niedziela, 29 listopada 2015

Walka z budzikiem, czyli z pamiętnika panny mądrej

Adwent. Znaczy się, Boże Narodzenie tuż, tuż. Ale żeby z "tuż" zrobiło się "już", trzeba trochę poczekać.

To czekanie dla każdego oznacza co innego. Mnie od wielu lat kojarzy się z dźwiękiem budzika, który dzwoniąc o 5.00, gwałci mój zegar biologiczny i informuje, że oto podjęłam wyzwanie pod nazwą roraty.

Lekko nie jest. Raz, że nieprzyzwoicie wcześnie. Dwa, że ciemno. Trzy, że zimno. A cztery, pięć, sześć i dalej - w nieskończoność, że strasznie się nie chce. Zwlekam się jednak, bo wstyd przed potomstwem. Skoro się złożyło szumną deklarację i postawiło na widoku prowizoryczny lampionik ze świeczką, głupio teraz zrejterować.

Za to, kiedy już pokonam fizyczny opór (duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe) i szczękając zębami z zimna, dotrę do naszego parafialnego kościoła, jego ciemne wnętrze wciąga mnie gościnnie w inną, adwentową rzeczywistość. I choć w środku niewiele cieplej niż na zewnątrz (nierówna walka z przedpotopowym systemem ogrzewania i szparami w oknach toczy się od lat - na razie wygrywają szpary), na najbliższe 40 minut mój biologiczny zegar milknie. Jestem poza czasem. Jestem w wieczności. A moje oczekiwanie nie jest już tylko oczekiwaniem na kolejny 24 grudnia Roku Pańskiego Któregośtam z choinką, wigilijnym barszczem i całym tym miłym, świątecznym sztafarzem.

Szeptane (na gromkie mówienie jednak brakuje siły - duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe) słowa "Adveniat Regnum Tuum" zaczynają mieć inną wagę - wagę ślubowania. Że naprawdę czekam. I że będę gotowa niczym panna (no dobra, już od lat nie panna, ale Jemu to nie przeszkadza) mądra.

Na razie jednak muszę stoczyć moją prywatną, codzienną bitwę z budzikiem. 

niedziela, 22 listopada 2015

Sztukmistrze z Wrocławia


O sztuce pisałam tu już wielokrotnie. O sztuce i o Sztuce. A także o sztuczkach. Bo tak się składa, że niektórzy artyści muszą się uciekać do sztuczek, żeby to, co uważają za Sztukę, dla innych stało się choćby sztuką. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jesteśmy oto świadkami kolejnej sztuczki. Mało subtelnej, wręcz ordynarnej, przy czym słowa "ordynarna" używam celowo.

Mowa, rzecz jasna, o tym, co wydarzyło się we Wrocławiu, przy okazji premiery sztuki Elfriede Jelinek "Śmierć i dziewczyna". Spektaklu nie widziałam, zatem pojęcia zielonego nie mam, czy atak na sztukę i okrzyknięcie jej pornografią, jest słuszny czy grubo przesadzony. Mogę jedynie powiedzieć, że pornografii nie akceptuję pod żadnym pozorem i w żadnej formie i nikt mnie nie nabierze na gadki o wolności słowa, gdy w grę wchodzi publiczne kopulowanie.

Nie będę tu więc rozstrzygać, która strona tego ostrego sporu ma rację. Zastanawia mnie tylko jedno: jakiż to subtelny, artystyczny zamysł wymagał od reżyserki spektaklu zaangażowania aktorów porno? W grę musiały wchodzić jakieś niezwykłe zadania aktorskie, skoro pani Marciniak uznała, że nie podołają im normalni (pardonnez-moi le mot) aktorzy. Czyżby, faktycznie, chodziło o sceny tak śmiałe, że zwykły adept Melpomeny nie udźwignie?

A może, jak sugerowałam na wstępie, chodzi po prostu o sztuczkę? Nie od dziś przecież wiadomo, że nic tak dobrze nie robi dziełu, jak rozpętany wokół niego skandal. A jak się jeszcze do tego dorzuci aurę prześladowanego artysty - sukces murowany! Jeśli wierzyć mediom, w przypadku wrocławskiego spektaklu, ten przepis zadziałał bez pudła. Bilety wyprzedano do końca roku.

Niefajnie. Bo albo mamy do czynienia z cynizmem (porno w sztuce nie ma, ale w celach marketingowych wmówiono ludziom, że jest), albo z nieprzyzwoitością i złamaniem prawa (porno na deskach teatru). Tertium non datur. Zarówno jedno, jak i drugie paskudne i godne potępienia. I w sumie, żałosne. Bo prawdziwa Sztuka obywa się bez sztuczek.


sobota, 14 listopada 2015

Pay for Paris?

Straszny dzień. Cały ranek spędziłam esemesując do moich paryskich przyjaciół, modląc się, by ich nazwisk nie było wśród ofiar. Potem czekanie na odpowiedź i coraz bardziej wstrząsająca lektura serwisów informacyjnych. Dyskusje z najbliższymi, czy to, co dzieje się na naszych oczach, to już naprawdę wojna - kulutr, cywilizacji.  Czy wyjałowiona z wartości Europa ma szansę obronić się przed agresywnym islamem. I wreszcie uspokajające esemesy - u nas wszystko w porządku, nie było nas tam, gdzie strzelali i wysadzali się w powietrze...  Ulga, ale i smutek, że przecież w innych rodzinach żałoba.

A potem, nagle, to. Mąż, wpisując w przeglądarkę "pray for Paris", trafia na... ebay. Gdzie ktoś już zdążył wrzucić ofertę t-shirtów z takim właśnie napisem. Niektóre z wieżą Eiffela. Inne z serduszkiem. Jeszcze inne z jednym i drugim. A wszystko to za jedyne 15 dolców. "Buy it now". Of kors. W końcu, to doskonały moment, żeby kupić i się solidaryzować, n'est-ce pas?

Oto kwintesencja naszego zachodniego świata. Jedni opłakują zamordowanych, inni robią na tym kasę. Pod płaszczykiem upamiętnienia ofiar, obłudnie i bezwstydnie. W ciągu kilku godzin przedsiębiorcze jednostki uruchamiają produkcję i sprzedaż. Kto żyw - pay for "pray for Paris"!

Nie kupię takiej koszulki. Pomodlę się za ofiary w moich własnych, nieozdobionych wieżą Eiffela ciuchach. I pomodlę się za nasz biedny, po uszy zanurzony w konsumpcji, zachodni świat. Jeśli się nie ocknie, niech nas Opatrzność ma w opiece.


piątek, 13 listopada 2015

Wiedźma czy królewna?

Wpadł mi dziś w oczy nagłówek artykułu, w którym jedna z moich ulubionych aktorek – Meryl Streep, daje upust złości. Złość jest zrozumiała i w pełni uzasadniona. Dotyczy bowiem „terminu przydatności” aktorek, który – jak błyskotliwie zauważa Meryl – kończy się mniej więcej wtedy kiedy termin pań lekkich obyczajów. Cóż, nikt nie lubi czuć się przeterminowanym, a przypuszczam, że aktorek reguła ta dotyczy bardziej niż innych zjadaczek chleba. Nie zaskoczyło mnie zatem rozgoryczenie „kochanicy Francuza”, która dziś już pewnie tej roli by nie dostała – i poniekąd słusznie.

Moją uwagę zwróciło co innego. W dalszej części leadu Meryl zwierza się, że gdy skończyła czterdziestkę, otrzymała trzy propozycje zagrania… czarownicy. Co doprowadziło ją wściekłości. Koniec cytatu. Powyższe zwierzenie nie zostało wprawdzie opatrzone żadnym komentarzem, ale z kontekstu wywnioskowałam, że ofertę zagrania czarownicy Meryl uznała za obraźliwą, gdyż w ten nietaktowny sposób zwrócono uwagę na jej metrykę. I tu Meryl Streep się myli.

Muszę Ci się bowiem przyznać, drogi Czytelniku, że doświadczenia aktorskie nie są mi obce. Nie mają wprawdzie nic wspólnego z Oscarem, a ich siła rażenia nie sięgała dalej niż sala gimnastyczna tej czy innej placówki edukacyjnej (no, z jednym wyjątkiem - desek warszawskiego teatru Adekwatnego, a i to w ramach warsztatów dla aktorsko uzdolnionej – sic! – młodzieży), ale fakt pozostaje faktem. Grałam!  Z zapałem i entuzjazmem, zapewne godnym lepszej sprawy. I tak się jakoś dziwnie składało, że miażdżąca większość moich aktorskich kreacji sprowadzała się do ról czarownic.

Nikt mi nigdy nie wyjaśnił, dlaczego reżyserzy uznawali, że to jest właśnie moje emploi. Macocha w Kopciuszku. Jedna z wiedźm w Makbecie. Czarownica w Szewczyku Dratewce. Baby stare, wredne i przerażające. Co nie zmienia faktu, że grałam je jako młódka – macochę w podstawówce, wiedźmę w liceum, a czarownicę… No, tu już młódką nie byłam, bo Szewczyka Dratewkę wystawiało przedszkole mojej najmłodszej córki, ale rolę powierzono mi tuż przed czterdziestką.

Wszystko to stoi zatem w sprzeczności z tezą Meryl. Wygląda na to, że propozycja roli czarownicy nie ma nic wspólnego z datą urodzenia potencjalnej odtwórczyni. Powstaje natomiast pytanie, co w takim razie o tym decyduje. I tu robi się nieprzyjemnie. Mniejsza o Meryl i jej samopoczucie, które i tak – jak widać – nie jest najlepsze. Gorzej ze mną. Bo skoro już od dziecka obsadzano mnie w rolach budzących grozę staruch, to naprawdę daje do myślenia.

Pocieszam się, że może u mnie mechanizm będzie odwrotny niż u Meryl. Może po przekroczeniu magicznej czterdziestki role wiedźm odeszły w niebyt, a teraz, jeśli trafi mi się jeszcze jakaś rola, będzie to królewna lub sierotka o gołębim sercu? A może przeciwnie, może należy starannie pielęgnować wizerunek wiedźmy? W końcu, wiedźma to ta, która wie.

piątek, 6 listopada 2015

Szklanka do połowy p...?

Usłyszałam dziś bardzo pouczający dowcip. W pewnej firmie prowadzono rekrutację. Kadrowa przychodzi do prezesa z pokaźnym plikiem aplikacji. - Panie prezesie - mówi - oto wyselekcjonowane oferty. Zechce pan rzucić okiem? Prezes bierze od niej papiery. Z góry i z dołu pliku chwyta po kilkanaście ofert i... wrzuca do kosza na śmieci. - Panie prezesie! Co pan robi? To świetne oferty! - Krzyczy przerażona kadrowa. - Z pechowcami nie pracujemy - oświadcza prezes.

Zabawne, prawda? Zwłaszcza, jak się nie szuka roboty. Bo jak się szuka, to... No cóż, śmiech zamiera na ustach. Ale jak się tak na chłodno zastanowić, coś jest na rzeczy. Napoleon mówił, że z dwóch generałów - geniusza i szczęściarza, wybierz tego drugiego. No bo co mu po gigancie strategii, któremu szyki pokrzyżuje na przykład nagła zawierucha śnieżna? Anegdotyczny prezes wolał nie robić rozpoznania bojem. Sam odegrał rolę fatum. 

Pozostaje pytanie, czy możemy zrobić cokolwiek, by nasza aplikacja była w środku pliku i nie załapała się na podróż do "koszalina". Odpowiedż brzmi: nic. Ale jest i dobra wiadomość. Na przykład taka, że wyżej opisany szef jest na bank egoistycznym, pozbawionym empatii łajdakiem i praca z kimś takim byłaby gorsza od Kołymy. Co powoduje, że z pechowca płynnie przedzierzgamy się w farciarza.

A szklanka jest do połowy pełna.