środa, 28 marca 2018

środa, 14 marca 2018

Grochem o ścianę

Dawno mnie tu nie było. Z różnych powodów, o których jakoś nie mam siły pisać. Na razie zostawiam kilka wersów.

Grochem o ścianę

Rzuciłam grochem o ścianę.
W paru miejscach
odpadła farba.
Dziurki jak po kulach.
Pomyślałam:
Rzucę raz jeszcze,
to odpadnie więcej,
i więcej - aż do skutku.
(Uczono mnie przecież:
kropla drąży skałę).
Rzucam.
Rzucam.
W końcu
zabrakło mi grochu. 

środa, 7 lutego 2018

Moja Ryska Przygoda. Że Łotysze nie gęsi...


Muszę wyznać z pewnym wstydem, że na jednym polu moja ryska emigracja prawdopodobnie zakończy się totalną klapą. Przyjechałam, nie mówiąc ani słowa po łotewsku. Wyjadę, mówiąc po łotewsku trzy, może cztery zwroty, w tym jakże przydatny "uwaga, drzwi się zamykają" (uzmaniba durbis aizvēršanās) oraz "następny przystanek to..." (nakama pietura...), których nauczyłam się mimochodem, jeżdżąc kolejką nad morze. Poza tym umiem jeszcze powiedzieć proszę i dziękuję, a także dzień dobry. Do widzenia już mnie przerasta.

Z ciekawością natomiast obserwuję język łotewski w obu jego przejawach - ustnym i pisanym. Uwielbiam słuchać rozmów moich łotewskich kolegów i z zapałem czytam na ulicy bilbordy, plakaty i tabliczki na domach, próbując się domyślić, o co biega. Czasem mi się udaje - głównie wtedy, gdy język łotewski przyjmuje formę osobliwej mieszanki języka niemieckiego i rosyjskiego, z obowiązkowymi łotewskimi sufiksami. Np. zobārsts, czyli dentysta. Po rosyjsku ząb to zub, po niemiecku lekarz to Arzt. Do tego łotewska męska końcówka s. No i mamy zobarsta. Fakt, że uczyłam się obu tych języków, bywa niezwykle przydatny. 

Gorzej, gdy łotewski to po prostu łotewski. Bez naleciałości czy zapożyczeń. Wtedy - drżyjcie narody. Konia z rzędem temu, kto się domyśli, że  sīpols to cebula, a zemene - truskawka. Całe szczęście, że w supermarketach na ogół kupuje się to, co się gołym okiem ogląda, choć i tu czasem nie ma lekko, bo jak na butelce napisane jest piens, to prędzej człowiek pomyśli o piwie niż o mleku. 

Natomiast już całkiem zabawnie jest wtedy, gdy język łotewski rozprawia się z nazwami własnymi z języków obcych. Na przykład nazwiskami. Ileż to razy zachodziłam w głowę, czyjej właściwie muzyki będę słuchać na koncercie w Wielkiej Gildii. W programie Žans Filips Ramo oraz Kamils Sensānss. Słucham? Kto taki? A zanim się zorientowałam, że reklamowany na licznych plakatach Džošua Bells to mój ukochany skrzypek Joshua Bell, było już dawno po koncercie, a resztki plakatów wiatr rozniósł po mieście.

Łotysze bowiem, w przeciwieństwie do wielu innych narodów używających alfabetu łacińskiego, oddają hołd swojemu językowi, nadając wszystkim słowom świata formę łotewską. Złotewszczają  jak leci. Nikolajs Rejs (czyli nasz poczciwy Mikołaj Rej) byłby z nich dumny. Są przy tym tak konsekwentni, że niejaki Żaks Tubons (Jacques Toubon), francuski minister kultury, który walczył o czystość języka Galów, powinien był się od nich uczyć. Nie zrobił tego i teraz nad Sekwaną jedzą sandwich. Łotyszowi takie coś przez gardło nie przejdzie. No, chyba że będzie to sāndwičs

Pa! Ryżanka.



piątek, 12 stycznia 2018

Moja Ryska Przygoda. Lód jest śliski, a kamień ciężki


Nigdy nie mów "nigdy". Gdyby jeszcze tydzień temu ktoś mnie spytał, czy kiedykolwiek będę brała udział w zawodach w curlingu, za odpowiedź posłużyłby gromki śmiech. Ja? W curlingu? Tej zabawnej dyscyplinie sportowej polegającej na pchaniu po lodzie kamienia i zamiataniu lodu miotełką? Cha, cha, cha!

Widocznie jednak los uparł się, bym podczas mojej ryskiej emigracji zdobywała coraz to nowe sprawności. Tym razem przyjął postać mojego szefa, który doszedł do wniosku, że nasz wydział dawno już się nie integrował. Zaś powszechnie wiadomo, że zespół niezintegrowany to zespół nieefektywny, a nic tak nie integruje jak zdrowa rywalizacja w duchu sportowym. Żeby jednak nie było za prosto, dyscyplina, która nas miała zjednoczyć, musiała być taką, o której żaden z członków wydziału nie miał najbledszego nawet pojęcia. Padło na curling.

Okazało się, że szef celował bardzo trafnie (jak to żołnierz) - curling wszyscy znaliśmy jedynie z telewizji. Wszyscy też żywiliśmy przekonanie, że wygląda on śmiesznie, zaś niektóre czynności nie wymagają specjalnego talentu, bo szorować miotełką po lodzie umie każdy głupi. W cichości ducha żywiłam nadzieję, że jako kobieta przyuczona do prac domowych, mogę nawet mieć pewną przewagę nad kolegami płci męskiej - w strzelaniu im nie dorównam, ale w machaniu miotłą mam spore szanse.

BB i curling, pierwsze koty za płoty. For. B.S.


Niestety, już pierwsze sekundy treningu z wynajętym instruktorem skorygowały moje jakże mylne wyobrażenie o curlingu. Mianowicie, gdy tylko ochoczo wskoczyłam na lód, ten złośliwie usunął mi się spod stóp i wywinęłam orła. Ów patriotyczny wymiar mojego upadku docenić mógł jedynie kolega Polak. Reszta pojęcia nie miała, że moja malownicza wywrotka miała cokolwiek wspólnego z naszym narodowym godłem. Wywołała za to niekłamaną wesołość.

Ten mało fartowny wstęp sprawił, że kolejne ruchy wykonywałam sztywno niczym robot i z bardzo dużą dawką ostrożności, co  uniemożliwiało mi: a) skuteczne i celne pchanie kamienia; b) wygląd pełen gracji i elegancji. Co gorsza, okazało się, że dwudziestokilogramowy kamień jest diabelnie ciężki, co niby nie powinno być specjalnym zaskoczeniem, a jednak było.

Największą jednak klęskę poniosłam w części, z którą wiązałam największe nadzieje. Kiedy bowiem przyszła moja kolej na szorowanie miotełką, zaczęłam to robić z takim zapałem, że straciłam równowagę i wywinęłam orła po raz drugi. Upadek został skomentowany jako spectacular i uznany za wydarzenie dnia. Po tym incydencie podejrzanie często wyznaczano mnie na kapitana drużyny, co oznaczało stanie na drugim końcu toru i pokazywanie zawodnikom, dokąd powinni wysłać kamień. Robiłam, co mogłam, by się na coś przydać, czym zyskałam powszechne uznanie. Podobno świetnie wychodzą mi okrzyki zagrzewające do walki w stylu Go, babe, go!, Sweep on the left side - I said LEFT! oraz Holly shit! Cóż, w każdym zespole musi być lider, czyż nie?

Pa! Ryżanka.

PS. Znowu mam siniaki. Rygo, czemu mnie nie lubisz?!

środa, 3 stycznia 2018

Upadek

Poniższy wiersz zainspirowany jest grafiką mojej przyjaciółki, Agnieszki Cieślińskiej-Kaweckiej, której prace podziwiam nieodmiennie od lat.

Upadek
Klucz dzikich gęsi
otworzył mi drogę.
Ich tęskne głosy
tną kotarę nieba
na pół.
Rozpościeram ramiona.
Obcasy pantofli
krzeszą złote iskry,
które wiatr unosi.
Szum skrzydeł.
Szum w uszach.
Lecę... Spadam.
Ja, kamień.

Przyszyta do codzienności,
oduczyłam się latać.




Agnieszka Cieślińska-Kawecka