czwartek, 27 lipca 2017

Moja Ryska Przygoda. Dunkierka, czyli o braku dialogów słów kilka

Dałam się namówić i poszłam na „Dunkierkę”. Skoro Cygan (przepraszam, Rom) dla towarzystwa dał się powiesić... Dodatkowa motywacja pojawiła się niespodziewanie, gdy sprawdziłam obsadę. Obecność Kennetha Branagha oraz Toma Hardy’ego przesądziła sprawę.

Do kina udałam się pieszo, uznając, że trzykilometrowy spacer przed dwugodzinnym siedzeniem dobrze mi zrobi. Po drodze spotkałam znajomego Brytyjczyka, który właśnie wracał z joggingu. Krótka konwersacja. Idę na „Dunkierkę”. Słyszałem, że jest amazing. Tak, też tak słyszałam. A po jakiemu będziesz oglądać? Mam nadzieję, że po angielsku. Aha, no to świetnie. Bye, bye, see you soon.

Ten nic nieznaczący dialog przypomniał mi się mniej więcej pod koniec pierwszej godziny seansu. Uświadomiłam sobie bowiem, że  „Dunkierkę” mogłabym równie dobrze oglądać z dubbingiem w języku dowolnym. Kwestie wypowiadane przez bohaterów można bowiem policzyć na palcach jednej... no, dobra, niech będzie, że dwóch rąk. To znaczy kwestie, które mają jakiś głębszy sens.
Większość wypowiadanych, czy raczej wykrzykiwanych słów, jest z gatunku – nomen omen – wykrzykników, w większości monosylabicznych. Kiedy zorientowałam się, że od mojego ulubionego  Toma Hardy'ego usłyszę wyłącznie coś w rodzaju "alfa, beta, na jedenastej, iks, igrek, zet", poczułam się zrobiona w trąbę. Na szczęście Kenneth Branagh wypowiedział kilka pełnych zdań, a przy jednym z ostatnich w jego szafirowych oczach zalśniły łzy. Zawsze to jakaś rekompensata.

Pewne urozmaicenie stanowiły napisy, które w ryskich kinach serwowane są w języku łotewskim i rosyjskim. Trochę mnie te subtajtle dekoncentrowały, bo łotewska transkrypcja angielskich imion budzi mój nieustający zachwyt i kiedy widzę, jak na ekranie pojawia się słowo Dżordż, trudno mi się skupić na tym, co inkryminowany Dżordż aktualnie robi lub mówi (szczęśliwie, mówił niewiele). O rosyjskiej transkrypcji nawet nie wspomnę.

Czepiam się, wiem. W końcu „Dunkierka” to film wojenny. A na wojnie się nie gada. Na wojnie się krzyczy, jęczy, rzęzi oraz – generalnie – działa. A czasem nawet i to nie, bo niekiedy się tylko i wyłącznie czeka. W napięciu graniczącym z torturą. Na warkot sztukasa. Na świst pocisku. Na grzechot kul o kadłub łodzi. Na ratunek. Na śmierć.

Oddanie tego napięcia udało się twórcom „Dunkierki” znakomicie. Przez dwie godziny czekałam razem z bohaterami, których imion, notabene, nie zapamiętałam. Nie wiem nawet, czy ktoś je wymienił. Bo tak naprawdę, w „Dunkierce” trudno mówić o pojedynczych bohaterach. Bohater jest zbiorowy – bezimienna masa umęczonych, przerażonych mężczyzn, czekających na to, by ktoś ich wreszcie stamtąd zabrał.

Czy mi się podobało? Nie wiem. Ale wiem, że przez jakiś czas będę o tym myśleć.

Pa! Ryżanka.

PS A Tom Hardy może nic nie mówić. I tak jest the best

niedziela, 16 lipca 2017

Moja Ryska Przygoda. Jurmała, czyli naszyjnik z bursztynu


Jednym z miłych odkryć, których dokonałam po zainstalowaniu się w moim ryskim mieszkaniu, był fakt, że zaledwie parę minut spaceru dzieli mnie od stacyjki kolejowej Zasulauks (nauczenie się tej nazwy zajęło mi równo rok), z której w 20 minut mogę się dostać do Jurmali. Właściwie to Jurmały, bo tak brzmi polska wersja nazwy tego uroczego, nadmorskiego kurortu, który umościł się w Zatoce Ryskiej niczym Sopot w Gdańskiej.

O ile jednak Sopot można by porównać z leżącą w piaskach zatoki bryłką bursztynu, o tyle Jurmała to cały, rozciągnięty nad morzem naszyjnik, długi na jakieś 28 kilometrów, którego bursztynowe paciorki tworzy 14 leżących wzdłuż linii kolejowej osiedli. A wśród nich najbardziej okazałe jest Majori.

To właśnie Majori fragmentami do złudzenia przypomina Sopot. Spacerując po tamtejszych deptakach - Jomas iela i Turaidas iela, człowiek czuje się niemal jak na sopockim Monciaku. Niemal. Bo o tym, że jesteśmy w Jurmali, nieustannie przypomina rozbrzmiewający wokół język rosyjski.


Jurmała jest bowiem jednym z tych miejsc na Łotwie, gdzie rosyjskojęzyczna mniejszość jest mniejszością tylko z nazwy, w rzeczywistości stanowiąc zdecydowaną większość. Najpiękniejsze wille należą do bogatych Rosjan (ceny nieruchomości w Jurmali osiągają ponoć poziom "sky is the limit"), a te skromniejsze - też do Rosjan, tyle że do mniej bogatych. W restauracjach i na plaży słychać niemal wyłącznie rosyjski. Uliczni grajkowie schlebiają gustom znad Wołgi, zatem duszoszczypatielne rosyjskie ballady są tu na porządku dziennym. Podobnie jak rosyjski rock dudniący z różnego rodzaju odtwarzaczy noszonych przez tutejszą młodzież. Rosyjską, rzecz jasna.

O zamożności jurmalskiej socjety świadczą nie tylko okazałe rezydencje, ale i panoszące się wszędzie luksusowe bryki. Generalnie dzielą się na dwa rodzaje: wielkie, błyszczące landary, na ogół czarne i z napędem na cztery koła (na markach się nie znam, więc sobie daruję) lub mniejsze, sportowe cacka, często w formie kabrioletu, pomalowane na bardzo krzykliwe kolory. Łączy je rycząca z radioodbiorników muzyka oraz wystrojone ponad wszelką miarę i dobry smak laski zasiadające zwykle na siedzeniu pasażera. Czasem laska zajmuje miejsce dla kierowcy, ale wtedy - co ciekawe - zwykle jedzie sama. Ot, taka mała obserwacja socjologiczna.


W Jurmali, zwłaszcza w Majori, zawsze dużo się dzieje. Od początku sezonu miasteczko tętni życiem, w każdy weekend odbywają się tu koncerty i różnego rodzaju festiwale. Wczoraj, na przykład, letnikom zaserwowano festiwal tanga z bardzo wymyślnymi pokazami na plaży. Tancerze tańczyli na szczudłach, fruwali na trapezie i tańczyli też całkiem zwyczajnie, choć "zwyczajnie" nie jest właściwym słowem dla określenia pięknych figur prezentowanych przez tych niewątpliwie profesjonalnych wykonawców. Za tydzień Majori szykuje festiwal muzyczny Laima Rendez Vous Jūrmala, nazwany tak na cześć Laimy Vaikule, takiej łotewskiej Ałły Pugaczowej, która zresztą - podobnie jak Pugaczowa, swoją muzyczną karierę zawdzięcza - na równi ze swoim talentem - Związkowi Radzieckiemu . Ten festiwal jednak, w przeciwieństwie do festiwalu tanga, jest biletowany, a ponieważ ceny sytuują się między 50 a 200 euro, publika zasiadająca w Dzintaru Koncertzale będzie się w większości wywodziła z okolicznych rezydencji.


 Na koniec kilka słów o tutejszych plażach. Są piękne, szerokie, od lądu odgrodzone porośniętymi sośniną wydmami. Czyste (sic!), wyposażone w toalety i wygodne budki-przebieralnie, pełne barów i restauracji, roztropnie podzielone na strefy "aktywne" (tu można bez ograniczeń grać w piłkę i uprawiać wszelkiego rodzaju sporty) i "wypoczynkowe" (tu się można w spokoju cieszyć słońcem, nie ryzykując, że dostanie się w głowę piłką lub lotką). A co istotne i jakże odmienne od naszych, nadbałtyckich plaż, zupełnie nieprzeludnione!




Za każdym razem, gdy tam jestem, zadziwia mnie, jak dużo miejsca mam na rozłożenie koca, a od najbliższego sąsiada może mnie dzielić i kilkanaście metrów. No, raj po prostu! Z czego to wynika - jeszcze nie wiem. Pytani o to, moi łotewscy koledzy wzruszają ramionami - tak jest i kropka. Cieszę się zatem tą przestrzenią, póki mogę, a Bałtyk powoli przestaje mi się kojarzyć z ludzką ciżbą i łopoczącymi na wietrze parawanami. A bursztynowy naszyjnik Jurmali skrzy się w słońcu.

Pa! Ryżanka.