sobota, 27 sierpnia 2011

Przespać się z Woodym Allenem - bezcenne

Zarywanie nocy nie jest moim ulubionym zajęciem. Ale kiedy warszawskie Multikino kusi maratonem filmowym spod ręki, oka i intelektu Woody'ego Allena, ciężko się oprzeć. Zwłaszcza, że maraton startował od najnowszego obrazu Woody'ego - "O północy w Paryżu".

Pokonałam więc opór mojego Pana i Władcy (miałam łatwo, było cztery do jednego) i całą rodziną udaliśmy się wczoraj na godzinę 22. do wielkiej i - jak się później okazało - nieklimatyzowanej sali Mutikina-Złote Tarasy, by zafundować sobie kilka godzin z filmami mojego ulubionego reżysera z NYC.

Zaliczyliśmy trzy filmy. Oprócz wspomnianego już "O północy w Paryżu", wyświetlono nam "Vicky Cristina Barcelona" i "Sen Kasandry". W pierwszym podobało mi się wszystko. Fabuła - zabawna, inteligentna, pomysłowa, wzruszająca. Obsada - na dobrym poziomie (o dziwo, nawet Owen Wilson, który kojarzy mi się głównie z wygłupami z Jackie'm Chanem, tu był naprawdę przekonujący). Zdjęcia - ach, ten Paryż (nie tylko o północy)! Muzyka - stylowa, stanowiąca doskonałe i nienachalne tło dla obrazu. Trochę mi ten film się kojarzy z Allenowską "Purpurową różą z Kairu".

Dwa pozostałe filmy - zupełnie inne. Opisywać ich nie będę, bo to żadne nowości. Niestety, "Sen Kasandry" oglądaliśmy ok. 3-ej nad ranem, co miało kilka nieprzyjemnych reperkusji. Primo, sala była już niemożliwe duszna. Secundo, z różnych jej zakątków dobiegało chrapanie, które z kolei wzbudzało wesołość - zupełnie nieadekwatną do dramatycznej tonacji filmu. Tertio, mnie samej kleiły się oczy, więc "Sen Kasandry", zwłaszcza końcówka, trochę mi się zamazał. Jak to sen.

Ale choć dziś chodzę jak śnięta, a mąż co jakiś czas mamrocze "a nie mówiłem", nie żałuję! W końcu, jak często można spędzić noc z Woodym Allenem?

środa, 24 sierpnia 2011

Jakie cudne zwłoki, czyli wizyta w British Museum

No i po wakacjach. Trochę żal, ale nie śmiem marudzić, bo darowanemu koniowi... i tak dalej. W tym roku w ogóle miałam nie mieć wakacji, więc sklamrzeć, że się skończyły, byłoby wręcz nieprzyzwoitością. Tym bardziej, że udały się nad wyraz. Zaliczyłam tydzień uroczego lenistwa na malutkiej wysepce, gdzie dzielnie wspierałam zdychającą, grecką gospodarkę, próbując jednocześnie nie przyrosnąć do leżaka. Drugi tydzień przeznaczyliśmy na wypoczynek aktywny - rodzinne zwiedzanie Londynu. Rzecz potraktowaliśmy bardzo poważnie. W nogach mam jakieś sto parę kilometrów, w uszach narzekania dziatwy, że mi się wakacje z obozem karnym pomyliły, a w głowie całą masę obrazów, w tym również tych namalowanych na płótnie - Tycjanów, Rembrandtów, Rafaelów, Rubensów..., od których roi się w tamtejszych muzeach.

Tate Modern, National Galery, Britsh Museum... Boże, czego oni (Angole, znaczy) tam nie mają! Chyba tylko Matejki. Człowiek chodzi po tych galeriach, chodzi i zachodzi w głowę, skąd im się to wszystko wzięło. Odpowiedź jest dosyć banalna - tak to już bywa z imperiami, czasem muszą oddać trochę zagrabionej ziemi, ale zwykle na pamiątkę zostaje im całkiem sporo dzieł sztuki i innych obiektów muzealnych.

Z tym że, jak się okazuje, pojęcie sztuki i muzealnego obiektu to pojęcia względne - i to pod wieloma względami. Weźmy takie British Museum. Gigantyczny budynek (bez mapy nie rozbieriosz) - praktycznie cała historia świata pod jednym, fantazyjnym i przeszklonym dachem. Podróż od starożytności po dzień dzisiejszy. Od Wschodu po Zachód. Posągi, rzeźby, grafiki, obrazy, sztuka użytkowa, przedmioty życia codziennego, ludzkie zwłoki...

Tak, tak, to nie pomyłka. Zwłoki. Fakt, niektóre szczelnie owinięte bandażami, złożone w pięknie zdobionych sarkofagach, tak dalece "umajone", że kompletnie już pozbawione cech ludzkich. Ale są i inne - nagie, bez jakiegokolwiek sztafażu. Jakiś egipski biedak, który nie dochrapał się sarkofagu i jedyne, na co sobie zasłużył, to pochówek w suchym piasku pustyni. Miał chłopina pecha - piasek świetnie konserwuje, może nawet lepiej niż balsamy i olejki przeznaczone dla dostojników i faraonów. Więc skoro się tak pięknie zachował, żal nie skorzystać. Wykopali, przewieźli na drugi koniec globu, zamknęli w gablocie i wystawili na widok publiczny, żeby turyści z całego świata mogli sobie przy jego nowym mieszkanku zrobić pamiątkowe zdjęcie.

Nie wiem, co na to jego bogowie i jak się z tym czuje jego dusza, ale jedno jest pewne - popularności mogą facetowi zazdrościć Doda z Kubą Wojewódzkim razem wzięci. Takich tłumów jak przy owej gablocie z nagimi, skurczonymi zwłokami nie widziałam już przy żadnym eksponacie całego British Museum. Nawet wielki, kartonowy szkic Michała Anioła (jeden z niewielu zachowanych) przegrywał z nimi sromotnie. I aż boję się spytać moich dzieci, co im się najbardziej podobało w British Museum, żeby czasem nie usłyszeć: Te wysuszone zwłoki!


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Milczenie złotem

Weekend upłynął pod znakiem zapytania. Od piątkowego popołudnia cała Polska zastanawia się, jak to możliwe, że jeden z najbardziej wojowniczych ludzi, jakich znosiła ostatnio polska polityka, popełnił samobójstwo. I czy w ogóle je popełnił. A jeśli tak, to dlaczego.

Też się zastanawiam. Nie dlatego, żebym jakoś specjalnie lubiła czy ceniła Andrzeja Leppera. Był ewidentnie nie z mojej bajki, choć tak między Bogiem a prawdą, to niewielu polityków się w mojej bajce mieści, bo niewielu przypomina rycerza na białym koniu. Jednak, niezależnie od tego, jakie emocje budziła we mnie ta postać za życia, teraz, w obliczu tak nagłej i gwałtownej śmierci, trudno się nie zastanawiać.

Zwłaszcza, kiedy z każdego kanału telewizyjnego, każdej gazety czy każdego portalu płyną spekulacje i hipotezy. Na ogół, niczym nie poparte. I niewiele wnoszące. No bo cóż można wiedzieć ,kiedy prokuratura nawet jeszcze nie rozpoczęła swoich czynności?

No ale pospekulować zawsze można, prawda? Zwłaszcza, jeśli przy okazji można wrzucić kamyczek do tego czy innego ogródka. Jak choćby ten, którym próbowała ciskać profesor Magdalena Środa w sobotnim programie „Babilon”. Kamyczek wymierzony był – a jakże – w ogródek Pana Boga, który pani profesor chętnie ukazuje jako teren wybitnie zachwaszczony i z zapałem iście ewangelicznym zabiera się do jego odchwaszczania. Dywagując nad przyczynami samobójczej (?) śmierci Andrzeja Leppera, pani Środa wyrzucała komentatorom, że za mało podkreślają fakt, iż zmarły był bardzo religijny. A przecież człowiek religijny nie powinien się targać na swoje życie!

Słuchałam tego z zażenowaniem. Zwłaszcza, że pani profesor nie omieszkała wpleść do swojej wypowiedzi kwestii aborcji (a jakże!). Sens był taki, że skoro Kościół Katolicki potępia aborcję, równie bezwzględnie winien potępiać samobójców. Albo dopuścić aborcję. Jak mówiła moja matematyczka: CBDU.

Cóż, panią profesor tłumaczy jedno. Jako osoba niewierząca, nie może w tych dramatycznych okolicznościach zrobić tego, co – mam nadzieję - zrobi każdy chrześcijanin – nie może zmówić modlitwy za duszę Andrzeja Leppera. Mogła jednak zrobić coś innego – po prostu zamilknąć.

wtorek, 2 sierpnia 2011

SWS, czyli i tak źle, i tak niedobrze

Sama z trudem mogę w to uwierzyć, ale za tydzień jadę na urlop. Przez ostatnie miesiące żyłam w smętnym przekonaniu, że nic z tego - bo praca, bo obowiązki, bo ojczyzna wzywa... Tymczasem, ojczyzna - owszem, wzywa, ale ostatnio jakby nieco ciszej, jakoś tak sennie, lipcowo-sierpniowo. Zatem czynniki wyższe uznały, że mogę ździebko odetchnąć. Wprawdzie podejrzewam, że czynnikom nie tyle chodziło o mój komfort i błogostan, ile o to, bym pozbawiona urlopu, nie padła jak ta - nie przymierzając - nasza szkapa. Ale mniejsza o intencje, liczy się skutek.

A skutek jest taki, że już w przyszły wtorek - fruuuunę sobie nad pewne ciepłe morze, gdzie będę czytać książki, smażyć plecki (zamiast placków), popijać bezalkoholowe drinki i... martwić się, że za chwilę urlop się skończy. Tymczasem jednak martwię się o coś innego. Że zaśpimy na samolot (wylot mamy o godzinie bardzo odpowiedniej na egzekucję wyjątkowo wrednych przestępców). Że "nasze" biuro podróży zbankrutuje (skoro bankrutują nawet Stany Zjednoczone Ameryki Północnej...). Że nie zdołamy się zmieścić w limicie bagażu (prawie nigdy się to nie udaje, głównie za przyczyną niektórych członków rodziny). Że pokój hotelowy, który w katalogu wygląda bardzo ten tego, okaże się zwykłą, wilgotną norą. Że reklamowana w tymże samym katalogu "wspaniała kuchnia śródziemnomorska" w rzeczywistości przybierze kształt i - co gorsza - smak niedosmażonych jajek na niezbyt świeżym bekonie. Że mnie nagle odwołają z urlopu (a mogą, bo - niech to licho! - muszę mieć przy sobie moje BlackBerry). Że już drugiego dnia rodzina się pokłóci, nie mogąc dojść do porozumienia w kwestii, czy lepiej się byczyć nad basenem, czy też wziąć udział w ambitnej wyprawie krajoznawczej.

W całej tej powodzi zmartwień, zupełnie umyka mi fakt, że jeśli ziści się punkt pierwszy, wszystkie pozostałe można spokojnie pominąć i przestać się martwić czymkolwiek. No, może nie czymkolwiek, ale urlopem na pewno. W każdym razie, TYM urlopem. Będzie za to można zacząć się przejmować debetem na koncie, który powstał zupełnie na bezdurno, a wydanej kasy nikt nam nie zwróci, bo przecież biuro podróży figę obchodzi, że człowiek zaspał, nie dojechał, nie skorzystał...

I tak oto sprężyna się nakręca, ja staję się kłębkiem nerwów i niemal klinicznym przypadkiem syndromu wakacyjnego stresu - w skrócie SWS. I mogę się jedynie cieszyć, że to tylko urlop, który w słynnej skali czynników stresu Thomasa Holmesa i Richarda Rahe'a ma zaledwie 13 punktów, podczas gdy takie "pogodzenie się z małżonkiem" zasłużyło sobie aż na... 45. Wychodzi więc na to, że skoro jadę z mężem na urlop, gdzie nieuchronnie się z nim pokłócę, to muszę bardzo uważać, żeby się czasem nie pogodzić, bo natrzaskam sobie tyle punktów, że już tylko krok do rozwodu (73 punkty). To może jednak zrezygnować z tego urlopu?