małżonka, której numer został przez firmę Amazon uznany za domyślny przy wszystkich zakupach. No bo skoro raz nią zapłacił, kupując Kindle'a... 

Żeby jednak nie polec bez walki, podjęłam zobowiązanie: miesięcznie mogę wydać na e-booki do 40 złotych polskich. Żeby nadać zobowiązaniu klauzulę najwyższej wagi, obwieściłam je głośno i donośnie przy całej rodzinie, która uznała, że przeginam, bo 40 złociszy można spożytkować o wiele lepiej, ale niech mi będzie.

Na razie trzymam się dzielnie i przez 5 miesięcy (tak długo jestem szczęśliwą posiadaczką Kindle'a) utrzymałam tę kwotę w ryzach. Żeby jednak być tak całkiem uczciwą, muszę wyznać, że ta trudna sztuka udała mi się wyłącznie dzięki miłemu zwyczajowi wydawców, by klasykę światowej literatury oferować za darmo lub prawie. Kiedy zatem ściągam sobie "A long way down" (Długa droga w dół) Hornby'ego za 12,29 USD, a w chwilę potem "Les liasons dangereuses" (Niebezpieczne związki) pana Choderlosa de Laclosa za friko, zostaje mi jeszcze parę złotych zapasu. Ha! 

W efekcie otrzymuję interesujący koktajl - najpierw nurzam się w libertyńskich klimatach paryskich salonów, by w chwilę później znaleźć się na dachu londyńskiego wieżowca wraz z czwórką niedoszłych samobójców. I zupełnie bez sensu zastanawiam się, czy gdyby Martin Sharp przeczytał "Niebezpieczne związki" (a może czytał?), to czy nadal miałby moralnego kaca po przespaniu się z piętnastolatką (choć w sumie, chyba nie miał). 

Mniejsza o to. Sęk w tym, by moje niebezpieczne związki z Kindlem nie skończyły się na jakiejś grupowej terapii, gdzie będę musiała wyznawać zupełnie obcym ludziom: Cześć, nazywam się BB i jestem uzależniona. Od literek. 









środa, 5 marca 2014

Popielec


Od pierwszego oddechu
obracam się w proch...
Gdy wydam ostatni,
Ten, który wieje, kędy chce,
zabierze mnie
do domu. 

sobota, 15 lutego 2014

On


Z okazji walentynek, których, rzecz jasna, nie obchodzimy, mój osobisty Walenty zabrał mnie do kina. Do wyboru dostałam "Jacka Stronga" oraz - hm, i tu mam dylemat, jak to właściwie napisać - "Ją"? "Oną"? Film zatytułowany "Ona"? Ah, ten nasz język ojczysty!

No, w każdym razie, alternatywa przedstawiała się następująco: Marcin Dorociński contra Joaquin Phoenix. Wybrałam Phoeniksa. Nie, żeby mi się bardziej podobał, ale uznałam, że jak już mam coś oglądać w walentynki (których, rzecz jasna, nie obchodzimy), to niech to ma coś wspólnego z miłością - nie tylko do ojczyzny.

"Ona" reklamowana jest rozmaicie - jako komedia, dramat, komediodramat, a nawet dramat/komedia romantyczna. Co dowodzi jedynie, że reklama nie zna granic. Nazwanie "Onej" komedią wymaga bowiem ogromnych pokładów dobrej lub - w zależności od punktu widzenia - złej woli.

Z kina wyszłam przygnębiona. Przez półtorej godziny z ekranu lał się na mnie dojmujący smutek samotnego, nieszczęśliwego mężczyzny, którego - trzeba przyznać - Phoenix odegrał koncertowo.  I nawet, kurczę, nie było happy endu! No, może jakaś jego namiastka, choć to kwestia interpretacji.

Mój osobisty Walenty był nieco skonsternowany. Zamawiając bilety, zasugerował się opisem z serii "komedia romantyczna" i był przekonany, że  walentynki (których, rzecz jasna, nie obchodzimy) spędzimy w nastroju pogodnym i optymistycznym.

Nie mam jednak pretensji. Porcja mądrego smutku bardziej wychodzi na zdrowie niż lukier głupiutkich komedii. A Phoenix zasłużył na Oscara - ja bym tam zmieniła tytuł na "On"!

niedziela, 26 stycznia 2014

Hamlet w Głuchej Dolnej, czyli dom kultury zrehabilitowany


Nie wiem, jak Tobie, miły Czytelniku, ale mnie domy kultury kojarzyły się zawsze z placówką, w której serwuje się kulturę siermiężną, peerelowsko-pszenno-buraczaną, przyobleczoną w łowicki (wybacz, Ziemio Łowicka!) pasiak i krakowską (wybacz, dumny Krakowie!) czapkę z pawim piórem. Placówkę, której sale wypełnia przykurzona pustka, a na ścianach podziwiać można wyłącznie prace plastyczne młodocianych mieszkańców najbliższej okolicy. Aha, i jeszcze z kaowcem o twarzy Stanisława Tyma z "Rejsu".

Najzabawniejsze, że skojarzenia te nie były poparte szczególnie bogatym doświadczeniem, bo w domach kultury właściwie nie bywałam, a jeśli bywałam, to nie pamiętam. Nie będę się jednak zagłębiać w badanie przyczyn tego stanu mojej (nie)świadomości, bo to bez znaczenia. Znaczenie  ma natomiast fakt, że kiedy tydzień temu Małżonek obwieścił, że zaprasza mnie do teatru, a ten teatr to Mazowieckie Centrum Kultury i Sztuki, poczułam się dziwnie. Trochę tak, jakby mi ktoś dał w prezencie pudełko czekoladek, a po otwarciu okazałoby się, że czekoladek jest połowa, a to, co zostało, ktoś ponadgryzał.

I choć natychmiast przypomniała mi się sztuka "Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna", postanowiłam podejść do sprawy bez uprzedzeń. Tym bardziej, że w sztuce "Diabelski młyn", na którą zabierał mnie mój Pan i Władca, grał jeden z moich ulubionych aktorów scen polskich - Przemysław Bluszcz, a partnerowała mu znana mi z filmu, ale jeszcze nie ze sceny, Roma Gąsiorowska. Dodatkowym atutem MCKiS był adres - rzut kamieniem od Hali Mirowskiej, czyli, w dużym przybliżeniu, moje okolice.

Czy mi się podobało? Bardzo! Czy było warto? Bezwzględnie! Czy poszłabym raz jeszcze? Nie tylko bym poszła, ale poszłam!

Tydzień później, czyli w ostatni piątek, ponownie wylądowałam w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki. Tym razem na "Małych zbrodniach małżeńskich" Schmitta z Katarzyną Herman (oklaski) i widzianym po raz pierwszy (mam szczerą nadzieję, że nie ostatni) Redbadem Klijnstra. I znowu pełna satysfakcja.

W obu wypadkach świetny tekst, doborowa, choć kameralna obsada, koncertowa gra aktorska. Dzięki tym trzem zaletom, zupełnie nie przeszkadza skromna, wręcz ascetyczna scenografia na scenie utworzonej z zaadaptowanej na ten cel sali konferencyjno-koncertowej.

Te dwie wizyty w MCKiS odniosły podwójny skutek. Po pierwsze, przypomniały mi, dlaczego tak kocham teatr. Między innymi, dlatego, że można go robić WSZĘDZIE.  Dobrzy aktorzy, mówiący dobrym tekstem, mogą nas przenieść w dowolny czas i przestrzeń, nawet jeśli do dyspozycji mają tylko cztery kartonowe pudła i bukiecik kwiatów  ("Małe zbrodnie małżeńskie").

Po drugie, sprawiły, że z domu kultury opadła maska kaowca w łowickim pasiaku. W MCKiS robią naprawdę kupę fajnych rzeczy, nie tylko z gatunku teatralnych. Jak Pan Małżonek zasłuży, może go zaproszę na koncert Mark Shepherd Swing Quartet?