sobota, 31 marca 2012

Z palemką do Jezuska


Kicz wyciska łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, dzieci biegnące po trawniku!
Druga łza mówi: jakie to piękne, wzruszać się wraz z całą ludzkością dziećmi biegnącymi po  trawniku! Dopiero ta druga łza robi z kiczu kicz.

Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu


Kiedy zbliżają się święta - nieważne, Wielkanoc, Boże Narodzenie czy inne, którym towarzyszy bogata oprawa i rytuał, toczę małą, prywatną wojnę. Rozgrywa się ona po cichutku, bez fajerwerków, w głębi duszy. A stawką jest dusza właśnie.

Bo tak się jakoś składa, że im bogatszy obrządek, tym częściej ociera się o kicz. Choinki, baranki, szopki, pisanki, kurczaczki, palemki... Panoplia symboli, motywów, ozdób i ornamentów. Tak bogata, że jak się człowiek nie postara, łatwo w tym grzęźnie. Łatwo to polubić. Łatwo tym się zachwycić. I zamiast świętować, czyli się uświęcać, zachłysnąć się tanim wzruszeniem.

Czy jest od tego ucieczka? Zacytowany wyżej Kundera dał jakże celną odpowiedź - trzeba pytać. Bo w krainie totalnego kiczu odpowiedzi są z góry ustalone i wykluczają jakiekolwiek pytania. (...)  Pytanie jest jak nóż, który rozcina płótno namalowanej dekoracji, abyśmy mogli zajrzeć, co się za nią kryje.

Tylko, że to, cholera, wcale nie jest takie łatwe.

środa, 21 marca 2012

Tiramisu bez mascarpone, czyli służbowe podróże kulinarne


Znowu żyję na walizkach. Wczoraj wieczorem wróciłam z Pragi, by przepakować mój "bagaż podręczny", który dziś leci ze mną do Brukseli. Piszę te słowa na lotnisku, czekając na samolot, pełna nadziei, że "Bruksela" odleci o czasie, bo niestety "Wrocław" opóźniony jest o półtorej godziny... I pomyśleć, że jako dziecko zazdrościłam stewardesom.

Nie zamierzam jednak utrzymywać tego wpisu w tonie "jaka-to-ja-jestem-biedna-że-tak-latam-i-latam", bo choć zbyt częste podróże męczą, mają jednak walory poznawcze. Gdyby nie one, pewnie nigdy nie dowiedziałabym się, na przykład, że istnieje coś takiego jak... Ale nie uprzedzajmy faktów.

Otóż wczoraj, kiedy po całym dniu spotkań i konferencji udało mi się wreszcie przysiąść na chwilę w jednej z praskich knajpek, kolega dostrzegł w karcie deserów coś, co w wolnym przekładzie zwie się "Deser Staropraski".  Zaintrygowany spytał kelnera, co to takiego, na co ten z pokerową twarzą odparł: tiramisu bez mascarpone. Kolega najpierw zaniemówił, a potem zamówił. Zanim deser znalazł się na stole, próbowaliśmy sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał. Biszkopty nasączone kawą?

Okazało się, że dla prażan tiramisu (bez mascarpone) to miodowy placek obficie obłożony bitą śmietaną. Hmmm... Kolega zjadł i twierdził, że niezłe. Mnie natomiast przyszło do głowy, że to w sumie bardzo inspirujące doświadczenie. I może na stare lata założę cukiernię pod nazwą "Ciacho bez". W menu znajdziesz, miły Czytelniku:
- Deser Starowiedeński, czyli sernik bez sera,
- Deser Staromonachijski, czyli apfel strudel bez jabłek,
- Deser Starowadowicki, czyli kremówka bez kremu,
- Deser Staroparyski, czyli tort bezowy bez bez...

Smacznego!

piątek, 16 marca 2012

Pracoholiczka na zwolnieniu


Fajnie jest być chorym. To znaczy, nie tak na poważnie, przewlekle czy terminalnie. Ale tak trochę, bez zagrożenia dla życia czy trwałego uszczerbku na zdrowiu. Fajnie jest być chorym na moment.

Oczywiście, pod warunkiem, że się człowiek może poddać kuracji związanej z chwilową nieobecnością w pracy, leżeniem w łóżku, czytaniem książek i budzeniem współczucia u bliźnich. W przeciwnym wypadku, bycie chorym kompletnie się nie opłaca i pozbawione jest cienia sensu.

Przekonałam się o tym ostatnio, kiedy to przez blisko cztery tygodnie, mimo obrzydliwego, ciągnącego się przeziębienia, męczącego kaszlu i pijacko-podobnej chrypy, jak durna łaziłam do pracy, jeździłam do Brukseli i żyłam w przekonaniu, że jak się położę do łóżka, zawali się nie tylko moja firma, ale i pół cywilizowanego świata.

Przekonanie było, rzecz jasna, czystą iluzją. Za to kaszel i chrypa - realne do bólu. Wczoraj wreszcie pękłam. A raczej pękła moja rodzina, która gremialnie oświadczyła mi, że nie zamierzają mnie jeszcze chować w tej dekadzie, bo jest kryzys, pogrzeby drogie jak cholera, zaś moja pensja, choć skromna, zasila jednak domowy budżet, zatem dobrze, by ten stan rzeczy się jeszcze jakiś czas utrzymał. W związku z tym, mam się natychmiast udać do lekarza, sprawdzić, czy ten kaszel to już zapalenie płuc czy jeszcze zapalenie oskrzeli i kłaść się do łóżka. Choćby Bruksela miała zniknąć z powierzchni ziemi (mąż, z właściwym sobie poczuciem humoru dodał, że jak się do tego przyczynię, to Węgrzy postawią mi pomnik).

W efekcie, dziś wylądowałam na zwolnieniu. Plan był prosty: mam leżeć, brać przepisane leki (antybiotyk, niestety), nie gadać (gardło mam zdarte do cna) i zdrowieć czym prędzej, bo w poniedziałek lecę do Pragi, a w środę - niespodzianka! - do Brukseli.

I co? I figa! Telefon rozdzwonił się o już 8.20. Maile idą jeden za drugim. Ja leżę z laptopem na podołku i nerwowo odpisuję na co ważniejsze wiadomości. Przed chwilą przerwałam pisanie, żeby znowu odebrać telefon. Rozmowę prowadziłam już szeptem, bo głos mam jak ŚP Jan Himilsbach na kacu. Następne telefony będę odbierała na migi...

Aha, zapomniałam dodać, że z samego rana upiekłam dla rodziny sernik. Żeby wiedzieli, że kocham ich co najmniej tak samo jak swoją pracę. Kurczę, mam nadzieję, że mi uwierzą.

PS  15.10. Maile odebrane: 100 z okładem. Maile wysłane: grubo ponad 50. Telefony służbowe: nie liczyłam i nie chcę nawet sprawdzać, żeby nie musieć kłamać, jak mnie mąż spyta, czy gadałam. Pierniczę takie chorowanie!

PPS   18.15. Liczba maili wysyłanych z myślą "to już ostatni, chrzanię to wszystko": ok. 30. Liczba telefonów wykonanych wbrew zdrowemu rozsądkowi: za duża. Liczba usprawiedliwień, które sobie przygotowałam na okoliczność przesłuchania ze strony męża: niewystarczająca. Wrrrrrr!

wtorek, 13 marca 2012

Cha, cha, cha

Niech kogoś nie zmyli tytuł. Tekst nie będzie szyderczym komentarzem do aktualnego życia politycznego/kulturalnego/zawodowego/prywatnego (niepotrzebne skreślić). Tekst będzie o nowym i pouczającym doświadczeniu, które stało się moim udziałem. A któremu na imię taniec towarzyski.

O tańcu towarzyskim po raz pierwszy usłyszałam w klasie maturalnej. Ponieważ zbliżała się studniówka i bal maturalny, moje przewidujące koleżanki  w trymiga zapisały się na stosowne kursy. Ja nie. Mój ówczesny chłopak uznał to za kiepski pomysł, co – jak się okazało - nie miało znaczenia, bo zerwaliśmy tuż przed studniówką, więc i tak nie mogłabym z nim zatańczyć ognistej rumby.

Muszę jednak przyznać, że popisy taneczne moich koleżanek zrobiły na mnie wrażenie. I od tamtej pory pomysł, by się trochę podszkolić, wracał jak bumerang. A kiedy na ekranach kin zagościł film „Zatańcz ze mną”, w którym Richard Gere (mniam!) ratuje swoje małżeństwo z Susan Sarandon (ależ się ta kobita trzyma!) dzięki kursowi tańca towarzyskiego (fakt, że najpierw prawie je zrujnował dzięki temu samemu kursowi, tylko dodawał sprawie pikanterii), wiedziałam, że taniec towarzyski jest mi pisany. Znaczy, nie mi, a nam – bo do tańca trzeba dwojga.

Okazja nadarzyła się zupełnie niespodziewanie – znajomi z parafii postanowili zorganizować kurs, na który czym prędzej się zapisaliśmy – ja, mój PiW, starsza córka i jej chłopak. Jak się błaźnić, to w miłym towarzystwie. Poza wszystkim, w przypadku konieczności wymiany partnerów (na niektórych kursach taki manewr stosują, żeby człowiek był w stanie zatańczyć nawet z teściową), wymienimy się między sobą i stres będzie mniejszy. Sprytnie, prawda?

Pierwsze zajęcia już za nami. Jive i cha-cha idzie nam coraz lepiej. Powoli, choć z trudem,  dociera do mnie, że prowadzenie to domena faceta. I rodzi się we mnie małoduszne podejrzenie, że mąż zgodził się na ten kurs głównie po to, żebym tę wiedzę rozciągnęła na inne dziedziny życia. W innym wypadku, po cóż by mówił do mnie co chwila: „Kochanie, pamiętaj, ja tu rządzę!”? Ponieważ jednak przygarnia mnie jednocześnie władczo i bardzo seksownie, jakoś nie mam siły protestować. Niewykluczone więc, że kurs tańca zrobi ze mnie nie tyko królową parkietów, ale i potulną żonę. Taką, co to nie ma wątpliwości, „kto tu rządzi”. Cha, cha, cha.   

czwartek, 8 marca 2012

Dzień jak co dzień?


1. Wstałam o świcie - jak zwykle.
2. Mąż zrobił śniadanie - jak zwykle (sic!).
3. Pojechałam do pracy - jak zwykle.
4. Tyrałam tam jak głupia - jak zwykle.
5. Pojechałam z córką do lekarza - jak zwykle.
6. Z domu odpisałam na kilka służbowych maili - jak zwykle.

1. W pracy koledzy złożyli mi urocze życzenia i zafundowali słodkie latte - miła odmiana.
2. Córka mnie naciągnęła na zakup 3 pilniczków do paznokci - zawsze to coś w rodzaju prezentu.
3. Wieczorem idę do kina z mężem - na "Żelazną damę" - to nie zdarza się co dzień.
4. ....................................................... - tu zostawiam miejsce na jakiś niespodziewany gest ze strony Ślubnego lub - co mniej prawdopodobne - Synusia.

Wychodzi na to, że jeśli śniadanie szykowane przez małżonka uznać za wydarzenie z gatunku nadzwyczajnych (u mnie to normalka, ale podobno u innych kobitek niekoniecznie), wynik byłby 5:5. Czyli ani rutyna, ani święto. Wiem! Przed snem zapalę sobie kadzidełko o zapachu lawendy. Mąż tego nie znosi, ale kto wie, może DZIŚ nie zaprotestuje? Niech żyje Dzień Kobiet!

czwartek, 1 marca 2012

Apel w obronie gatunku zagrożonego

Pewien mój znajomy twierdzi, że wśród wielu gatunków zagrożonych zapomina się o jednym: Homo sapiens masculinus. Czyli o facetach. To oni doznają nieustającej dyskryminacji ze strony dynamicznych kobiet, żądnych władzy i kasy. To oni poddawani są ciągłym ocenom pod kątem atrakcyjności fizycznej i majątkowej. To oni ulegają zniewieścieniu, bo jak tu nie ulec, skoro wokół coraz więcej bab podobnych do tych z „Seksmisji”. To oni schodzą wcześnie na zawał i wylew, nie wytrzymując tej gigantycznej presji. Słowem – giną.

Co gorsza – wywodzi mój znajomy – świat zdaje się tego dramatu w ogóle nie dostrzegać. Ba, świat uparcie lansuje pogląd zgoła odmienny, który z Homo sapiens masculinus czyni gatunek dyskryminujący gatunek przeciwny. Ten ostatni zaś, ustami najbardziej zdeterminowanych przedstawicielek, agresywnie domaga się swoich praw. Na przykład w zakresie nazewnictwa.

Nie będę przytaczać przykładów tego słowotwórstwa, bo fala arcyinteresujących propozycji ponownie przetoczyła się ostatnio przez media, wywołując konsternację, rozbawienie, oburzenie. Zwrócę jedynie uwagę, że faktycznie, zajęty problemami kobiet-premierów czy kobiet-posłów świat zdaje się zupełnie nie dostrzegać dramatów, jakie, dokładnie z tych samych powodów, przeżywają mężczyźni.

Weźmy takiego lekarza od zębów. Jakiż musi czuć dyskomfort, gdy w rubryce „zawód” wpisuje „dentysta”! Ileż razy musiał odczuwać pokusę wpisania tam „dentyst”, by raz na zawsze pozbyć się tej uwłaczającej, żeńskiej końcówki. A co z artystą, któremu po nocach śni się zapewne, że kiedyś w końcu zostanie artystem? Co czuje kosmonauta, terapeuta czy geodeta, który w dodatku rymuje się z „kobieta”? Jakież męki musi przeżywać sędzia, dla którego naprawdę chyba nie ma już nadziei (sędź?).

Dlatego apeluję: nie bądźmy nieczuli na cierpienia gatunku zagrożonego. Niech w słownikach i encyklopediach znajdą należne im miejsce geodet, artyst, dentyst czy (raz kozie śmierć!) sędź. Niech zagrożeni zniewieścieniem, a w końcu i wyginięciem, mężczyźni nie muszą znosić piętna żeńskich końcówek. Niech żyje równouprawnienie!