poniedziałek, 31 grudnia 2012

Modlitwa na koniec i początek


Dziękuję za wszystko,
nie proszę o nic...

No, może tylko
o odrobinę mądrości,
żebym za rok
nie musiała przepraszać.


PS. Wszystkim, których dobry Bóg postawił na mojej drodze, życzę, by każdy dzień traktowali jak dar. Bo nic nie jest nasze, wszystko Jego.

wtorek, 18 grudnia 2012

Odmiana


Zrobimy tak…
Ja się do Ciebie pomodlę.
Będę Cię odmieniać
przez wszystkie przypadki
gramatyczne
i losowe.
Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie…
A gdy użyję wołacza,
Ty odmienisz mnie.
Odmienisz na dobre.

czwartek, 13 grudnia 2012

Koniec świata, początek biznesu


Wysłałam dziś gratulacje dwóm kolegom z Serbii. Dowiedziałam się bowiem, że pewna góra w ich pięknym kraju jest jednym z nielicznych miejsc na naszym globie, które przetrwają zapowiedziany przez Majów koniec świata. Kwestię, skąd Majowie wiedzieli o Serbii, pozostawię z boku, choć swoją drogą, to fascynujące pytanie. Myślę natomiast, że koledzy Serbowie docenią doniosłość tej informacji, jako że obaj "robią" w ściąganiu do kraju inwestycji zagranicznych. I pewnie w najśmielszych snach nie sądzili, jaki prezent dostaną od Majów.

Okolice rzeczonej góry przeżywają właśnie prawdziwe oblężenie. Ludzie, którym nigdy w życiu do głowy by nie przyszło, by kiedykolwiek wybrać się do Serbii, ba, nawet tacy, co z trudem kojarzyli, gdzie Serbię lokować na mapie, teraz szturmują tamtejsze hotele, w których dawno nie ma już miejsc. Restauratorzy i sklepikarze zacierają ręce, a agenci nieruchomości umierają z rozkoszy, widząc, jak ceny gruntów ostro szybują, nomen omen, w górę.

Zakładając, że koniec świata jednak nie nastąpi 21 grudnia b. r. (jestem w tym osobiście zainteresowana, bo tego właśnie dnia ruszam samochodem na narty do Austrii i apokalipsa zastałaby mnie w okolicach Brna), Serbowie zyskają niejako podwójnie - raz, że zarobią na tych wszystkich apokaliptycznych turystach, a dwa, że o takiej promocji, w dodatku gratis, na pewno nawet nie marzyli. Swoją drogą, ciekawe, czy coś odpalą potomkom Majów, którym wsparcie z pewnością by się przydało.

Tak sobie myślę, że to właściwie doskonały pomysł na biznes i Polska powinna wyciągnąć z serbskiego doświadczenia odpowiednie wnioski. Wystarczy zorganizować wstrząsające proroctwo, a na miejsce ocalenia wybrać jakąś dziurę, do której dziś turyści nie zaglądają nawet pod groźbą kary śmierci. Datę "apokalipsy" można wyznaczyć poza sezonem turystycznym - i tak wszyscy przyjadą. A potem to już tylko czekać i patrzeć, jak do Koziej Wólki walą z całego świata różni strachliwi, co to uwierzyli, że można przewidzieć, kiedy zdarzy się to, czego dnia i godziny nie znają ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko sam Ojciec.

piątek, 7 grudnia 2012

Jak się jeździ w METROpolii


Podczas pobytu w Pekinie kilka razy musiałam odpowiadać na kłopotliwe pytania kolegów z innych krajów: „Jak u was w Warszawie funkcjonuje metro?” Pytanie było o tyle naturalne, że wszyscy byliśmy pod wrażeniem, jak dobrze funkcjonuje metro pekińskie, bez którego trudno sobie wyobrazić poruszanie się po tym gigantycznym mieście. Odpowiadałam zwykle, że metro funkcjonuje nieźle, nie dodając wszelako, że ta pozytywna ocena odnosi się do jednej jedynej linii, jaką może się poszczycić stolica największego państwa Europy Środkowej i Wschodniej.

Oszczędziłam też kolegom opowieści o tym, jak to przez najbliższe dwa lata (jak dobrze pójdzie) okolica mojego domu będzie totalnie rozgrzebana, ponieważ dokonuje się poród kleszczowy drugiej linii metra. Niestety, w tym konkretnym wypadku, bóle porodowe nie nękają wyłącznie rodzącej, czyli miejskiego inwestora, ale także mieszkańców, w tym mnie. Władze miejskie uznały bowiem, że trzeba przeorganizować ruch kołowy w mojej dzielnicy.

Decyzja sama w sobie zrozumiała – jak się wyłącza z ruchu jakąś arterię, trzeba oczywiście puścić potok aut drogą alternatywną. Sęk jednak nie w tym, że to zrobiono, ale w tym, jak. Spróbuję to opisać.

Do tej pory, kiedy chciałam dojechać z ulicy, przy której mieszkam, do ulicy, przy której mieści się gimnazjum najmłodszej córki, wyjeżdżając z garażu, musiałam:
- skręcić w lewo,
- jeszcze raz w lewo,
- potem w prawo i długo prosto,
- potem w prawo
i już!
Teraz, żeby pokonać tę trasę zgodnie z przepisami, czyli poustawianymi przez ZDM znakami drogowymi, muszę:
- skręcić w prawo,
- potem w prawo,
- potem w prawo,
- potem w prawo,
- potem w lewo,
- potem w lewo,
- potem w prawo,
- potem w prawo i długo, długo prosto,
- potem zawrócić i jechać długo, długo prosto,
- potem w prawo i długo prosto,
- potem w prawo
i już!

Wystarczy policzyć. Gdybym chciała to jakoś zoptymalizować, musiałabym złamać przepisy co najmniej trzykrotnie. Jako praworządna obywatelka, oczywiście klnę, kotłuję benzynę, tracę czas i odrabiam te wszystkie zakręty. No, może nie wszystkie…

I za każdym razem nasuwa mi się pytanie, czy ten, kto ustawiał te cholerne znaki, choć raz przejechał się tą rewelacyjną trasą. Czego mu z całego serca życzę, zwłaszcza po dzisiejszym "rajdzie" po Warszawie, której ulice pokryła warstewka śliskiego śniegu. 

czwartek, 6 grudnia 2012

Mój rower


Fajny film wczoraj widziałam. Momenty były? No, masz!

Chwała Bogu, że czasem idę do kina, nie przeczytawszy recenzji. W przypadku „Mojego roweru” Trzaskalskiego lektura recenzji mogłaby odnieść tylko ten skutek, że filmu bym nie obejrzała. Co pisano? A że banalny. A że mało odkrywczy. A że płytki. Całe szczęście, że tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero po wyjściu z kina.

Kiedy pojawiły się napisy końcowe, Przyjaciółka, z którą byłam na „Moim rowerze”, powiedziała: „No, popatrz! A tak to zjechali.” Po czym przytoczyła mi co smakowitsze kawałki rozmaitych recenzji, które potem, już w domu, odnalazłam w sieci. Poczytałam, wzruszyłam ramionami i nadal twierdzę: fajny film wczoraj widziałam.

Może nie wybitny, ale na tyle fajny, że chętnie poszłabym raz jeszcze, a nieczęsto mi się to zdarza. Historia w sumie prosta – to fakt. Postęp akcji niespieszny – też prawda. Michał Urbaniak jako aktor dosyć surowy – nie da się ukryć. Niektóre prawdy głoszone z ekranu na granicy banału  -  może i tak.

Ale co z tego, skoro z ust nie schodził mi uśmiech, a parę razy naprawdę się wzruszyłam? Co z tego, skoro kreacja Urbaniaka, mocno naturszczykowska, jak na moje laickie oko, tchnie autentyzmem?

Film przypomniał mi MÓJ rower. Mój pierwszy rower. Też związana z nim była pewna historia. Prosta i banalna. Komediodramat. Samo życie.

sobota, 24 listopada 2012

Warszawianka w Pekinie, czyli notatki z podróży do Państwa Środka


Wróciłam. Po trzech tygodniach, ale ten czas wydaje mi się znacznie dłuższy - zupełnie jakby rozciągnął się niczym ogon gigantycznego smoka. O tym, żeby wejść na bloga, przestałam marzyć już pod koniec pierwszego tygodnia. Te dwa razy, kiedy mi się to udało, zaliczam do wydarzeń z pogranicza cudów. A cuda nie zdarzają się seryjnie. Poniżej moje notatki - coś w rodzaju pamiętnika z podróży. Ot, obserwacje tamtejszej, fascynującej rzeczywistości... 

Preludium

Jest druga nad ranem. A właściwie ósma. Uroki przekraczania stref czasowych. Siedzę w samolocie, który wiezie mnie do Pekinu. Dzięki hojności organizatorów konferencji, siedzę w klasie biznes. Nie powiem, fajnie tu. Nie muszę siedzieć z nogami pod brodą, mam poduszkę i kołderkę, a stewardesa przyniosła mi nawet poszewkę na tę poduszkę, przekonując słodko, że dzięki niej poczuję się jak w domu. Trochę przesadziła, ale tylko trochę.

Zaraz na początku lotu przyżeglowała do mnie pokaźnych rozmiarów szefowa kuchni w kucharskim fartuchu i czepku, pytając, co szanowna pani zechce zjeść na kolację i śniadanie. Na kolację wybrałam rybę, nie mając jednak pojęcia,  że przed rybą podadzą jeszcze całą furę przystawek. Po mozarelli z pomidorami, łososiu i krewetkach powiedziałam pas i ryba odpłynęła z powrotem do kuchni. Ze śniadaniem było podobnie, z tym że do kuchni powędrował nietknięty omlet ze szpinakiem i pieczarkami. Jedzenie o drugiej nad ranem jakoś mi nie służy.

Jestem lekko nieprzytomna, bo spałam może wszystkiego razem ze 3 godziny. Mój sąsiad, zażywny Chińczyk, spał za to w najlepsze, chrapiąc wniebogłosy. Co gorsza, należy chyba do tych „śpiących szeroko”. Przez cały czas wymachiwał rękami, raz jego poduszka wylądowała mi na twarzy, a raz dostałam zadziwiająco celnego kopniaka w kolano. Teraz z kamienną twarzą pochłania śniadanie, mlaszcząc przy tym niemiłosiernie. Całe szczęście, za dwie godziny lądujemy. Jakoś wytrzymam.

Pekin, pierwsze wrażenia

Zaczęło się kiepsko. W tłumie oczekujących na lotnisku nie było nikogo, kto dzierżyłby w dłoni kartkę lub tabliczkę z moim nazwiskiem. Po 15 minutach wypatrywania, musiałam przyjąć do wiadomości przykrą prawdę: nikt po mnie nie wyszedł. Jestem sama w dwudziestomilionowym mieście, którego transport publiczny stanowi dla mnie absolutną tajemnicę. Co gorsza, nie mam pojęcia, gdzie wtryniłam adres tego centrum konferencyjnego, do którego powinnam się udać. A nawet gdybym go znalazła, wątpię, czy taksówkarz zrozumie mój pokraczny akcent i zawiezie mnie tam, gdzie powinien. Katastrofa.

Na szczęście, znalazłam telefon do kogoś o nazwisku Jiang, kto podobno ma czuwać nad moim przylotem i zakwaterowaniem. Błogosławiąc fakt, że bateria w komórce jeszcze pokazuje dwie słabe kreseczki, zadzwoniłam. Okazało się, że Jiang to sympatyczna osoba płci żeńskiej. Bardzo przejęła się moją sytuacją. „Don’t worry, don’t worry” – powtarzała z prędkością karabinu maszynowego. Po paru pytaniach stwierdziła, że owszem, ktoś na mnie czeka, ale na innym terminalu. Zatem, don’t worry, ktoś zaraz się zjawi. Przytomnie zdążyłam spytać, czy to będzie on czy ona.

W hali przylotów spędziłam godzinę. Tyle czasu zajęło niejakiej Candice (naprawdę nazywa się inaczej, ale kto by to wymówił) dotarcie z jednego terminalu na drugi i odnalezienie mnie w tłumie przybyszów. W sumie, trudno nie było – byłam jedyną osobą stojącą smętnie gdzieś w boku, z miną dosyć zdesperowaną.

Jak się okazało, razem z Candice szukała mnie cała grupa uczestników seminarium z innych krajów. Przylecieli tym samym samolotem co ja, z tym że ich Candice znalazła od razu. Dlaczego nie znalazła mnie, pozostanie zagadką. Tak czy siak, po krótkim uścisku dłoni, wsiedliśmy do autokaru i pojechaliśmy do centrum konferencyjnego.

Niestety, centrum to wcale nie znajduje się w centrum. Co gorsza, nie leży też bezpośrednio przy metrze. Zatem, żeby dotrzeć do „miasta”, trzeba najpierw jechać autobusem, a potem metrem z przesiadką. W sumie – godzina niewyjęta. Ale o tym później.

Najpierw kilka słów o Chińskiej Akademii Administracji Publicznej. Ośrodek jest naprawdę okazały. Piękny teren, z wypielęgnowanym parkiem i bardzo fajnym hotelem, w którym jest wszystko – pokoje, stołówka, fitness, basen i Bóg wie, co jeszcze. Standard dosyć wysoki, jakieś cztery gwiazdki. Kuchnia  - chińska, bez znieczulenia. Żadnych tam serków czy innych ukłonów w stronę europejskich gości. Albo lubisz jeść po chińsku, albo się bujaj. Część naszej grupy już się „buja”, tropiąc po okolicznych sklepach ślady normalnego chleba. Życzę szczęścia.

Nasza grupa liczy 21 osób z: Ukrainy, Macedonii, Serbii, Bośni-Hercegowiny, Bułgarii, Białorusi Węgier, Mołdawii, Chorwacji i Polski (czyli ja jedna).  Całe towarzystwo z byłej Jugosławii rozmawia sobie głównie w swoich narodowych językach, świetnie się nawzajem rozumiejąc. Bułgarzy dogadują się bez problemu z Białorusinkami i Ukraińcami. I w ogóle wszyscy komunikują się w dziwnej mieszaninie rosyjskiego i ichniego. W izolacji są Węgierki i ja – z nami wszyscy muszą rozmawiać po angielsku (i vice versa). Za to wśród tej międzynarodowej menażerii jest jedna dziewczyna nosząca to samo imię co ja – okazuje się, że na Węgrzech też są Beaty i jedna siedzi przede mną na wykładach.

Wykłady traktowane są tu bardzo serio. W sumie 6 godzin zegarowych dziennie, z krótkimi przerwami na papieroska czy co tam komu potrzeba. Zaliczyłam już polityczne przemiany w Chinach, chińską ekonomię, chińską politykę zagraniczną i chiński system prawny oraz polityczny. Było trochę dyskusji, ale siłą rzeczy, dosyć ograniczonej. Chociaż udało się chwilę podyskutować o tym, jak chiński prawnik rozumie pojęcie human rights - interesujące.

Hi, lady!

Niestety, każdy wyjazd w dalekie kraje wiąże się z czymś, czego nie znoszę – z zakupami. Trudno po trzech tygodniach nieobecności zameldować się w domu i jako jedyny podarunek zafundować rodzinie promienny uśmiech: wróciłam! Dlatego w czasie wolnym od wykładów udałam się na targ zwany „Targiem Jedwabnym” (Silk Market), choć wyroby z jedwabiu stanowią zaledwie ułamek tego, co można tam kupić.

A można, niestety, wiele. Silk Market to gigantyczny dom towarowy z setkami butików, gdzie wystawione są głównie ciuchy, ale nie brakuje też elektroniki, galanterii skórzanej, wyrobów artystycznych, biżuterii i licho wie, czego jeszcze. Ma toto z pięć pięter, albo i więcej – nie jestem pewna, czy dotarłam na wszystkie.

Oczywiście, zakupy dokonywane tam są według starożytnej zasady kto kogo bardziej zrobi w konia. Sprzedawcy liczą na naiwność turystów, turyści trenują zdolności negocjacyjne i asertywność. Ta ostatnia bardzo się tam przydaje. Naprawdę, nie jestem w stanie zliczyć, ile razy w czasie dwugodzinnej wizyty w „Silku” wypowiedziałam magiczne słowa „No, thank you!”. Koniecznie z wykrzyknikiem na końcu. Jeśli tego wykrzyknika zabraknie, sprzedawca uzna, że się tylko krygujemy, i wciągnie za rękaw do butiku. A tam już nie wypuści z rąk, dopóki albo nam czegoś nie wciśnie, albo nie dojdzie do wniosku, że ma przed sobą przypadek zupełnie beznadziejny. Wtedy zdegustowany machnie ręką i skomentuje: Po co lezie na targ, jak nie chce kupować?

Na „Silku” można się też dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy o sobie. W dodatku, są to informacje sprzeczne. Ja, na przykład, dowiedziałam się, że jestem piękna, szczupła, miła, bystra, jest absolutnie niemożliwe, bym miała takie „stare” dzieci, a mój kraj to jedno z najcudowniejszych miejsc na ziemi. Niestety, jednocześnie poinformowano mnie wielokrotnie, że jestem okrutną i bezwzględną kapitalistką, a cena, którą gotowa jestem zapłacić, niechybnie spowoduje śmierć sprzedawcy (sic!).

Efekt był taki, że po dwóch godzinach łażenia i targowania się, każdy okrzyk z kolejnego butiku „Hi, lady!”, powodował u mnie odruch panicznej ucieczki. Wyszłam z „Silku” zmordowana nieludzko, dzierżąc w dłoni dwie wypchane siatki z zakupami, niepewna zarówno co do ceny, jak i samooceny.

Herbatka po chińsku

Jego imię zaczyna się na H, jej na M. Tyle byłam w stanie zapamiętać. Podejrzewam, że oni mojego też nie zapamiętali. Poznaliśmy się na jednej z uliczek starego miasta w Szanghaju. Dwójka młodych ludzi poprosiła mnie, żebym im zrobiła zdjęcie. Potem odwdzięczyli mi się tym samym. Od słowa do słowa (po angielsku), dowiedziałam się, że on pracuje w Szanghaju, a ona jest jego kuzynką z Pekinu. On oprowadza ją po mieście i właśnie idą wziąć udział w ceremonii picia herbaty. Spytali, czy z nimi pójdę. No, to poszłam.

„Dom herbaty” znajdował się w wąskiej, mało „względnej” uliczce. Tradycyjnie ubrana dziewczyna wprowadziła nas do małego pokoju, gdzie stał stół zastawiony słoikami z herbatą oraz gliniane, szklane i porcelanowe imbryczki. Dziewczyna włączyła muzykę (jak dla mnie, brzmiała bardzo chińsko) i zaczęła się ceremonia. Zaproponowała nam 6 rodzajów herbaty – żeńszeniową, jaśminową, owocową, herbatę z kwiatem (nie pytajcie mnie, jakim, bo nie mam pojęcia, ale był śliczny), ulung i czarną z prowincji Fujian. Dokładnie w takiej kolejności. Każda z herbat parzona była inaczej, w innym naczyniu, w innej temperaturze, o czym dziewczyna opowiadała z dużym zaangażowaniem, mocno przy tym gestykulując.

Robiłam mądre miny, ale gdyby nie moi nowi chińscy przyjaciele, którzy ofiarnie tłumaczyli mi co trzecie zdanie, nie zrozumiałabym ani słowa. Herbatę piliśmy z malutkich czarek, które trzeba trzymać w specjalny sposób. Samo picie też odbywa się w określonym porządku. Najpierw unosi się czarkę tak, by zobaczyć kolor herbaty. Potem wącha się jej zapach. Dopiero na końcu można ją pić, ale nie jednym haustem, tylko na trzy razy.

Każda z herbat ma określone właściwości. Dzięki temu, co wypiłam w „domu herbaty”, mam na najbliższe lata zapewnione końskie zdrowie, urodę gwiazdy filmowej i co najmniej 10 lat mniej na twarzy.  Na koniec ceremonii, nasza „tea master” zrobiła nam krótki wykład z buddyzmu, taoizmu i konfucjanizmu. Nie bardzo załapałam, co mają one wspólnego z herbatą, ale i tak było ciekawie.

Nieprzyjemnym zaskoczeniem była natomiast cena tej całej zabawy.  W życiu nie piłam tak drogiej herbaty – prawie 400 juanów (blisko 200 złotych) za parę czarek wielkości naparstka! W dodatku, „tea master” próbowała nam jeszcze wcisnąć po trzy pudełka różnych herbat, w cenach, od których dostałam gęsiej skórki. Zmobilizowałam całą moją odwagę i powiedziałam stanowczo, że niczego kupować nie zamierzam. H i M wydawali się lekko skonfudowani i kupili po jednym pudełku. Swoją drogą, dało mi to do myślenia, jeśli chodzi o tutejsze zarobki.

Muszę jednak przyznać, że – pomijając cenę – było to bardzo ciekawe doświadczenie. Zwłaszcza, że obok mnie siedziała dwójka przesympatycznych, młodych Chińczyków, z którymi rozmowa była czystą przyjemnością. No i te 10 lat mniej na twarzy! Bezcenne.

PS.  Po paru godzinach przyszło mi do głowy, że może to spotkanie na ulicy nie było przypadkowe, a cena, którą zapłaciłam za pokaz, to frycowe za głupotę. Sympatyczna parka była pewnie zwykłą parą naganiaczy. A ja okazałam się kolejną, naiwną turystką, do której wystarczy się uśmiechnąć i miło zagadać.  Lekcja cenna pod każdym względem.

One photo, one dolar

W czasie moich dotychczasowych podróży do różnych zakątków świata często spotykałam się z procederem, który można by nazwać sprzedawaniem wizerunku. Rzecz wygląda mniej więcej tak. Jesteśmy w jakimś egzotycznym kraju. Na ulicy siedzi facet/babka/dzieciak z małpką/papugą/sokołem na ramieniu. My, oczywiście, ożywiamy się na ten widok i wyciągamy aparat fotograficzny. Bo i dziecko ładne, i papuga niczego. Na to obiekt naszego zainteresowania krzyczy „One photo, one dolar”.

Czasem zmienia się kwota, czasem waluta, ale zasada pozostaje ta sama. Chcesz mieć mnie na zdjęciu – płać! W sumie, układ dosyć uczciwy, choć można by uznać, że sprowadza osobę na zdjęciu do roli egzotycznego przedmiotu lub zwierzątka. Właściwie nie przypominam sobie, bym  kiedykolwiek z takiej propozycji skorzystała – właśnie z tego powodu. W Chinach zaś zrozumiałam, jak może się czuć ktoś, kogo turyści uznają za obiekt godny uwiecznienia na zdjęciu.

Pierwszy raz dopadło mnie to w Zakazanym Mieście. Stałam sobie spokojnie, kontemplując uroki cesarskich ogrodów, a tu nagle podchodzi do mnie chińskie dziewczę, coś tam trajkocze i gestykuluje, a jej chłopak ustawia się naprzeciwko z aparatem. W mig pojęłam, że dziewczyna chce mieć ze mną fotkę. Skinęłam głową, że ok., na co ona objęła mnie jak najlepszą kumpelę, a chłopak cykał jak oszalały. Potem się zamienili. Jak się ta sesja skończyła, byli w siódmym niebie.

Znajoma Chinka uświadomiła mi, że to nie jest jakiś odosobniony przypadek. Chińczycy uważają nasz typ urody za absolutnie egzotyczny – zwłaszcza turyści, którzy przybywają do Pekinu z odległych zakątków Chin, gdzie nigdy wcześniej nie widzieli „długiego nosa” (tak nazywają Europejczyków i w ogóle rasę białą).

Mój nos musi być bardzo długi i atrakcyjny, bo z kolei w Szanghaju opadła mnie w wieży telewizyjnej cała chińska wycieczka – ze dwudziestu facetów, którzy po kolei robili sobie ze mną zdjęcia w różnych konfiguracjach – pojedynczo i grupowo. Gdybym zastosowała się do zasady „one photo, one dolar”, zrobiłabym chyba biznes życia. I szczerze mówiąc, jakaś gratyfikacja by się przydała – uśmiechając się promiennie do obiektywu, prawie zwichnęłam sobie szczękę. W dodatku moje fotki będą wisiały we wszystkich domach jakiejś zapadłej, chińskiej wioski. Urocza perspektywa!

Szanghajman

Szanghaj produkuje 20% chińskiego PKB. Ale produkuje też towar bardzo w Chinach poszukiwany, o którym roczniki statystyczne nie piszą: Szanghajmana.

Szanghajman to superman chińskiego przemysłu matrymonialnego. Kobiety z całych Chin, a ostatnio także cudzoziemki, przybywają tłumnie do Szanghaju, by wydać się tu za mąż. Bo nie masz lepszego materiału na męża niż facet zrodzony z szanghajskiej ziemi.

Szanghajman jest ponoć łagodnego charakteru. Taki nigdy na babę głosu nie podniesie. Ponadto, nie wzdraga się od zajęć typowo damskich: zakupów, prania, prasowania, gotowania, sprzątania. A jakby tego wszystkiego było mało, Szanghajman nie skacze z kolegami na piwo i grzecznie oddaje małżonce całą ciężko zarobioną pensję.

To cudowne zjawisko może mieć coś wspólnego z faktem, że w Szanghaju mieszka więcej mężczyzn niż kobiet, więc konkurencja do nadobnej rączki spora. Może dlatego tutejsze kobitki mają opinię zepsutych i kapryśnych. Zanim się taka wyda za mąż, upewni się trzy razy, czy absztyfikant aby na pewno spełnia kryterium „czterech c”: condo (mieszkanie), career (dobra posada), credit card (wiadomo), car (bryka).  I czy faktycznie jest Szanghajmanem.

Złośliwi twierdzą, że Szanghajman jest trochę zniewieściały, ale nie zmniejsza to jego popularności. Jak zrobi zakupy i posprząta chałupę, to w nagrodę może sobie zrobić makijaż albo pożyczyć biustonosz. A co!

I-Pod Generation

Im dłużej jestem w Chinach, tym bardziej się przekonuję, że potęga firmy Apple zbudowana została na fascynacji Chińczyków produktami z jabłuszkiem na obudowie. Gdzie nie spojrzeć – w metrze, na ulicy, na lotnisku, widać Chińczyków zawzięcie stukających w klawiaturę i-Poda.

Wygląda to bardzo zabawnie. Wsiadam do metra i poza stukiem wagonów, słyszę jedynie odgłosy płynące z komórek. Chińczycy, zwłaszcza ci młodsi, grają namiętnie w elektroniczne gierki. Jeśli nie grają, to wysyłają sms-y lub „rozmawiają” przez chiński komunikator. Trudno zobaczyć takich, którzy by ze sobą rozmawiali naprawdę. Każdy siedzi z nosem w komórce.

To samo na lotnisku. Kiedy w Houangzhu czekałam na lot do Pekinu, rozejrzałam się po poczekalni i skonstatowałam z zaskoczeniem, że jak okiem sięgnąć jestem jedyną osobą czytającą książkę. Cała reszta trzymała w ręku komórki (bardzo często i-Pody lub i-Phone’y) lub tablety. Facet, który siedział koło mnie – tak, na oko, 30 lat z okładem – grzmocił w jakąś grę z takim zapałem, że małą palców nie zwichnął. Niestety, jego i-Pod wydawał przy tym tak piskliwe dźwięki, że prawie ogłuchłam.

Wygląda na to, że w Chinach ukształtował się nowy gatunek – Homo electronicus. To, na ile gatunek ów pozostaje w związku z Homo sapiens, jest kwestią otwartą. Sądząc jednak po stanie chińskiej gospodarki, związek ów istnieje i ma się nie najgorzej.

Sztuka i sztuczki

Będąc w Chinach, miałam okazję zakosztować też nieco kultury. Tej wysokiej i tej nieco niższej, można rzec, masowej.

Z wysoką spotkałam się w Pekinie, w tamtejszym Teatrze Narodowym. Już sam budynek wprawia w zachwyt.  Ogromny, cały ze szkła i aluminium, w bardzo wymyślnym kształcie, położony nad czymś w rodzaju stawu. Co ciekawe, wejście główne do teatru znajduje się po jednej stronie stawu,  ale by dojść do foyer, trzeba pokonać długi korytarz wiodący pod tym stawem. Sufit jest przeszklony, proszę więc sobie wyobrazić, jakie to robi wrażenie.

Koncert, na który mnie zaprowadzono, składał się z kilku części. Każda prezentowała muzykę typową dla Chin, jednak różniącą się co do stylu i graną na nieco innym składzie instrumentów. Dominowały tradycyjne instrumenty chińskie, np. tamtejsze skrzypce zwane erhu – cała sekcja smyczkowa składała się właśnie z nich. Było i lirycznie, i podniośle, i wirtuozersko.  I trudno mi powiedzieć, czy bardziej zachwyciła mnie solistka erhu, czy solista chińskiej mandoliny (a może gitary, trudno mi rozstrzygnąć), bo występ każdego z nich zasługiwał na owację.

Kultura niższych lotów czekała na mnie w Huangzhou. Znajduje się tam gigantyczny teatr (powoli się przyzwyczajam, że w Chinach wszystko jest gigantyczne) na 3000 miejsc, usytuowany w czymś w rodzaju chińskiego Disneylandu – ze sztucznymi pagodami, skałami i nieodłącznymi sklepikami, których sprzedawcy przebrani są w tradycyjne stroje chińskie.

Sam teatr, choć wielki, nie robi już takiego wrażenia, bo jego estetyka bliższa jest jarmarcznej budzie niż przybytkowi kultury. Publiczność składała się głównie z chińskich wycieczek, których członkowie nie widzą powodu, by na rzecz spektaklu rezygnować z posiłku. W trakcie przedstawienia rozlega się zatem radosne mlaskanie, chrupanie i tym podobne dźwięki.

Spektakl to cztery osobne „sztuki” przedstawiające jakiś motyw tamtejszej tradycji – opowieść o lokalnym herosie, huangzhouańskie love story w dwóch odsłonach, przyjęcie u cesarza. Cudzysłowu użyłam świadomie, bo to, co rozgrywało się na scenie, bardziej przypominało jakieś jasełka połączone z baletem, śpiewem i akrobacją (zwłaszcza ta ostatnia była na zaskakująco wysokim poziomie), niż teatralną sztukę. Wszystko albo nieprzyzwoicie słodkie, albo monumentalne i patetyczne. W bardzo bogatej oprawie kostiumowo-scenograficznej, z mnóstwem efektów specjalnych.

Wspomniana już wyżej publiczność reagowała niezwykle żywo i w momentach podniosłych lub dramatycznych przerywała na chwilę konsumpcję, by wyrazić zachwyt lub przerażenie. Niektórzy wstawali z miejsc, a jedna pani przede mną prawie się popłakała, kiedy rozdzieleni kochankowie zamienili się w motyle.

Kiedy teraz przeczytałam ponownie to, co napisałam, stwierdzam, że koncertowi poświęciłam raptem dwa akapity, podczas gdy spektaklowi w Huangzhou – aż cztery. Co wiedzie mnie do mało budującego wniosku, że kultura wysoka zawsze przegrywa z masową. Co było do udowodnienia.

Wielki kraj małych ludzi

W Chinach wszystko jest wielkie. Ba, ogromne, gigantyczne. Wrażenie to towarzyszy mi bez przerwy, odkąd postawiłam stopę na chińskiej ziemi. Wielkie lotniska, które wyglądają jak kosmodromy i wielkie dworce kolejowe, które wyglądają jak lotniska. Wielkie ulice z wielkimi korkami. Wielkie domy – w górę i na boki, choć bardziej w górę. Wielkie teatry, wielkie centra handlowe. Gigantyczne miasta, ogromne miasteczka i wielkie mieściny. Wielki jest też tłok na ulicach i w metrze.

Co ciekawe, w skali mikro również wszystko jest wielkie. Na przykład, w takim supermarkecie. Na półkach leżą wielkie cebule  (w życiu takich nie widziałam) i gigantyczne główki czosnku. Truskawki są wielkie jak śliwki, a śliwki jak gruszki. O gruszkach nawet nie wspomnę, bo to już przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Wielkie są nawet opakowania gumy do żucia.  Wielka jest też bezradność robiących tam zakupy cudzoziemców, bo personel umie się jedynie uroczo uśmiechać, ale gdzie leży herbata, nie powie, bo nie zrozumie pytania, jeśli nie zostanie ono zadane po mandaryńsku. 

I tylko ludzie na ulicach jacyś tacy mali. Wzrostem, nie duchem, bo duchem, to wręcz przeciwnie. Ale za to pełni podziwu dla wszystkiego, co wielkie. Na przykład kolega z Ukrainy, który mierzy ze dwa metry w każdą stronę, budzi tu takie zainteresowanie, że aż biedak nie wie, co z tym począć. Kiedy idzie ulicą, zawsze ciągnie się za nim paru Chińczyków, którzy w mało dyskretny sposób pokazują go sobie palcami, chichocząc jak pensjonarki – niezależnie od płci.  Podejrzewam, że zdjęciami, które sobie z nim zrobili tubylcy, można by wytapetować Plac Niebiańskiego Spokoju – jak wiadomo, największy plac na świecie. 

Co kraj, to obyczaj

Jadąc do tak odległego kraju, jak Państwo Środka, byłam, oczywiście przygotowana na rozmaite kulturowe szoki.  Jednak niektóre z nich wciąż jeszcze mnie zadziwiają – zwłaszcza w zestawieniu z tak zwanym anturażem.

No bo proszę sobie wyobrazić: super nowoczesne miasto, dookoła same wieżowce, przy których Empire State Building może się czerwienić ze wstydu, na ulicy eleganckie beemwice i merce. Chodnikiem idzie przyzwoicie ubrany facet, nie żaden tam menel – po prostu, zwykły obywatel. I nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, ten zwykły obywatel wydaje charczący dźwięk z głębi trzewi i z emfazą spluwa na trotuar. Nie troszcząc się przy tym w najmniejszym stopniu, czy przypadkiem kogoś nie opluje.

Pragnę podkreślić, że ten mało estetyczny obyczaj nie jest wyłącznie domeną mężczyzn. Panie też lubią sobie ulżyć w miejscach mniej lub bardziej publicznych, czego doświadczyłam na własnej skórze w hotelowej toalecie. Myłam właśnie ręce, a obok mnie, po prawej stronie, to samo robiła elegancka pani. Nagle pochyliła się w moją stronę i tuż przed moim nosem splunęła do stojącego przy mojej lewej nodze kosza. Widać było, że robi to nie po raz pierwszy, bo cela miała dobrego. Całe szczęście, bo inaczej, oplułaby mi buty.

Jak mnie poinformowała znajoma Chinka, skala zjawiska, o którym piszę, mocno się ostatnio zmniejszyła, a to dzięki gigantycznej (a jakże!) kampanii, którą Chińczycy przeprowadzili przed Olimpiadą w 2008 roku. Kampania miała na celu oduczyć naród spluwania w miejscach publicznych i podobno odniosła spory sukces. Trudno mi sobie zatem wyobrazić, jak to wyglądało przed tą kampanią i jakim cudem można było w ogóle chodzić po tutejszych chodnikach.

Innym zwyczajem, z którym trochę trudno jest się oswoić, jest chiński sposób spożywania posiłków. Chińczycy jedzą bowiem bardzo głośno – siorbią i mlaszczą, nie przejmując się zupełnie otoczeniem. Nawet ludzie bardzo wykształceni, pijąc herbatę, wydają dźwięki, za które europejskie dziecko dostałoby nieźle po uszach.  Obserwowałam wykładających na naszym seminarium profesorów – wszyscy siorbali jak jeden mąż.

O ile mi wiadomo, w tej sprawie nie podjęto jeszcze żadnych decyzji i na razie KPC nie przewiduje kampanii oduczającej naród siorbania i mlaskania. Ale niech żywi nie tracą nadziei – trwa XVIII Kongres KPC. Kto wie, co się może zdarzyć…

Transport ekstremalny

Jednym z moich najkoszmarniejszych podróżniczych wspomnień jest wspomnienie ruchu ulicznego w Hanoi.  Cudem udało mi się uniknąć tam wypadku i nie zostawić na której z tamtejszych ulic przynajmniej jednej kończyny. Nie przypuszczałam, że przyjdzie mi jeszcze kiedyś takie doświadczenie powtórzyć.  Jednak Pekin pobił Hanoi.

Już pierwszego dnia, kiedy wybrałam się do pobliskiego banku, musiałam pokonać ogromne (a jakże by inaczej) skrzyżowanie.  Wyposażone  było w światła, więc sądziłam, że to kaszka z mleczkiem. Myliłam się. Po pierwsze, światła niby są, ale jakoby ich nie było. Często nie działają, a nawet jak działają, z daleka trudno dostrzec, które się aktualnie pali.  Po drugie, nikt tu się nimi specjalnie nie przejmuje. Na początku myślałam, że jeśli ruszają z miejsca tubylcy, można po prostu za nimi podążyć. Okazało się jednak, że ruch taki bywa ryzykowny, gdyż tubylcy łażą jak chcą – niezależnie od świateł. Co gorsza, tę samą filozofię wyznają i kierowcy.

Jednak znacznie gorzej jest na ulicach bez świateł. O, tam to już wolna amerykanka. Jeśli schodzisz z trotuaru, czynisz to wyłącznie na własną odpowiedzialność.  Natomiast zachowanie kierowców każe przypuszczać, że ich odpowiedzialność jest w najlepszym razie ograniczona.  Oni po prostu jadą sobie, a hamulce służą im chyba wyłącznie do parkowania. Podobną fantazją odznaczają się tutejsi rowerzyści. Pieszy musi mieć niezły refleks, żeby ujść z życiem.

Niestety, przekraczanie ulic nie jest jedynym ekstremalnym przeżyciem w trakcie przemieszczania się po mieście. Weźmy taki autobus. Niby wszystko jak trzeba – wchodzi się jednymi drzwiami, wysiada drugimi – Ordnung must sein.  Sęk w tym, że ten Ordnung znajduje się pod niepodzielnym panowaniem kierowcy. Ten zaś zamyka drzwi jak mu się podoba, nie bacząc zupełnie na to, ile jeszcze osób miałoby ochotę do „jego” autobusu wsiąść. Dwa razy zamknięto mi drzwi przed nosem. Raz przytrzaśnięto płaszcz. Ale płaszcz to nie ręka, więc nie ma co narzekać.

Należy dodać, że personel autobusu, składający się z kierowcy i biletera, też lubi ryzyko. Kierowcy z upodobaniem ścigają się z innymi kierowcami, chętnie używając przy tym klaksonów. Za to bileterzy, poza tym, że sprzedają wydzierane z bloczków bilety (cena - niezależnie od tego, dokąd jedziemy - jeden juan, czyli ok. 50 gr), mają jeszcze jedną funkcję. Otóż wywieszają się do połowy ciała za okno i wymachując prawym ramieniem, starają się "oczyszczać" autobusowi drogę. Za każdym razem, kiedy byłam świadkiem tych wyczynów, bałam się, że dzielny bileter (lub bileterka) w końcu straci rękę. Bileterzy kontrolują też ruch pasażerów, głośno wykrzykując nazwy kolejnych przystanków i popędzając ociągających się.

Za to w metrze kontrolę nad ruchem pasażerów przejmują specjalne służby. Pracownicy tych służb, niemal wszyscy w charakterystycznych maseczkach na twarzy, stoją wzdłuż peronu, a ich zadanie polega na: a) pilnowaniu, by naród stał grzecznie w kolejce i się nie pchał; b) dopychaniu kolanem tych, co się nie mogą zmieścić do wagonika, kiedy metro już nadjedzie. Każdy z „pilnowaczo-dopychaczy” wyposażony jest w mikrofon i donośnie obsztorcowuje co bardziej niezdyscyplinowanych.  Na własne oczy widziałam, jak jakiś wyrostek dostał pałką po pośladkach, bo niewystarczająco żwawo wskakiwał do wagonu. Na wszelki wypadek, wskoczyłam rączo niczym sarna.

Jednak w godzinach szczytu nie pomogą nawet dopychacze. Nieraz trzeba przepuścić dwa lub trzy pociągi, żeby wsiadłszy do trzeciego, jechać w niewyobrażalnym ścisku. Problemem staje się wykonanie najmniejszego gestu, o próbach przeciskania się do wyjścia nie wspominając. Żeby wysiąść na „moim” przystanku, musiałam zmobilizować wszystkie siły w łokciach i bardzo donośnie wrzeszczeć po angielsku Excuse me, excuse me! To doświadczenie nasunęło mi myśl, że chiński system sterowania ruchem pasażerów ma jednak pewną lukę – poza dopychaczami, przydaliby się jeszcze wypychacze. Koniecznie muszę to gdzieś zgłosić.

Do pracy, rodacy

Celem ostatecznym socjalizmu jest osiągnięcie powszechnego dobrobytu.
Deng Xiaoping

Ten cytat z wielkiego Denga został dziś przytoczony na wykładzie z Chińskiej Naukowej Teorii Rozwoju (sic!). Inna nazwa to Teoria Naukowego Rozwoju, a profesor nie mógł się zdecydować, która jest właściwsza. Mówiąc jednak w dużym skrócie, chodzi o to, by osiągnąć nie tylko dobrobyt materialny, ale i wszechogarniającą harmonię społeczną. O szczegóły jednak lepiej nie pytać – teoria wprawdzie już jest, ale jeszcze nie do końca wypracowano rozwiązania praktyczne, co widać gołym okiem.

Spytany o stopę bezrobocia, profesor najpierw podał oficjalny wskaźnik, który opiewa na nieco ponad 4%. Potem dodał, że niektórzy naukowcy szacują go na 9% z hakiem. A w końcu ni z tego, ni z owego, opowiedział anegdotę, jak spytana o wiek kobieta, odparła, że ma PONAD dwadzieścia lat. Aluzju poniał. Ani cztery, ani dziewięć, tylko znacznie więcej – ot, co.

Metody radzenia sobie z tym stanem rzeczy widoczne są na każdym kroku. Dzięki walce z bezrobociem, Chiny dopracowały się nowych zawodów. Na przykład – profesji schodziarki. Słowo może niezbyt zgrabne, ale wzór słowotwórczy istnieje: windziarz, windziarka. Funkcja też pokrewna, o czym przekonałam się, zwiedzając tutejsze Muzeum Rozwoju Miasta. Gmach, jak zwykle, okazały, kilkupiętrowy, a przy tym raczej pustawy, bo tłumy turystów wolą inne pekińskie atrakcje. Na każdym piętrze schody ruchome wiodące na kolejną kondygnację. A przy każdych schodach – schodziarka. Elegancko ubrane dziewczę, którego praca polega na staniu przy schodach, a gdy zbliża się zwiedzający (co zdarza się ze trzy razy na dzień), na wciśnięciu stopą odpowiedniego miejsca na stopniach, by uruchomić mechanizm. Czasem towarzyszy temu elegancki ruch ręką – zapraszam na schody.

W Chinach przywrócono też należne miejsce szlachetnej profesji odźwiernego. W każdej knajpie, restauracji czy barze przy drzwiach stoi przynajmniej jeden facet lub babka, którego zadaniem jest grzeczne kłanianie się gościom – Ni hao! Nawet na tutejszej, akademickiej stołówce instytucja odźwiernego jest w pełnym rozkwicie. Niekiedy (do dziś nie odkryłam, od czego to zależy)  w drzwiach witają mnie dwie osoby – chłopak i dziewczyna. Oboje ślicznie uśmiechnięci – do chwili, kiedy zobaczą moje plecy. Kiedy nie witają gości, nudzą się bowiem straszliwie. Obserwowałam ich kiedyś przez cały posiłek – chłopak podpierał ścianę w tak wymowny sposób, że aż mi go było szkoda. Ale cóż, służba nie drużba.

W niektórych sklepach liczba personelu sprzedającego wielokrotnie przekracza liczbę klientów. W efekcie, zachowanie tegoż personelu bywa zaskakująco swobodne – panienki chichoczą po kątach, gapią się na wchodzących (zwłaszcza na „długie nosy”), zajadają nuddles, czasem zwyczajnie podsypiają.

Jednak absolutnym hitem tutejszego rynku pracy jest – jak dla mnie – robota windziarki w szanghajskiej Wieży Telewizyjnej. Wieża wysoka na prawie 470 metrów, winda jedzie szybko, ale i tak trwa to dobrą chwilę. Wystrojona w czerwony uniform windziarka stoi wyprostowana jak struna i  wpatrzona w jeden punkt recytuje – najpierw po chińsku, potem po angielsku – formułkę na temat Oriental Pearl Tower. Turyści gadają, śmieją się, zajmują swoimi sprawami, a ona – niewzruszona niczym pomnik – przemawia. Rewelacja!

Dzięki tym wszystkim zabiegom Chiny przybliżają się krok po kroku… No właśnie, pytanie – do czego.

Wielki Mur, wielkie wyzwanie

Właśnie sobie uświadomiłam, że nie opisałam mojej wyprawy na Wielki Mur. A cóż by to była za relacja z Chin bez choćby wzmianki o Wielkim Murze! Tym bardziej, że moja wycieczka skończyła się dosyć nieoczekiwanie. Ale po kolei.

Zaczęło się nieźle. Poprzedniego dnia w Pekinie spadło coś na kształt śniegu (taka szara, mokra papka), ale do kolejnego poranka wszystko wyschło, niebo się wypogodziło i nawet pojawiło się słońce, co w Pekinie nie jest ponoć zjawiskiem częstym z powodu permanentnie wiszącego nad miastem smogu. Ruszyliśmy więc pełni optymizmu, że pogoda nam sprzyja i Wielki Mur zaliczymy na luziku.

Niestety, kiedy z okien autokaru zobaczyłam okalający Pekin górski łańcuch, po którego grzbiecie biegnie największy mur świata, ogarnął mnie niepokój. Coś tam za biało było, na tych górach. Kiedy zaś wysiedliśmy z autokaru, niepokój zmienił się w pewność – będzie kiepsko. Parking, na którym stanęliśmy, był tak oblodzony, że każdy krok groził kontuzją. Co gorsza, dął silny, lodowaty wiatr. Od razu stało się jasne, że brak czapki jest ogromnym błędem. Podobnie jak brak stosownego obuwia, a najlepiej raków.

Wejście na Wielki Mur zaczynało się od niewielkiej pochyłości, która przechodziła w kończący się gdzieś na horyzoncie łańcuch schodów. Na pierwszym odcinku, choć było ciężko, wciąż jeszcze miałam nadzieję, że dotrę chociaż do pierwszego bastionu. Żeby tego dokonać, musiałam jeszcze pokonać te wszystkie oblodzone schody, ale jako stara harcerka, byłam pewna, że dam radę. Z każdym krokiem jednak moja pewność słabła, zmieniając się najpierw w wahanie, potem w niepewność, a potem zaś w pewność, ale – że tak to ujmę – o znaku przeciwnym. Nie ma mowy, w życiu tam nie wlezę!

Dookoła mnie działy się dantejskie sceny. Ludzie z rozpaczą czepiali się poręczy schodów, tworząc wielkie zatory. Co odważniejsi próbowali posuwać się środkiem na czworaka, ale na ogół kończyło się to zjazdem o kilka stopni w dół. Zewsząd dochodziły jęki i piski. Ja brnęłam w górę, wisząc na poręczy i przeklinając po polsku, żeby nikt nie rozumiał. W ten mało elegancki sposób dotarłam na trzecią lub czwartą platformę schodów. Przede mną było ich jeszcze z piętnaście.

Rozsądek zwyciężył. Zarządziłam jednoosobowy odwrót. Liczniejszego zarządzić nie mogłam, bo reszta mojej grupy albo w ogóle odpuściła sobie tę wspinaczkę, albo odpadła już na wcześniejszym etapie. Wyżej poszedł tylko jeden Macedończyk i jeden Bośniak. Twarde chłopaki. Zejście okazało się gorsze od wejścia. Parę razy po prostu usiadłam i zjechałam na tyłku, w czym zresztą wcale nie byłam oryginalna, bo zjeżdżali niemal wszyscy.

Kiedy dotarłam do oblodzonej pochyłości, która była już ostatnim etapem tej drogi przez mękę, zobaczyłam młodą Chinkę, która stała rozkraczona na samym środku drogi i wrzeszczała w niebogłosy. Robiło to naprawdę upiorne wrażenie. Wyglądało na to, że dziewczę panicznie się boi i jeśli nikt jej nie uratuje, zostanie tam na wieki, a przynajmniej do wiosny. Prosząc świętego Tadeusza Judę, żeby noga mi się nie powinęła, oderwałam się od bezpiecznego murka i podałam dziewczynie pomocną dłoń. Nie jestem w stanie opisać, jak mi dziękowała – chociażby dlatego, że czyniła to po chińsku. Ale brzmiało to bardzo wylewnie.

Wyprawa na Wielki Mur zakończyła się w barze na parkingu, gdzie czekając na Bośniaka i Macedończyka, nasza dzielna grupa wypiła cały tamtejszy zapas herbaty i wykupiła wszystkie obrzydliwe pamiątki z tamtejszych straganów. Podejrzewam, że dzięki fatalnym warunkom pogodowym,  kramarze obłowili się za wszystkie czasy.

Konkluzja? Tym razem Wielki Mur okazał się zbyt wielki. Ale niech tylko przyjadę w lepszych butach – wtedy zobaczymy!

Tam skarb twój, gdzie twój… żołądek

Wprawdzie pisałam już o kulinariach, ale dwutygodniowy mariaż z kuchnią chińską dał mi interesujący materiał do przemyśleń o ludzkiej naturze.

Jak wspominałam, tutejsza stołówka stawia na promowanie kuchni chińskiej, i to chyba nie najwyższych lotów. Chodzi zapewne o to, żeby wypośrodkować pomiędzy menu przeciętnego Chińczyka  a tym, co akceptowalne dla bardziej rozpuszczonych gości ze świata zachodnich imperialistów. W efekcie mamy bardzo monotonny i słabo przyprawiony repertuar, który w dodatku powtarza się trzy razy na dzień – w niemal niezmienionej formie.

Przez pierwszy tydzień jakoś poszło. Europejscy seminarzyści byli wprawdzie trochę zaskoczeni brakiem bułeczek, wędlinki i serka, ale uprzejmie jedli, co bufet serwował, w geście kurtuazji próbując nawet posługiwać się pałeczkami. W drugim tygodniu nastąpił kryzys. Głównie spowodowany wyjazdem do Szanghaju i Huangzhou, gdzie karmiono nas w restauracjach. Ich menu tak bardzo różniło się od stołówkowego,  że powrót do pekińskiej rzeczywistości dla niektórych okazał się próbą ponad siły.

Bractwo jak jeden mąż popędziło do pobliskiego supermarketu w poszukiwaniu czegoś, co bardziej przypomina europejskie produkty spożywcze. Koledzy (dziwnym trafem celują w tym mężczyźni) każdy posiłek zaczynają od wykładania na stół własnych wiktuałów. I tak, na stołach pojawiły się paczkowane wędliny, niesłodzony jogurt, a nawet czekolada i chipsy. Towarzyszą temu bardzo emocjonalne wypowiedzi w stylu „W Szanghaju czułem się jak w raju” (po angielsku to się, na szczęście, nie rymuje) lub „Jak wrócę do domu, żona/matka/teściowa (niepotrzebne skreślić) przez dwa tygodnie będzie mi gotowała tylko serbskie/macedońskie/bułgarskie… (niepotrzebne skreślić) jedzenie”.

Kiedy tak przysłuchuję się tym westchnieniom i narzekaniom,  odczuwam coś w rodzaju rozczarowania. Oto my, wykształceni, cywilizowani, kulturalni ludzie tak wiele uwagi poświęcamy – co tu dużo gadać – żarciu. Opowiadamy, czego to byśmy nie zjedli (znam już zasadnicze cechy serbskiej, macedońskiej, ukraińskiej, bośniackiej, etc., kuchni), marudzimy, że nie ma salami albo boczku, dowcipkujemy na temat tego, co jadają nasi gospodarze. Biorąc udział w takiej rozmowie, doprawdy, trudno uwierzyć, że człowiek jest istotą duchową. Tam skarb twój, gdzie serce twoje?

PS.  Dostałam dziś prezent od kolegów z Macedonii i Serbii – paczkę ciastek „Liderpolki” (matko, co za nazwa!). Made in Poland. Kupione w tutejszym sklepie! W życiu nie słyszałam o „Liderpolkach” ani o ich producencie – firmie z Ożarowa Mazowieckiego. Ale byłam dumna jak paw!

Chińczycy pi razy oko

Wypada napisać coś o gospodarzach Państwa Środka. Jednak z pokorą muszę wyznać, że trzy tygodnie to zdecydowanie za mało, by móc powiedzieć o nich cokolwiek pewnego, poza tym, że prawdopodobnie znacznie się od nas, Europejczyków, różnią. W dodatku, nie znając ich języka, skazana jestem na bardzo szczątkowe kontakty – wyłącznie z tymi, którzy choć trochę władają angielskim. No i trzeba pamiętać, że Chiny to jedna piąta całej ludzkości i chyba trudno na tym łez padole o kraj  bardziej zróżnicowany etnicznie. Dlatego wszystkie moje oceny są powierzchowne i mogą mieć niewiele wspólnego z tym, jacy naprawdę są Chińczycy. Co powiedziawszy, mogę już z czystym sumieniem podzielić się kilkoma obserwacjami, których źródłem jest przede wszystkim ulica.

Zacznijmy od ubioru. Do bardzo odległej przeszłości należą czasy, gdy Chińczycy mogli być kojarzeni z tłumem w jednakowych mundurkach à la przewodniczący Mao, który (tłum, nie przewodniczący) mógłby stanowić inspirację dla Lucasowskiego „Ataku klonów”. Dziś chińskie ulice to taka sama mieszanina różnorodnych trendów, stylów i indywidualnych konfekcyjnych upodobań, jak ulice europejskie. Można jednak z pewną dozą ostrożności dostrzec parę wyróżników. Na przykład zamiłowanie pań do futerek. Celowo piszę futerek, a nie futer, bo nie chodzi o futrzane płaszcze czy kurtki, ale o wszelkiego rodzaju futrzane ozdobniki. Pekińskie elegantki bardzo chętnie noszą wszystko, co tylko da się obszyć futrem. Buty, rękawiczki, wełniane czapki, a nawet torby. Domyślam się, że w znakomitej większości przypadków nie jest to prawdziwe futro, tylko sztuczne, z czego na pewno ucieszyłaby się Brigitte Bardot.

Poza futrzastymi ozdobnikami, na moje oko, pekińczycy lubią, jak im się ubranie świeci. Zwłaszcza wśród młodych można zauważyć przywiązanie do kolorowych, pikowanych kurtek, zrobionych z czegoś, co mocno się błyszczy i fakturą zbliżone jest do plastyku lub sztucznej skóry. Prawdę mówiąc, dla mnie to dosyć paskudne, ale  de gustibus... Nasz opiekun, Eric, z upodobaniem nosi coś takiego, w bardzo jaskrawym, zielonym kolorze. Do tego z uporem maniaka zakłada obszerne, jasnoszare spodnie od dresu. Mam szczerą nadzieję, że dysponuje więcej niż jedną parą, bo jak dotąd nie widziałam go w niczym innym.

Inną ciekawostką jest upodobanie Chińczyków, zwłaszcza kobiet, do farbowania włosów… na rudo. Chyba nawet w Dublinie nie zobaczy się na ulicy tylu rudzielców co tutaj. Co bardziej konserwatywni ograniczają się do rudych pasemek, ale wielu idzie na całość. Widziałam tu już bardzo różne odcienie rudego, z marchewkowym włącznie, co przy charakterystycznej, chińskiej urodzie daje efekt dość wstrząsający. Fryzury są rozmaite, ale zauważyłam znaczną skłonność do grzywek – u dziewczyn, ciętych na równo z brwiami, u chłopaków, nawet nieco dłuższych, zaczesywanych na bok i włażących do oczu. Niektórzy wyglądają jak żywe wcielenie postaci z japońskiej mangi.

Jak nam powiedział jeden z tutejszych profesorów socjologii, chińska kobieta ma dwa wyjścia: albo musi  być ładna, albo musi bardzo o siebie dbać. W sumie, nic odkrywczego, n’est-ce pas? Los polskiej kobiety jest bardzo podobny, choć jak by pewnie podsumowały feministki, takie podejście cuchnie na kilometr męskim szowinizmem. Jednak, jak zauważyłam, w Chinach to „dbanie o siebie” nie obejmuje zabiegów dentystyczno-ortodontycznych. W przeciwieństwie do krajów europejskich, gdzie już co drugi obywatel i obywatelka paraduje z aparatem ortodontycznym, i to niezależnie od wieku, tu takiego nie uświadczysz. W dodatku,  natura nie obdarzyła Chińczyków równie hojnie jak mieszkańców Afryki i ortodonci mieliby tu sporo roboty. Z jakichś jednak względów – może ekonomicznych, a może kulturowych – nie mają, a chińskie elegantki ukazują światu uśmiech pełen wdzięcznych asymetrii.

No i crème de la crème moich obserwacji – okulary bez szkieł! Po raz pierwszy zobaczyłam coś takiego na lotnisku w Szanghaju, gdzie przy taśmie z bagażami stał bardzo elegancki Chińczyk w okularach. Oprawki miał prima sort, ale coś mi w nich nie grało. Dopiero po chwili zorientowałam się, że gość nosi atrapy. Początkowo sądziłam, że to incydent, ale po kilku dniach spacerów chińskimi ulicami już wiem, że nic z tych rzeczy. Znajoma Chinka poinformowała mnie, że Chińczycy traktują okulary jak element garderoby – drogie, markowe oprawki stanowią taki sam dodatek jak zegarek czy spinki do mankietów. A jak komu Bozia dała dobry wzrok, kupuje same oprawki i po sprawie.

Na koniec krótka rada dla turysty: pytając Chińczyka o drogę należy zawsze stosować zasadę ograniczonego zaufania. Na pytanie do you speak English, odpowiedź brzmi albo a little, albo nie ma jej w ogóle, czemu towarzyszy wymowna mimika – chybaś  się z choinki urwał! Natomiast, niezależnie od znajomości języka, jeśli pokażesz Chińczykowi napisany po chińsku adres lub nazwę miejsca, którego szukasz, ten zafrasuje się na chwilę, po czym wskaże ci jakiś kierunek. Pamiętaj – to tylko bardzo niepewna wskazówka.  Po przejściu pięciuset metrów lepiej spytać kogoś jeszcze.  Moim zdaniem, Chińczycy po prostu chcą być uprzejmi. Turysta pyta – trzeba mu odpowiedzieć. A że powinien iść dokładnie w przeciwną stronę…  Poza tym, jeśli Chińczyk zna trochę angielski, „biały” turysta jest dla niego atrakcyjną okazją do popisania się elokwencją. Jedna pani, spytana o to, na której stacji metra mam wysiąść, opowiedziała mi całe swoje życie. Zdumiewająca otwartość.

Ale możliwe, że to tylko pozory. Spotkany w barze Amerykanin, który mieszka w Pekinie od 4 lat, powiedział mi, że przez cały ten czas nie był w stanie zaprzyjaźnić się z żadnym Chińczykiem. Według niego, to bardzo zamknięty naród, wciąż mocno nieufny wobec cudzoziemców. Naród żyjący za Wielkim Murem? Trudno powiedzieć. Może to ten Amerykanin nie znalazł furtki w murze?

Ka(toli)czka po pekińsku

Ze skruchą wyznaję, że na trzy niedziele spędzone w Chinach, godnie święciłam Dzień Pański tylko raz. Chociaż intencje miałam jak najlepsze, za dwoma pierwszymi razami pokonały mnie tak zwane warunki zewnętrzne. A było to tak…

Informacje o mszach świętych w Pekinie przysłał mi mailem małżonek, bo jakoś dziwnym trafem w Pekinie nie mogłam dostać się na żadną internetową stronę zawierającą te informacje.  Co ciekawe, kiedy spróbowałam to zrobić po raz kolejny, tuż przed samym wyjazdem, udało mi się bez problemu. Przypadek? Pewnie tak. W każdym razie, przestudiowałam maila od męża bardzo skrupulatnie i z tej analizy wyszło mi jak dwa i dwa jest cztery, że jeśli chcę pogodzić udział we mszy świętej z uczestnictwem w wykładach, muszę udać się na nabożeństwo, które zaczyna się o 7.00. A to oznacza, że powinnam wyruszyć w drogę najpóźniej o 5.45. Czekała mnie bowiem jazda autobusem,  potem metrem z przesiadką, a w końcu odnalezienie kościoła. Trochę się bałam, że o siódmej rano mogę mieć problem z zapytaniem kogoś o drogę, ale trudno – no risk, no fun.

Budzik zadzwonił. Ja karnie wstałam. Udało mi się nawet nie potknąć o własne nogi. Wyszłam z hotelu i… zatkało mnie. Nie, bynajmniej nie z zachwytu. Ze zgrozy. Na chodnikach i ulicach leżała gruba warstwa czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na śnieg, ale było bardzo mokre i bardzo brejowate. Co gorsza, takie samo coś leciało z nieba, ostro zacinając w mocnych podmuchach wiatru. Pogoda w sam raz na wyprawę na drugi koniec miasta.

Zanim doszłam do bramy, moje skórzane trzewiczki przemoczone były do cna wraz ze skarpetkami. Niestety, brama była zamknięta i musiałam iść do drugiej. Zanim do niej dotarłam, przemoczone już miałam dżinsy, a z włosów woda lała mi się prosto za kołnierz. Zaparłam się w sobie i polazłam na przystanek autobusowy. Nim przyjechał mój autobus, wiedziałam, że jeszcze trochę, a umrę w Chinach na zapalenie płuc. Autobus przyjechał tak późno, że i tak nie zdążyłabym na mszę. Wróciłam do hotelu jak niepyszna.

Za drugim razem było blisko. Samolot z Huangzhou lądował o 14.30, msza była o 18.00. Wszystko wskazywało na to, że zdążę. Niestety. Najpierw długo czekaliśmy na bagaże. Potem okazało się, że jeden Serb z naszej grupy zgubił gdzieś jedwabną poduszkę i nasza chińska opiekunka poszła jej szukać. Poduszka się, oczywiście, nie znalazła, ale za to byliśmy już dobre półtorej godziny do tyłu. A potem zaczęły się pekińskie korki. Do hotelu dotarłam z wybiciem osiemnastej.

Trzeci i ostatni raz niebiosa mi sprzyjały. Pogoda była piękna, wykładów nie było, autobusy i metro spisały się na medal. Do tzw. Katedry Południowej dotarłam grubo przed czasem i zdążyłam jeszcze załapać się na kawałek mszy po chińsku. Zanim jednak doszłam do kościoła, musiałam przebrnąć przez tutejszy „dziedziniec cudów” – wypisz wymaluj jak z Wiktora Hugo. Żebracy ustawili się w dwuszeregu po obu stronach wyboistej drogi – jedynej, jaką można dotrzeć do katedry. Widok bardzo nieprzyjemny, bo okrywające ich łachmany umiejętnie odsłaniały wszelkie możliwe kalectwa.

A sama msza? Całkiem zwyczajna, tyle że po angielsku i w otoczeniu bardzo wielu chińskich twarzy. Z niezłym chórem i gitarową kapelą. Ciekawostką było to, że tuż przed komunią do mikrofonu podeszła kobitka (na moje oko, aktywistka tamtejszej wspólnoty parafialnej) i wytłumaczyła wiernym, że komunia przysługuje tylko katolikom, którzy już są po pierwszej komunii świętej. Pozostali mogą podejść po błogosławieństwo. Wygląda na to, że takie rzeczy nie są dla tutejszych katolików oczywiste. Cóż, w końcu Chiny to kraj misyjny.

Taksówkarz

Przejażdżka taksówką po Pekinie to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Doświadczyłam tego kilkukrotnie i za każdym razem było nieco inaczej, ale zawsze interesująco.

Po pierwsze, kiedy się chce wsiąść do pekińskiej taksówki, trzeba najpierw przekonać kierowcę, żeby pojechał tam, gdzie my chcemy, a nie tam, gdzie akurat on chce pojechać. Parę razy zdarzyło mi się, że kiedy pokazałam taksówkarzowi adres (koniecznie napisany po chińsku, inaczej – nie ma nawet co próbować!), po prostu mówił nie, nie wdając się w żadne wyjaśnienia. Nie i koniec. Najgorzej, kiedy w środku nocy człowiek jest gdzieś na drugim końcu miasta, metro już nie jeździ, a trzeci nagabnięty taksówkarz kręci przecząco głową. Naprawdę, robi się nieciekawie.

Po drugie, trzeba albo się upewnić, że taksówkarz włączy taksometr, albo z góry ustalić cenę. Ani jedno, ani drugie nie jest proste. Bariera językowa robi swoje, a poza tym, taksówkarze są cwani i dobrze wiedzą, że jak metro nie jeździ, to „długi nos” nie ma wyjścia i przyciśnięty do muru, zapłaci prawie każdą cenę, byle dotrzeć do hotelu. W takich warunkach negocjacje bywają doprawdy krótkie. No, chyba że trafi się na postój, gdzie stoi sznur taksówek i można próbować chwytu „na konkurencję”. Czasem się udaje.

Po trzecie, dobrze jest mieć przy sobie kartkę z adresem napisanym po chińsku oraz telefon do kogoś, kto tym językiem włada i ma pojęcie, dokąd jedziemy. Pekińscy taksówkarze bywają bowiem niefrasobliwi – podasz takiemu adres, gość pokiwa głową, a po dwudziestu minutach jazdy w niewiadomym kierunku okazuje się, że nie ma zielonego pojęcia, dokąd jechać.

Coś takiego zdarzyło mi się, kiedy wieczorną porą jechałam z grupą kolegów do szeroko rozumianego centrum Pekinu. Ze względu na liczebność grupy, musieliśmy wziąć trzy taksówki, a kartki z adresem były dwie. Mój kierowca popatrzył na kartkę, z zapałem przytaknął i pojechaliśmy. Niestety, po jakichś 15 minutach zaczął się niespokojnie kręcić, a po kolejnych pięciu nadawać ciurkiem po chińsku. Byliśmy w klasycznym impasie – on ani słowa po angielsku, ja i koledzy po chińsku tylko ni hao (dzień dobry) i xiexie (dziękuję) – zwroty mało przydatne w takiej sytuacji. Najzabawniejsze, że taksówkarz zdawał się zupełnie tego nie zauważać – gadał i gadał, jakby ilość słów mogła jakimś cudem przejść w jakość, czyli choć cień porozumienia. Cud się jednak nie wydarzył.

Na szczęście, choć nie mieliśmy kartki z adresem, mieliśmy telefon do recepcji naszego hotelu i uprzejma recepcjonistka, która wiedziała, dokąd jedziemy, wyjaśniła taksówkarzowi, co i jak. Myślę, że po prostu zapomniał, pod jaki adres miał jechać, a ona mu tylko przypomniała. Tak czy siak, dojechaliśmy, choć przy okazji zwiedziliśmy chyba pół Pekinu.

Żeby tego wszystkiego było mało, pekiński taksówkarz nie troszczy się zbytnio o formy i komfort klienta. Nastawia radio na cały regulator, a poproszony o ściszenie, albo udaje, że nie kapuje, o co chodzi, i olewa prośbę, albo ścisza na chwilę, by za moment podkręcić decybele od nowa. Ma też inny zwyczaj, przy którym radyjko to pestka – ni z tego ni z owego wychyla się przez okno (to od strony kierowcy zwykle bywa otwarte- niezależnie od pogody) i zamaszyście przez nie spluwa, nie przejmując się bynajmniej, czy przy okazji nie opluje sąsiedniego auta. Zakładam jednak, że gdyby się tak stało, kierowca oplutego wozu odpłaciłby się pięknym za nadobne. Cóż, przynajmniej do siebie nie strzelają.

Można, oczywiście, próbować nakłaniać taksówkarza, by okno zamknął, ale mnie się ta sztuka nigdy nie udała. Nawet kierowca, który mówił trochę po angielsku, nagle tracił wszelką zdolność porozumiewania się w tym języku, a na gesty reagował tak, jakby przy okazji stracił również wzrok. Ale może to i lepiej, bo taksówkarze pekińscy palą w taksówkach jak kominy, a przy okazji mają bardzo specyficzne pojęcie o higienie osobistej. Raz jechałam z takim, co okna nie otworzył. Gdyby nie to, że jechałam niezbyt daleko, chyba bym go poprosiła, by to zrobił. Wniosek? I tak źle, i tak niedobrze. Nam, rozpuszczonym Europejczykom, trudno dogodzić.

Druga strona medalu

Podczas trzech tygodni pobytu w Państwie Środka, nasi gospodarze starali się pokazać nam, rzecz jasna, to co w Chinach najlepsze. Stąd wizyty w Szanghaju i Huangzhou, zwiedzanie najpiękniejszych zabytków i najnowocześniejszych obiektów. O tym, że kraj rozwija się nierównomiernie i jego wielkie połacie toną w nędzy, mówiono wprawdzie na wykładach, ale nam tego, oczywiście, nie pokazano.  No, może poza kilkoma zdjęciami na jednym z wykładów na temat chińskich reform. Nawet wizyta w jednym z pekińskich hutongów zaplanowana została w taki sposób, żebyśmy zbyt wiele nie zobaczyli – spotkanie z miejscową komuną sąsiedzką i spacer urokliwą uliczką, na której zaparkowane były mercedesy, audi, bmw i jeepy.  Trudno się było oprzeć wrażeniu, że ciągle oglądamy tylko jedną stronę chińskiego juana.

Dlatego w jeden z wolnych poranków wybrałam się samotnie do leżącego niedaleko Świątyni Lamy hutongu, którego adres podsunęła mi znajoma Polka, od dwóch lat mieszkająca w Pekinie. Trochę miałam pietra, ale znajoma zapewniała mnie, że wprawdzie zobaczę sporo biedy, ale będę bezpieczna.

Jak się zorientowałam już wcześniej, hutong to stara część miasta, zabudowana niskimi domami liczącymi czasem po kilkaset lat.  Uliczki są wąziutkie, czasem z trudem mijają się na nich dwa rowery. Warunki panują prymitywne – w domach ciasnota i brak podstawowych udogodnień, takich jak sanitariaty czy kuchnie. Niesamowity kontrast z nowoczesnymi osiedlami i luksusowymi apartamentowcami, które w Pekinie wyrastają jak grzyby po deszczu.

Hutong, który odwiedziłam, wyglądał dokładnie tak, jak opisują przewodniki. Na głównej ulicy, nieco szerszej od tych do niej prostopadłych, mnóstwo malutkich sklepików z mydłem i powidłem oraz straganów z jedzeniem, owocami i warzywami. Bardzo często stragan oznacza po prostu rozłożoną na ziemi płachtę lub rower z załadowaną przyczepą. Na ulicy odbywa się nie tylko handel, ale i usługi. Widziałam ulicznego golibrodę, który spełniał też rolę fryzjera,  oraz szewca. 

Na głównej ulicy panował tłok i ruch jak w ulu – krzyki sprzedawców, nieustanne dzwonki rowerów i klaksony motorynek. Nie spotkałam ani jednego „długiego nosa”, a to, w jaki sposób patrzyli na mnie miejscowi, utwierdziło mnie w przekonaniu, że turyści zaglądają tam niezwykle rzadko lub wcale. Ludzie albo gapili się na mnie bezceremonialnie, albo uśmiechali i witali jak starą znajomą.

O tym, jaka tam panuje bieda, świadczył nie tylko wygląd mieszkańców, ale i obowiązujące w sklepikach ceny. Na lokalnym targu żywności (duża hala, gdzie można nabyć wszystko, co potrzebne jest w chińskiej kuchni) kupiłam spory kawałek tofu za niecałego juana, czyli za mniej niż 50 groszy, a kłódkę do walizki – za pięć juanów (ok. 2,5 zł). Kobieta, która mi ją sprzedała, wyglądała na bardzo zadowoloną z tego biznesu.

Zaskoczyło mnie jedno. Na tej głównej ulicy, mierzącej może w sumie jakieś pięćset, no może siedemset metrów (oka geodety to ja nie mam, więc mogę się mylić), napotkałam co najmniej trzy publiczne toalety.  Nie żadne tam śmierdzące latryny, ale bardzo solidne, estetyczne i  super czyste (wiem, bo z ciekawości weszłam i sprawdziłam) wucety. Jak się później dowiedziałam, ich obecność w hutongu jest koniecznością, bo w domach brakuje tego rodzaju przybytków i gdyby miasto nie zadbało o toalety publiczne, hutong utonąłby w wiadomo czym.

Nawiasem mówiąc, Pekin w ogóle całkiem nieźle wygląda pod względem dbałości o publiczne klozety. Na ogół są bardzo porządne i czysto utrzymane, choć czasem dobrze jest mieć przy sobie paczkę chusteczek higienicznych. Myślę, że fajnie by było, gdyby ktoś z włodarzy Miasta Stołecznego Warszawy zainspirował się stanem tamtejszych publicznych sanitariatów.

PS.  Okazuje się jednak, że nie wystarczy ludziom zbudować kibli, trzeba ich jeszcze nauczyć z nich korzystać. Jeden z kolegów uchwycił na fotografii scenę, która wiele mówi o higienicznych zwyczajach Chińczyków. Pekin, centrum miasta, piękny, szeroki chodnik. Dookoła kupa ludzi (w Pekinie zawsze i wszędzie jest kupa ludzi). A wśród tej kupy ludzi malutki człowieczek, zachęcany przez matkę, robi na środku chodnika… kupę. Reszta niech będzie milczeniem.

sobota, 3 listopada 2012

Kuchnia chińska po chińsku


Tak się jakoś złożyło, że cała moja rodzina lubi orientalną kuchnię. Od czasu do czasu pozwalamy sobie na małe szaleństwo i wypuszczamy się do którejś z licznych warszawskich knajp o egzotycznej nazwie (żadnej nie wymienię, żeby nie było, że uprawiam kryptoreklamę).  Wśród nich są też, rzecz jasna, restauracje chińskie.

Dlatego perspektywa spędzenia trzech tygodni w Chinach ucieszyła mnie także ze względu na doznania kulinarne. Nareszcie dowiem się, jak NAPRAWDĘ smakuje chińska kuchnia, a nie jej europejska podróba. Jednak to, co mi w tym względzie zafundowano, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Mieszkam w czym w rodzaju kampusu, który ma liczne zalety, a jedną z nich jest to, że dysponuje zakładową stołówką. Wyczuć ją można na kilometr - pachnie bowiem chińszczyzną. I tylko chińszczyzną. W dodatku, od rana do wieczora. Co nasunęło mi podejrzenie,  że croissantów raczej tu nie uświadczę.

Miałam rację. Śniadanie, obiad i kolacja różnią się od siebie nieznacznie. Niezależnie od pory dnia je się tu właściwie to samo. Mamy więc całą gamę gotowanych warzyw, których nazw nie znam nawet po polsku, i których próżno szukać w naszych supermarketach. Na przykład, korzeń lotosu albo jakieś dziwne coś pomiędzy dynią, rzepą a ziemniakiem (naprawdę niezłe). Można też uraczyć się gotowanymi na parze drożdżowymi  pierożkami, a także masą rozmaitych zup, mięs i owoców morza. Do tego oferowane są różne dodatki – pasty i posypki o podejrzanym wyglądzie. Ich pochodzenie jest mi kompletnie obce i pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie mają one nic wspólnego z "jedzeniem", którego się naoglądałam na pekińskich uliczkach (skorpiony, węże, rozgwiazdy i Bóg wie, co jeszcze). Nie muszę dodawać, że do wszystkiego jest ryż – w postaci czystej i z czymś zmieszany.

Jedynym ukłonem w stronę europejskich gości jest jogurt i jajko na twardo oraz – uwaga, uwaga – normalne sztućce. Obok pałeczek, rzecz jasna. Prawda jest brutalna: jeśli ktoś nie lubi kuchni chińskiej, musi albo poszukać sobie innej jadłodajni (co może być trudne), albo przejść na bardzo ścisłą dietę. Niektórzy z moich europejskich kolegów już na nią przeszli (na przykład, pewien Macedończyk pije tylko piwo). Od czasu do czasu ktoś ponawia desperacką próbę znalezienia w okolicy piekarni z „normalnym” chlebem. Powodzenia!

Ja nie narzekam. Wcinam – pałeczkami - warzywka i seafoody, od czasu do czasu przerzucając się – łyżeczką - na jogurt. Ponieważ operuję pałeczkami dosyć nieporadnie, posiłek zabiera mi mnóstwo czasu i raczej się nie przejadam. Zmartwię się jednak dopiero, jak mi podadzą węża lub karalucha (tfu! wypluj te słowa!). Chciałam chińszczyzny – mam chińszczyznę.

Próba mikrofonu


Halo, halo. Tu BB Radio, które w odróżnieniu od BBC, ma charakter chwilowy i efemeryczny. Co na jedno wychodzi.

Od dwóch dni jestem w Państwie Środka. I od dwóch dni desperacko próbowałam się dostać na mojego bloga, za każdym razem otrzymując komunikat, że strona jest niedostępna. Prawie już pogodziłam się z losem, kiedy nagle, dziś wieczorem (tak, wiem, że u Was jest dopiero 14-a), udało mi się zalogować na googlach i tą nieco okrężną drogą dotrzeć aż tutaj. Cud. Albo podpucha. Zobaczymy.

Dlatego: halo, halo, próba mikrofonu. To, że piszę, nie znaczy jeszcze, że uda mi się to opublikować. Sieć w Chinach podlega innym prawom niż w naszej części świata. Nie ma co marzyć o odwiedzeniu takich stron jak Yutoube, Twitter czy Facebook (moje córki odetchną - przez jakiś czas nie mam podglądu na ich aktywność w sieci). Niektóre hasła wpisane w wyszukiwarkę powodują natychmiastową reakcję alergiczną, objawiającą się komunikatem Error. Taki lokalny "erroryzm".

Zatem, jeśli uda mi się ten wpis opublikować, i tak go nie zobaczę, bo mi się nie wyświetli. Dajcie znać mailem, czy mi się powiodło.

Zàijiàn, czyli do widzenia.

środa, 24 października 2012

Beczenie owiec


Jestem owieczką. Pan jest moim pasterzem.

So far, so good – jak mówią Anglosasi. Niestety, dalej jest gorzej. To „dalej” – kontynuując biblijną metaforę – oznacza pastwisko, czyli Kościół. No i duszpasterzy, którzy pasą mnie, owieczkę, niejako w zastępstwie Pasterza Głównego.

I muszę z przykrością stwierdzić, że ostatnio coś się tym moim duszpasterzom słabo wiedzie. Oskarżają ich o różne brzydkie rzeczy, imputują różne nieczyste sprawy i sprawki. Czasem słusznie, czasem niesłusznie, ale jakby coraz częściej.

Oczywiście, można by wzruszyć ramionami i powiedzieć, że Kościół prześladowany był, jest i będzie, a co nas nie zabije, to nas wzmocni. Obawiam się jednak, że taka diagnoza łatwo może uśpić rewolucyjną czujność i spowodować, że owieczki nie będą się troszczyć o swoje pastwisko, uznając, że trawka jest tu zawsze soczysta i zielona, choćby inni twierdzili, że mocno podeschła.

Żeby jednak owieczki nie zobojętniały albo, co gorsza, nie poszukały sobie innego pastwiska, sami pasterze powinni się tej trawie dokładnie przyjrzeć. I nie wmawiać wszystkim, że żółte jest zielone, a nawet jeśli jest trochę żółte, to co z tego, skoro inne pastwiska są w jeszcze gorszym stanie.

Kiedy czytam wypowiedzi księdza prałata Korży na temat alkoholowej szarży na latarnię, jakiej dokonał biskup Jarecki, czuję się trochę bezradna. Mój duszpasterz próbuje mi bowiem wmówić, że – cytuję za Wirtualną Polską: „Gdyby każdy był taki jak biskup Piotr Jarecki, to Polska byłaby piękna, szczęśliwa i trzeźwa!” I konkluduje, że biskup niczego złego nie zrobił. Nie wierzę własnym oczom.

Jasne. Biskup Jarecki nie skasował toyotą przedszkolaka ani kobiety w ciąży. Miał kupę szczęścia, że na jego drodze, zamiast wyżej wymienionych, stanęła latarnia. Tylko zupełnie nie rozumiem, dlaczego ten fakt miałby wpłynąć na złagodzenie moralnej oceny jego czynu. I naprawdę wolałabym, żeby mój Kościół jasno i dobitnie ten czyn potępił. Czyn, nie człowieka, którego – jak uczy Pasterz Główny – potępiać nam nie wolno.


wtorek, 16 października 2012

Ateiści wyszli z szafy


Nie zabijam. Nie kradnę. Nie wierzę.
Nie zabijam. Nie kradnę. Wierzę.
Zabijam. Kradnę. Nie wierzę.
Zabijam. Kradnę. Wierzę.
Czasem zabijam. Czasem kradnę. Nie wierzę.
Czasem zabijam. Czasem kradnę. Wierzę.

Kombinacji jest wiele. Pewnie najbliższe statystycznej prawdy są te dwie ostatnie. A cała akcja plakatowa polskich ateistów - nadmuchana jak jarmarczny balonik. Pan Bóg i tak wie swoje.

niedziela, 14 października 2012

Wypadek


Nie wiem
jak to się stało…
Pamiętam jak przez mgłę -
czas, pijany cyklista,
wjechał we mnie z impetem
i uciekł,
zostawiając na twarzy
ślady opon

sobota, 13 października 2012

Nauczka od Balladyny


Jak już kiedyś pisałam, nie znoszę robić sobie zdjęć paszportowo-wizowych. Człowiek zawsze wygląda na nich jak własna karykatura, a w dodatku trzeba ten wizerunek pokazywać kupie całkiem nieznanych osób. Ale jak mus, to mus.

Taki mus dopadł mnie właśnie dziś, bo w poniedziałek muszę złożyć podanie o wizę do pewnego dalekiego kraju, a ten kraj, nie wiedzieć czemu, upiera się, bym do wniosku dołączyła zdjęcie "przedstawiające osobę bez nakrycia głowy, patrzącą na wprost, z zamkniętymi ustami". Krótko mówiąc, trzeba iść do fotografa i pocierpieć.

Szczęśliwie, mam niedaleko domu mały zakład fotograficzny o wdzięcznej nazwie Balladyna. Wchodzę, wita mnie sympatyczna pani w wieku postbalzakowskim. Mówię, o co chodzi - wiza, zdjęcie, szybko. Pani mówi, żebym się przeczesała (coś nie tak z moimi włosami?), wprowadza za kotarę, sadza na taborecie, zapala trzy lampy. No i się zaczyna.

Główka nieco w dół. Nie, nie aż tak, trochę w górę. Okulary za nisko, zaraz poprawimy. Ojej, włosy pani sterczą, momencik, coś na to poradzę. Proszę się nie uśmiechać. Ale oczy pogodne, ciepłe (ciepłe?!). Niech pani pomyśli o czymś miłym - może o wyjeździe? Plecy prosto. No, nie, niech się pani trochę rozluźni! Hm, znowu te okulary. Trochę w górę. No, dobrze, robimy. Cyk! Oj, zamknęła pani oczy. To jeszcze raz. Główka nieco w dół. A teraz trochę w górę... I tak w kółko. Zniecierpliwiona powiedziałam w końcu, żeby się pani fotograf tak nie przejmowała, to w końcu tylko zdjęcie do wizy. A ona na to: "No to co, że tylko do wizy? Jak coś robię, to porządnie!"

Cały seans trwał ze dwadzieścia minut.Zdjęcie wyszło całkiem, całkiem, w każdym razie nie wstyd pokazać. A przy okazji dostałam nauczkę. W powodzi bylejakości i tumiwisizmu rzetelność tej pani była jak ożywczy powiew. Jak coś robimy, róbmy to porządnie!


czwartek, 11 października 2012

Herbertem po oczach


Tukidydes mówi tylko
że miał siedem okrętów
była zima
i płynął szybko…


Zbigniew Herbert, Dlaczego klasycy

Cytowany wyżej wiersz przypomniał mi się, kiedy parę dni temu moi pracownicy po raz kolejny tłumaczyli się mętnie, dlaczego zlecona im robota jeszcze nie leży na moim biurku. Powody były rozliczne, zupełnie od nich niezależne, a winni skandalicznego opóźnienia byli, rzecz jasna, inni. W odpowiedzi na te jęki, wydrukowałam Herberta w kilku egzemplarzach i ofiarowałam moim pracownikom z prośbą, by w wolnej chwili zechcieli go sobie przeczytać i przemyśleć.

I teraz się obawiam, czy to nie było zbyt duże ryzyko. A co, jeśli obdarowani dojdą do wniosku, że Tukidydes był pozbawionym instynktu samozachowawczego frajerem? Bo cóż właściwie osiągnął tym skromnym wyznaniem,  sprowadzającym się do stwierdzenia: zrobiłem, co mogłem?  Tylko tyle, że przez długie lata borykał się z losem banity. Którego to losu może by uniknął, gdyby trochę pogłówkował. Trzeba było zwalić na przeciwne wiatry (winna przyroda), fatalny stan techniczny okrętów (winny ten, który je remontował), kiepskiego nawigatora (winny nawigator oraz ten, kto go szkolił), a w ostateczności na syreny, które wodzą marynarzy na manowce, co skutecznie opóźnia przybycie z odsieczą. Mieszkańcy Amfipolis trochę by się powkurzali, ale w końcu by odpuścili. 

Bo przecież wiadomo - z syrenami nikt nie wygrał...



wtorek, 9 października 2012

Scripta manent


Przypadkiem dowiedziałam się, że w dniu dzisiejszym rozpoczyna się Tydzień Pisania Listów. Nie wiem, czy to przejaw nostalgii za szelestem drobno zapisanych kartek, czy akcja z cyklu „tonący brzytwy się chwyta” Poczty Polskiej, która poza pismami urzędowymi, chyba niczego już nie przesyła, bo korespondencja prywatna przeniosła się do sieci  i na ekrany komórek.  Jakie by jednak nie były przyczyny ogłoszenia tego święta sztuki epistolarnej, muszę przyznać, że sam pomysł obudził we mnie całkiem sympatyczne skojarzenia.

Należę do pokolenia, które pamięta jeszcze czasy, gdy na upragniony list czekało się tygodniami, a czekanie to – zgodnie z regułą „marzenie nad spełnienie” – dostarczało emocji, które trudno dziś uzyskać, e-mailując sobie beztrosko w czasie rzeczywistym. Inna sprawa, że ów czas oczekiwania mógł być też przyczyną różnych niespodzianek. Czytając bowiem w liście upragnione słowa „kocham cię”, nie można było mieć pewności, że to wyznanie wciąż jeszcze jest aktualne, skoro list „szedł” do nas dwa miesiące z okładem. A dwa miesiące to szmat czasu i wiele się może w tym czasie wydarzyć.

Dziś to co innego. SMS o treści „kocham cię” dociera do nas praktycznie w chwili, gdy nadawca zechce się tą rewelacją z nami podzielić, zatem można domniemywać, że przynajmniej jeszcze przez parę minut będzie ona aktualna.  Co więcej, możemy równie szybko zareagować, nie narażając naszego interlokutora na męki oczekiwania, i od ręki poinformować go:  „A ja ciebie nie”.  Niebywała oszczędność czasu i atłasu.

Niestety, choć papier nie należy do materiałów najbardziej trwałych, maile i smsy wydają się jeszcze mnie trwałe i jako pamiątka słabo się sprawdzają. Nie można ich obwiązać czerwoną wstążeczką, schować w uroczym kuferku, zrosić łzami wzruszenia. Z czasem nie nabierają charakterystycznej woni zetlałych kartek, nie żółkną, a zapisane na nich literki nie są jedynym i niepowtarzalnym znakiem nadawcy. Jeśli nawet mają coś w rodzaju duszy, to jest ona jakaś taka… cybernetyczna.

I ciekawe, czy ktoś kiedyś napisze o wyczekiwaniu na mail taki piękny wiersz jak ten Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej -  o pewnej pani, co czekała na listy.

Listy

Pani traci już wszelką powagę:
Czyha w bramie na listonosza!
Patrzy smutno, uśmiechem go błaga
jak ranny leżący na noszach.

Dni tej pani bez listów toną,
idą na dno w żalu bez granic...
aż się dziwi zmartwiony listonosz:
"Ja bym tam napisał do pani"...

wtorek, 2 października 2012

Dziewiętnaście do kwadratu


Ile to jest dziewiętnaście do kwadratu? Wie ktoś? Bo ja nie. To znaczy, teraz już wiem, bo sobie Excela włączyłam i mądry program sam mi policzył. Ale tak z pamięci - mowy nie ma!

A moja 14-letnia córka wie. Ba, wie, ile to jest osiemnaście do kwadratu. I siedemnaście do kwadratu. I dwa do potęgi dziewiątej... Mało tego. Wie, ile to jest pierwiastek kwadratowy z trzystu sześćdziesięciu jeden. I potrafi ten wynik podać jednym tchem, obudzona w nocy, o północy, choć podejrzewam, że w tych samych okolicznościach będzie miała spory problem, by powiedzieć, jak się nazywa.

Dlaczego wie to wszystko? Bo musi. Bo inaczej dostanie pałę. Którą zresztą raz dostała, albowiem nie umiała w ciągu 3 (słownie: trzech) sekund napisać, ile to jest 19 do kwadratu. Po tym traumatycznym przeżyciu wykuła te kwadraty i sześciany na blachę, co z kolei zaowocowało oceną bardzo dobrą z kartkówki z pierwiastków. Alleluja!

A ja, wredna matka, odpytywałam ją na wyrywki, a w głębi duszy myślałam, że straszna ze mnie hipokrytka, bo przecież sama potrafię podnosić tylko do kwadratu i tylko od 1 do 12. Co więcej, mam głębokie przekonanie, że jest to wiedza absolutnie wystarczająca, bo w całej mojej karierze zawodowej żaden pracodawca na rozmowie kwalifikacyjnej nigdy mnie nie spytał o żadne potęgi i pierwiastki. A jeśli kiedyś, nie daj Boże, miałabym policzyć sobie ratę kredytu, z całą bezczelnością użyję kalkulatora lub wyżej wspomnianego Excela.

Dlatego, wybacz, Basiu, że Ci się każę uczyć tych zupełnie niepotrzebnych rzeczy, z których jedyny pożytek będzie może taki, że sobie pamięć, Kochanie, wyćwiczysz. I tylko trochę się obawiam, że obrzydzenie dla pierwiastków może Ci się odbić czkawką na lekcjach chemii. No, chyba że pani od chemii sama coś takiego wymyśli, żebyś te pierwiastki znienawidziła.

środa, 26 września 2012

Koło zapasowe, czyli żeński punkt widzenia na motoryzację


Od wielu lat jeżdżę renówkami. Proszę mnie nie pytać, dlaczego, bo nie wiem. Tak się jakoś złożyło. A może to moja romanistyczna podświadomość każe mi z setek dostępnych marek wybierać właśnie "francuzy"? Mniejsza o to. Grunt, że za każdym razem, gdy przychodzi pora wymiany samochodu, rozważam to i tamto, a w końcu i tak ląduję za kierownicą jakiegoś renault coś tam. I generalnie, nie widzę powodu do zmian. Fakt, nie mam za bardzo porównania, ale po co mi porównanie, skoro jestem zadowolona? Logiczne, prawda? Z tym, że ostatnio firma Renault okropnie mi się naraziła. A było to tak...

Wychodzę sobie z biura, idę na parking, otwieram samochód, a tu spacerujący po parkingu pan ochroniarz zwraca się do mnie uprzejmie:
- Ja tam bym na pani miejscu nie jechał. Ma pani kapcia.
Cóż, nawet taka motoryzacyjna noga jak ja wie, że "kapeć" oznacza kłopoty, bo zasadniczo wyklucza jazdę samochodem, który go ma. Obejrzałam feralną oponę i faktycznie, musiałam stwierdzić: kapeć jak się patrzy! Znaczy się, trzeba zmienić koło.

Ktoś powie: wielkie mi halo! Wyciągaj, babo, lewarek i zabieraj się do roboty. No, chętnie, chętnie, tylko niech mi ktoś powie: GDZIE JEST ZAPAS?! Przetrząsnęłam bagażnik. Znalazłam w nim:
- torbę z rolkami,
- karton z książkami,
- ekologiczne siatki na zakupy,
- jakieś tajemnicze deski ze sklejki (Mężu, skąd się to badziewie wzięło w MOIM samochodzie?!),
- wielką płachtę folii malarskiej (???),
- wełniane rękawiczki, których nie mogłam znaleźć od zeszłej zimy

i ANI  ŚLADU  KOŁA  ZAPASOWEGO.

Obserwujący moje wysiłki ochroniarz, wezwał przez krótkofalówkę kolegę. "Rysiek ma renówkę - wyjaśnił - może będzie wiedział, co i jak."  Rysiek wiedział. W renówkach koło zapasowe podwieszone jest pod samochodem. Trzeba znaleźć w bagażniku odpowiednią śrubę, do niej odpowiedni klucz, odkręcić, wyciągnąć i już. Niestety! Klucz, który jak ulał pasował do śrub przy kołach, nijak nie pasował do śruby w bagażniku.

W chwilę potem dołączył do nas trzeci ochroniarz. A za kolejny kwadrans - mój syn, wezwany na pomoc telefonicznie. Teraz przy mojej renówce uwijało się już 4 pełnych jak najlepszych chęci facetów. Wreszcie któryś z panów ochroniarzy wpadł na pomysł, by ściągnąć na parking gościa, który w naszym biurze konserwuje klimatyzację, dzięki czemu ma wielką skrzynię z wszelkiego rodzaju kluczami i śrubami. Ta myśl okazała się zbawienna - facet w try miga dopasował klucz, odkręcił co trzeba, potem co trzeba przykręcił. Patrzyłam w niego jak w obraz, a on tylko otrzepał ręce, uśmiechnął się skromnie i odjechał w siną dal swoim... citroënem. Hmm, ciekawe, gdzie citroën ma koło zapasowe. W końcu, to też "francuz".




niedziela, 23 września 2012

Odwiązuję się...


Odrywam,
odpruwam,
odcinam,

Zostaje rana,
dziura,
wyrwa,

którą może zaszyję
krzywym ściegiem,
koślawo,
żeby było znać.

niedziela, 9 września 2012

Gula w gardle


Parę dni temu wróciłam z wakacji. Powitało mnie chmurne warszawskie niebo, polski, wrześniowy chłód oraz całkiem pusta lodówka, którą przed wyjazdem roztropnie opróżniliśmy z wszystkiego, co mogłoby się zepsuć. Zarówno niebo, chłód jak i pustka w lodówce stały w rażącej sprzeczności z tym, czego doświadczałam przez ostatnie dwa tygodnie nad Morzem Śródziemnym - błękitem nieba, piekielnym upałem oraz pakietem all inclusive, który to termin w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu totalne obżarstwo skrzyżowane z totalnym opilstwem. Jak błyskotliwie zauważyła moja najmłodsza córka, all inclusive, to po prostu współczesna nazwa jednego z siedmiu grzechów głównych.

Nielicznych szczęśliwców, którzy jakimś cudem nie wiedzą, czym jest wyżej wspomniany pakiet, informuję, że jest to rodzaj psychologicznej pułapki na turystów. Jej przewrotność polega na tym, że ofiara płaci z góry za wszystko, co zje i wypije podczas wakacji, jak również za to, czego nie zje i nie wypije, bo zrobią to za nią inni. Kiedy zaś już schwytany w pułapkę turysta znajdzie się na miejscu (czyli w hotelu z basenami i plażą nad morzem), ma naiwne wrażenie, że WSZYSTKO MA ZA DARMO. Wszystko, czyli jedzenie i picie. Więc - hulaj dusza! Jazda do bufetu!

Je się o wiele za często i dużo za dużo. Je się nie dlatego, że jest się głodnym, ale dlatego, że jedzenie jest pod ręką, w obfitości i różnorodności, której próżno szukać w domowych pieleszach. Je się także z nudów, o czym dobitnie przekonałam się podczas dwóch deszczowych dni, jakie nam się trafiły w paśmie słonecznych i bezchmurnych - równo z wybiciem godziny 12.30, kiedy zaczynała się pora lunchu, wszyscy goście hotelowi rzucili się do stołówki, tak że po raz pierwszy zabrakło miejsc przy stołach. No bo cóż innego można robić, skoro leje?

Otrzeźwienie przychodzi  zwykle za późno. Człowiek wraca do domu i konstatuje dwie rzeczy:

1. Przez ostatnie dwa tygodnie ciuchy w szafie uległy niewytłumaczalnemu skurczeniu (to pewnie wpływ dziury ozonowej).

2. Domowe posiłki w liczbie 2-3 dziennie nadają się na program resocjalizacyjny ciężkiego obozu karnego (rany, ciągle chodzę głodna!).

Na szczęście, po pewnym czasie wszystko wraca do normy i śniadanie nieskładające się z pięciu dań przestaje doskwierać jak klęczenie na grochu. Na myśl o tym, ile zjedliśmy przez dwa tygodnie all inclusive, w gardle rośnie nam wielka gula, którą my, zepsuci konsumpcją ludzie Zachodu, szybko i dyskretnie wypluwamy. I nie chcemy pamiętać, że gula po łacinie znaczy obżarstwo.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Gorce. Wydanie drugie, poprawione


Pomysł, by rocznicowy urlop we dwoje spędzić tam, gdzie spędziliśmy podróż poślubną, wydawał się oczywistą oczywistością. Tym bardziej, że nasz miodowy miesiąc sprzed 25 lat, miał – jak łatwo się domyślić – raptem niecałe dwa tygodnie i odbył się nie na jakichś tam egzotycznych wyspach, ale w rodzimych Gorcach. Złaziliśmy wtedy te piękne góry wzdłuż i w szerz, na dokładkę dorzucając jeszcze Pieniny i kawałek Tatr.

Teraz mieliśmy raptem 4 dni (błogosławione niech będą święta państwowe w środku tygodnia!), więc plan był mniej ambitny – tylko Gorce, bez dodatków.  Ale reszta była jak wtedy, przed 25 laty – plecaki na grzbiecie i wędrówka od schroniska do schroniska. Nawet mapę mieliśmy tę samą, co – jak się okazało – nie stanowiło specjalnego problemu, bo z niewielkimi wyjątkami, przebieg gorczańskich szlaków przez te ćwierć wieku pozostał bez zmian.

W sumie zrobiliśmy ponad 40 km, zaliczając wszystkie główne szczyty. Dziś ledwo się ruszam, nie czuję ramion (plecak) i nóg (wiadomo), za to na duszy czuję się wspaniale.
A konkluzje z tej wyprawy są następujące.

1.    Salamandra plamista nadal rezyduje w Gorcach – widziałam na własne oczy.
2.    Takoż i dziewięćsił.
3.    Włażenie na Lubań łożyskiem potoku zamiast normalnym szlakiem – ryzykowny pomysł.
4.    Grillowany oscypek w schronisku na Turbaczu – nagroda Brylantowej Patelni.
5.    Łóżka w schronisku w Starych Wierchach – tytuł Madejowego Łoża Stulecia.
6.    Gorczańskie jeżyny i maliny – niebo w gębie i ambrozja.
7.    Deszcz na szlaku – pikuś (jak się dźwiga na plecach 15 kg, człowiek i tak jest mokry).
8.    Pod górę - ciężko sercu, w dół - ciężko nogom, w sumie – cudownie.
9.    Od Turbacza wieje wiatr, niesie nam tę wieść…*
10.    Za co kochamy Gorce? Bo są!


* Fragment piosenki, którą kiedyś pasjami śpiewało się przy ogniskach.



sobota, 11 sierpnia 2012

Nomen omen



W mojej rodzinie radosne oczekiwanie – na świat pcha się nowe dziecię. Dla mnie ten fakt radosny jest podwójnie. Po pierwsze dlatego, że bliscy mi są bardzo przyszli rodzice nowego obywatela (lub obywatelki) naszego świata. Po drugie to nie ja będę babcią, a moja szwagierka, którą też kocham, ale ta miłość nie obejmuje pragnienia, by już dziś dołączyć do niej w ogólnoświatowym klubie babć.

Tak czy siak, cieszymy się wszyscy, z rodzicami dziecięcia na czele. I – jak to bywa w takich razach – przy okazji rodzinnych spotkań spekulujemy sobie niezobowiązująco na temat płci małego człowieka. Sprawa jest doniosłej wagi, determinuje bowiem cały szereg decyzji – ot, choćby takich, jak kolor śpioszków (wiadomo, że jak chłopak to niebieskie, a jak dziewczynka, to musowo różowe!). Ma też niebagatelny wpływ na wybór imienia, co – wiem to z doświadczenia – może być powodem licznych sporów i uraz. Niejeden dziadek i niejedna babcia przez długie lata chowa w sercu żal, że to nie ich imieniem obdarowano wnuczę, a przecież Pężyrka to takie piękne, słowiańskie imię!

Także i w przypadku „naszego” dziecięcia zarysowały się już drobne różnice zdań. Na tapecie pojawiła się Izabela – na cześć panny Łęckiej, i sugestia ta, wysunięta przez jedną z babć (miłośniczkę rzeczonej Beli), została przez rodziców przyjęta z rezerwą, którą ja, osobiście, rozumiem i podzielam. Z kolei propozycja, by ewentualną córeczkę nazwać Helenką (nie wiem, na ile ma ona związek z Heleną Kurcewiczówną), nie bardzo leży przyszłemu tacie, który przyczyn tej niechęci nie tłumaczy zbyt jasno, ale za to bardzo jasno mówi nie.

Ciekawe, że dyskusje te toczyły się na razie wyłącznie w kontekście imion żeńskich, męskie pozostawiając nieco na uboczu. Choć ostatnio coś jakby drgnęło w tym obszarze i podczas jednego z rodzinnych mityngów, po krótkim omówieniu casusów Izabeli i Heleny, przeszliśmy do pomysłów na imię dla potomka rodzaju męskiego. I tu przyszli rodzice zafundowali nam nie lada atrakcję. Okazało się, że podeszli do sprawy metodycznie – zamiast łamać sobie głowy nad tym, czy Antek jest lepszy od Franka lub Jakuba, dorwali jakiś ranking imion rejestrowanych przez polskie USC, z mocnym postanowieniem, że nadadzą dziecku imię oryginalne, nietuzinkowe i niewynikające z jakiejś głupiej mody.

Niestety! Metody opierające się na statystyce bywają niebezpieczne. Gdyby chcieć kierować się kryterium najrzadziej rejestrowanego w Polsce imienia męskiego, nowy członek naszej rodziny musiałby iść przez życie, dźwigając brzemię imienia… Żyraf! Ewentualnie, gdyby oryginalność Żyrafa wydała się niewystarczająca, alternatywą byłby Myszon. Myszon Biały – piękne, nieprawdaż? Coś jak nowy gatunek gryzonia-mutanta. W szkole – przerąbane.

Wszystko zatem wskazuje na to, że dziecię dostanie imię mniej oryginalne, nawet gdyby rodzice mieli zostać posądzeni o brak fantazji. No, chyba że zdecydują się zaszaleć i obdarować męskiego potomka derywatami Izabeli lub Heleny – Izabel i Helen. Po angielsku brzmi nawet nieźle, n'est-ce pas?

czwartek, 9 sierpnia 2012

Tak tylko sugeruję...


Lament, panie dzieju, lament w mediach i na ulicy. Nasi siatkarze dostali lanie od rosyjskich. Bitwa Warszawska à rebours. Tyle, że w Londynie. Polska drużyna pod wodzą Włocha bliska jest w związku z tym zbiorowego sepuku, przynajmniej w sferze werbalnej.

Jak znam życie, szybko im przejdzie, więc lęk o psychiczny dobrostan naszych sportowców snu z powiek mi nie spędza. Poza tym, przywykłam już do myśli, że urobek medalowy naszego olimpijskiego zespołu będzie raczej mizerny. Przekonanie to do tego stopnia zakorzeniło się w mojej pod- i świadomości, że kiedy na którymś z portali w sekcji newsów olimpijskich zobaczyłam tytuł "Starty Polaków", mój sponiewierany dotychczasowymi klęskami mózg odczytał to jako "Straty Polaków". W sumie - co za różnica?

I tylko wolałabym nie wiedzieć, ile nas te wszystkie spektakularne porażki kosztowały. Już i tak trudno mi pojąć, dlaczego Anglicy ochoczo wydali na organizację tych igrzysk niebotyczne, cytowane przez media kwoty, które z powodzeniem mogłyby być smakowitą kontrybucją Wielkiej Brytanii na rzecz ratowania zadłużonej Grecji. Oj, wiem, że nie mogłyby, bo to nie ta pozycja budżetowa, ale pomarzyć można, co nie?

Ale Anglicy mają przynajmniej już ok. 50 medali plus nadzieję na to, że tak wielka, prestiżowa impreza przyniesie zyski w postaci dutków zarobionych na kibicach z całego globu. Czy bilans wyjdzie choć na zero - nie wiem, ale w sumie, nie moje zmartwienie, tylko ministra Osborne'a. Martwi mnie natomiast, że straty, oj przepraszam, STARTY Polaków stanowią bardzo marne uzasadnienie dla wydanych na ten cel pieniędzy. Jak policzyłam, nasz success rate na razie nie dobił nawet do 5%, a nie przypuszczam, by liczba ta miała nagle rażąco wzrosnąć.

I szczerze mówiąc, wkurzają mnie biadolenia, że tak z tymi medalami mizernie, bo nasze organa poskąpiły kasy. Moim zdaniem, organa miały nosa. Bo skoro nasi siatkarze chwilę temu mogli zagrać świetnie i zdobyć mistrzostwo świata, to związek między pieniędzmi wydanymi na start naszej reprezentacji a łomotem, jaki nam spuścili Rosjanie, jawi mi się jako co najmniej naciągany. I tak sobie kombinuję, że zamiast następnym razem wysyłać na IO ponad 200 osób, z których ledwie garstka cokolwiek zwojuje, może by tak za tę kasę wybudować parę ścieżek rowerowych? Albo choć jedną, którą będę mogła dojechać do pracy?

Tak tylko, nieśmiało, sugeruję.


poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Sztuka czy sztuczka?



W Krakowie, pod Wawelem, w blaszanym kontenerze zamieszkał pewien facet. Podobno nie je, nie pije alkoholu, nie uprawia seksu. Czy się myje, nie wiem, bo o tym prasa nie pisze. Natomiast ma psa, który ponoć sika, gdzie popadnie. Facet nosi pomarańczowy kombinezon i kilkudniowy zarost.

Bezdomny? Gdzie tam! Artysta! Pardonnez-moi le mot: performer. Nazywa się Rafał Betlejewski i ma już na koncie kilka innych performance’ów.  Ten najnowszy ma podobno zwrócić uwagę społeczeństwa na nadmierną konsumpcję. Stąd blaszak, dieta (jak się dobrze wczytać w artykuł w GW, okazuje się, że facet jednak coś tam jada, ale fakt, nie za wiele), abstynencja alkoholowa i seksualna. Oraz wielki napis HUNGER wywieszony na blaszaku.  Podobno artyście miała towarzyszyć świnia (sic!), ale – jak sam mówi, a Wyborcza donosi – zaprotestował weterynarz.

Oczywiście, cała akcja ma głęboki sens i ideologiczny fundament, którego z zapałem broni Magdalena Sroka, wiceprezydent Krakowa odpowiedzialna za kulturę i promocję miasta.  Przechadzanie się artysty pod Wawelem w stanie fizjologicznych niedoborów zapewne wstrząśnie społeczeństwem, które natychmiast porzuci zakupy w supermarkecie i zakrapiane imprezy z przyjaciółmi. Wstrząśnie też turystami, którzy dzięki przezorności artysty, mają szansę zrozumieć słowo HUNGER, jasne i dla anglo-, i dla niemieckojęzycznych gości Krakowa. 

Na razie jednak, jedynym efektem akcji jest oburzenie okolicznych mieszkańców, którzy kompletnie nieświadomi doniosłości tych działań, narzekają na paskudny widok, jaki na tle Wawelu tworzy blaszak artysty. Oraz na psa, który obsikuje okoliczne trawniki. Komentarz artysty mówi sam za siebie (cytat za www.gazeta.pl):  Rodzaj tej beznadziei rozmowy związanej z tym, że coś może być projektem artystycznym, jest absolutnie nieprawdopodobny. Ludzie tego nie rozumieją.

Ano, nie rozumieją.  Ja też nie za bardzo, szczerze mówiąc. I tak się zastanawiam, czy jak postawię na środku placu Piłsudskiego  wannę z napisem HYGIENE albo może lepiej – PURITY (to drugie brzmi bardziej wieloznacznie, przez co bardziej artystycznie) i zalegnę w niej na dwa tygodnie, to co się stanie szybciej – zaaresztują mnie czy trafię do annałów polskiego performance’u?

niedziela, 5 sierpnia 2012

Alicja


    - Dzień dobry – odezwał się grzeczny głosik. – Czy jestem po drugiej stronie?
    Zdziwiona spojrzałam na właścicielkę głosu. „To chyba niemożliwe... To nie może być ona...”
    - Po drugiej stronie czego? – spytałam na wszelki wypadek, choć podejrzewałam, jaka będzie odpowiedź.
    - Jak to czego? – piskliwy głos zawibrował niebezpiecznie – Lustra! Czy jestem już po drugiej stronie lustra?
    Przyjrzałam jej się uważnie. Krótka sukienka z falbankami, wstążka z wielką kokardą podtrzymująca wijące się w lokach włosy. Podkolanówki i lakierowane pantofelki. Wszystko się zgadzało. Tylko ta twarz...
    - Jesteś... – zawahałam się, nie bardzo wiedząc, jak powinnam się do niej zwracać – Jest pani u mnie.
    - Pani? - zachichotała trochę nerwowo – Ależ to absurdalne! To pani jest panią. Ja jestem po prostu Alicją – dygnęła uprzejmie, obiema rękami podtrzymując spódnicę swojej niebieskiej sukienki.
    Patrzyłam z niedowierzaniem na jej twarz całkiem dorosłej kobiety, która uśmiechała się do mnie figlarnie. Więc t o  jest Alicja? Na razie postanowiłam niczego nie kwestionować. Zresztą, jak się tak dobrze przyjrzeć, to podobna była do tej z ilustracji w książce.
    - No, tak, oczywiście – poprawiłam się – Więc, Alicjo, jak już mówiłam, jesteś u mnie.
-    Ale czy to jest po drugiej stronie? – powtórzyła z uporem.
Trochę mnie to zaczęło denerwować. Czego się tak uczepiła!
- No, cóż, patrząc na to z mojej perspektywy, to wciąż jesteśmy po  t e j  stronie. Nie po tamtej.
- To fatalnie! – wykrzyknęła piskliwie i nerwowo zatrzepotała rękami – Zatem jestem spóźniona! Muszę się koniecznie dostać na tamtą stronę!
- Wcale nie musisz! – powiedziałam stanowczo. (Chyba powinnam przemawiać do niej jak do dziecka. Inaczej sobie z nią nie poradzę.) – I przestań mi tu cytować białego królika. To on się spieszył, nie ty.
Umalowane różową kredką usta na chwilę wykrzywiły się, jakby ich właścicielka zamierzała się rozpłakać. Najwyraźniej zmieniła jednak zdanie, okręciła się na pięcie, aż niebieska sukienka zafurkotała wesoło, i zrobiwszy jeden pełny piruet rozsiadła się w fotelu. Nogi w białych podkolanówkach zamajtały beztrosko w powietrzu.
- To o czym będziemy rozmawiały? – spytała, wpatrując się we mnie z ciekawością.
Tym bezpośrednim pytaniem zbiła mnie z tropu. Dysonans panujący między rysami jej twarzy a całą resztą powodował, że zupełnie nie mogłam pozbierać myśli. Gdyby chociaż choć na chwilę przestała majtać tymi nogami! Kiedy ja tak zastanawiałam się nad jakimś sensownym początkiem rozmowy, ona nagle zerwała się z miejsca i podbiegła do mojego biurka.
- Kim jest ta dziewczynka? – spytała, wskazując na stojącą na biurku fotografię. Szczerze mówiąc, nie przepadałam za nią, ale była moją jedyną pamiątką po dziadku, więc trzymałam ją, nie zważając na niezbyt pochlebny obraz mnie samej, na który przy okazji musiałam patrzeć. Mała, pucołowata dziewczynka, najwyraźniej zbyt dobrze karmiona przez troskliwą babcię („Za mamusię ... iiii, hop! Za tatusia... iiii, hop!) siedziała tam na kolanach starszego pana o siwych włosach i bardzo łagodnych oczach. We włosach miała kokardę – bardzo podobną do tej, którą nosiła Alicja.
- To ja – przyznałam niechętnie, poirytowana faktem, że akurat to niezbyt udane zdjęcie musiało przyciągnąć jej uwagę.
- Naprawdę? – krzyknęła entuzjastycznie – To naprawdę pani? Jaka szkoda, że nie spotkałyśmy się wtedy! Mogłybyśmy zagrać w jakąś grę – w klasy, albo w kalambury...! Bo – spojrzała na mnie pytająco – teraz to pani już pewnie nie bawi się w takie rzeczy?
- Nie – powiedziałam szybko – nie bawię się. I proszę, odłóż tę fotografię na miejsce!
Mój ton musiał zabrzmieć naprawdę ostro, bo Alicja rzuciła na mnie spłoszone spojrzenie i szybko odstawiła zdjęcie na biurko. Wymamrotała cichutkie „przepraszam”, wygładziła sukienkę, poprawiła wymykający się spod wstążki kosmyk włosów, po czym ze spuszczonymi oczami wróciła na fotel.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Alicja siedziała sztywno, patrząc na swoje złożone na kolanach dłonie. Najwyraźniej została dobrze wychowana, zgodnie z zasadą, że „dzieci nie odzywają się niepytane”.  Czekała.
- Napijesz się może czegoś? – spytałam, żeby rozładować nieco napięcie – Może herbaty?
- O, z przyjemnością – odpowiedziała grzecznie – Z mlekiem, poproszę. I bez cukru. Cukier jest bardzo niezdrowy. Fatalnie wpływa na zęby.
- Masz absolutną rację – przytaknęłam, a na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech zadowolenia.
Po chwili piłyśmy herbatę – ona z filiżanki (jedynej, jaką miałam w domu), gorzką i z mlekiem, a ja z mojego ulubionego kubka, bardzo gorącą i bardzo słodką.
- No, więc – zagaiłam rozmowę – Alicjo, powiedz mi, dlaczego tak bardzo chciałaś się dostać na drugą stronę lustra? Jak tam właściwie jest?
- Och, tam jest wspaniale! – wykrzyknęła – Po prostu cudownie! Zupełnie inaczej niż tutaj. To znaczy... nie tutaj, a tam – u mnie. To znaczy... no, rozumie pani?
- Tak, tak, rozumiem – powiedziałam szybko, by jej nie przerywać – Ale co to znaczy „inaczej”?
Oczy Alicji płonęły teraz z podniecenia, a na przywiędłe policzki wpełznął rumieniec.
- Po prostu – inaczej! – zrobiła nieokreślony ruch ręką. – Trudno to wytłumaczyć. Zresztą – spojrzała na mnie przepraszająco – dorośli tam chyba nie mogą wejść.
Może mi się tylko zdawało, ale w jej głosie usłyszałam ledwie dostrzegalną nutkę satysfakcji.
- Nie mogą? – zdziwiłam się – To dlaczego, kiedy tu przyszłaś, spytałaś, czy już jesteś po drugiej stronie? Przecież ja tu byłam, prawda? A ja jestem dorosła.
Tym razem na jej twarzy pojawiła się lekka konsternacja.
- Nno, tak – zająknęła się lekko – Coś mi się widocznie pokręciło.
- A może jednak nie? – spytałam, przyglądając jej się uważnie.
- Ależ tak, bez wątpienia – tym razem potrząsnęła lokami z przekonaniem – Jestem absolutnie pewna, że dorośli tam nie wchodzą.
Korciło mnie, żeby zadać pytanie, które już od dłuższego czasu chodziło mi po głowie, ale rozmyśliłam się. To może jeszcze poczekać.
- A może jednak się w coś pobawimy? – spytała z nadzieją w głosie. – Może w zagadki? Znam mnóstwo zagadek! Na przykład: Co to jest? Duże, okrągłe...
- Alicjo! – przerwałam jej dosyć niegrzecznie – Alicjo! Ja nie chcę się bawić w zagadki. Miałyśmy porozmawiać.
- Kiedy te poważne rozmowy są takie nudne! – krzyknęła rozczarowana – Właśnie dlatego nie lubię tu być. Po drugiej stronie nikt tak nie rozmawia.
- Wierzę – powiedziałam spokojnie. – Ale nie jesteśmy po drugiej stronie. Przynajmniej ja nie jestem. Co do ciebie zaś, to wcale nie jestem pewna... – rzuciłam okiem na jej absurdalną falbaniastą sukienkę - ... wcale nie jestem pewna, po której jesteś stronie. Mam wrażenie, moja droga, że sama się w tym pogubiłaś.
To „moja droga” zabrzmiało bardzo protekcjonalnie i na twarzy Alicji odmalowała się uraza. Szybko jednak została zastąpiona bardzo przekonującym wyrazem zaskoczenia.
- Dlaczego tak sądzisz? To jest – dlaczego  p a n i  tak sądzi? – poprawiła się natychmiast.
- Chyba nie musisz mi mówić „pani” – rzuciłam od niechcenia.
- Ależ muszę! – zaprotestowała gorąco – Dzieci nie mogą mówić do dorosłych na ty! To aroganckie. Nikt pani tego nie nauczył?
- Nauczył... proszę pani.
W jej niebieskich oczach pojawił się strach. I złość. Ciekawa byłam, jak długo wytrzyma.
- Sądzę – ciągnęłam jak gdyby nigdy nic – że najwyższy czas skończyć tę maskaradę. Już dawno przestałaś być dzieckiem, Alicjo. Ta sukienka i kokarda tego nie zmienią.
- To nieprawda! – tupnęła nogą – Pani jest gorsza od Królowej Kier!
- Gorsza? O ile pamiętam, ona chciała ściąć ci głowę. Ja tylko mówię ci prawdę. Nieprzyjemną, to fakt, ale prawdę.
- Idę sobie! Nie będę tu z panią siedziała! Idę na drugą stronę! – dorosłą twarz Alicji wykrzywił nieładny grymas. Kokarda zjechała jej nad ucho i wyglądała teraz dosyć żałośnie.
- Oczywiście! Oczywiście, że lepiej ci będzie po drugiej stronie. A wiesz, dlaczego? -Zrobiła taki gest, jakby chciała coś odpowiedzieć, ale nie jej na to nie pozwoliłam. – Powiem ci! Bo tam stoisz plecami do lustra! I możesz udawać, że wcale się nie zmieniłaś. Widzisz tylko swoje podkolanówki i falbanki. A ty już dawno dorosłaś, Alicjo! Tylko za skarby świata nie chcesz się do tego przyznać.
    Przerwałam, bo na chwilę zabrakło mi tchu. Alicja stała przede mną osłupiała. Nie tupała już nogą i nie złościła się. Zrobiło mi się jej trochę żal.
    - To nie takie straszne, Alicjo. Dorosnąć to naprawdę nic takiego. Ma to nawet pewne plusy. Na przykład, można zacząć słodzić herbatę – wysiliłam się na dowcip.
    - Cukier jest niezdrowy – mruknęła pod nosem – i źle działa na zęby.
    - No, to możesz pić gorzką – podchwyciłam. – Oczywiście, jeśli naprawdę w to wierzysz. Tak, czy siak, możesz wybierać. Sama. Nie uważasz, że dla takiego czegoś warto zrezygnować z kokardy we włosach?
    - Ale przecież to znaczy, że się zestarzeję – powiedziała bardzo cicho, skubiąc niepewnie skraj falbanki.
    - Tak – westchnęłam – zestarzejesz się. Tak, czy inaczej. Tyle, że możesz to zrobić na dwa sposoby: żałośnie lub z klasą. Na razie, wybacz, z uporem wybierasz to pierwsze. Kobieta udająca dziewczynkę to bardzo groteskowy widok.
    - To co właściwie powinnam zrobić? – spytała po dłuższej chwili milczenia. Siedziała teraz w fotelu, trochę przygarbiona. Stopy nie majtały wesoło w powietrzu. Ze zdziwieniem zauważyłam, że założyła nogę na nogę.
    Zastanowiłam się.
 - Chodź ze mną – powiedziałam zdecydowanie.
Alicja wstała, a ja zaprowadziłam ją do przedpokoju. Stanęłyśmy przed wielkim, oprawionym w drewnianą ramę lustrem.
- Teraz spójrz na siebie – zakomenderowałam. – Nie odwracaj wzroku! Patrz!
Alicja powoli uniosła głowę i lękliwie rzuciła spojrzenie w stronę lustra. Zostawiłam ją tam i wróciłam do pokoju. „Przejdzie czy nie przejdzie?” – zastanawiałam się. Mijały minuty, a ona nie wracała. Kiedy już nabrałam pewności, że mój gość sobie poszedł, od drzwi dobiegło mnie ciche chrząknięcie.
- Przepraszam, czy mogłabym się jeszcze napić herbaty?
Bez słowa skinęłam potakująco głową, a ona dorzuciła:
-    Z cukrem. Dwie łyżeczki, poproszę.