piątek, 22 lipca 2011

Dyplom z jasnowidzenia

Zawód lekarza darzę wielkim respektem od zawsze. W zasadzie, to nie mam wyjścia, bo jak się ma ojca medyka, dziadka medyka, kuzyna medyka, a potem, na dokładkę, przyjaciółkę medyczkę, to człowiek musi medyków kochać i szanować, żeby nie wiem co. Medycy, żeby stać się medykami, musieli się dużo uczyć, dostać na medycynę (wyczyn porównywalny z przepłynięciem wpław kanału La Manche), potem znowu dużo uczyć, kroić zwłoki, wkuć na blachę wszystkie 206 kości ludzkiego ciała i prawie wszystkie 25 miliardów neuronów, zrobić dyplom, a potem znowu się uczyć... I tak dalej - właściwie do końca, czyli do emerytury. Bo prawdziwy medyk nie przestaje się uczyć nigdy - tak twierdzi mój ojciec i ja mu wierzę, a raczej chcę wierzyć, mając na uwadze dobro własne i moich bliskich.

Natomiast od jakiegoś czasu zaczynam podejrzewać, że prawdziwy medyk powinien także mieć zdolności paranormalne, od jasnowidztwa poczynając. Umiejętność ta przydaje się bowiem ogromnie, gdy system opieki zdrowotnej każe medykom oszczędzać na diagnostyce. Zamiast ordynować pacjentowi drogie badanie - dajmy na to tomografię komputerową lub USG, lekarz włącza funkcję jasnowidzenia i stawia diagnozę. Proste?

Jak wykres EKG. Zaręczam jednak, że stosowane nagminnie i znane mi z autopsji. Dwa dni temu moja córka wróciła z obozu harcerskiego. Niestety w noc przed powrotem trafiła do szpitala z silnym bólem brzucha. W szpitalu (litościwie przemilczę, w jakim mieście, a raczej miasteczku) wypytano ją dokładnie, co jej jest, pobrano krew i mocz, po czym... napompowano środkiem przeciwbólowym w kroplówce i odesłano do domu. A w rubryce "rozpoznanie" światła pani doktor napisała: adbominalgia. Jak by się kto pytał, to ten łaciński termin ma bardzo prosty polski odpowiednik: ból brzucha.

Ale to nie był jeszcze pokaz jasnowidztwa najwyższej próby. Ten mieliśmy dopiero przed sobą. Już w Warszawie. Odsyłany od Annasza do Kajfasza, małżonek trafił wreszcie z córką do jednego z czołowych stołecznych szpitali. Siedzą tam od paru godzin i dzwonią co jakiś czas, informując mnie o postępach diagnostyki. Która - przynajmniej na razie - ogranicza się do tzw. wywiadu. Właśnie zadzwonili. Córka ma zapalenie żołądka i dwunastnicy. Podobno. Nie zrobiono jej żadnych dodatkowych badań. Dano kupę leków. Jak za dwa tygodnie nie przejdzie, to ją przebadają.

Jestem pod wrażeniem. Józef Balsamo nie miał takich osiągnięć. Ani Stefan Ossowiecki. I tylko nie wiem czemu, jakoś trudno mi tak do końca temu jasnowidztwu zaufać. Może jestem małej wiary?

środa, 20 lipca 2011

Morowe panny

W Warszawie monsun. Już nie muszę kupować biletu za trzy tysiące złociszów, żeby to przeżyć w takim dajmy na to Delhi. Wystarczy, że wyjrzę za okno. A w pakiecie mam jeszcze efektowne wyładowania atmosferyczne, jakich w Indiach pewnie w ogóle nie widują. I pomyśleć, że ludzie narzekają na zmiany klimatyczne! Tyle atrakcji - całkiem gratis!

Na szczęście jednak ulewy i burze nie są u nas jeszcze (podkreślam: jeszcze) zjawiskiem ciągłym. Wczoraj, na przykład, zamiast indyjskiego monsunu, mieliśmy w stolicy środkowoafrykański upał. Żar lał się (a jednak!) z nieba, topiąc bruk na Krakowskim Przedmieściu, gdzie o godzinie 20.00 miało miejsce wydarzenie równie niezwykłe, choć nie meteorologiczne. Jeśli, miły Czytelniku, nie widziałeś jeszcze rapującej babci, żałuj, żeś nie przyszedł wczoraj na Skwer Hoovera. Ja widziałam. A było to tak...

Muzeum Powstania Warszawskiego przyzwyczaiło nas już do tego, że o rzeczach wzniosłych opowiada w sposób niestandardowy, a czasem nieco zwariowany. Taki też był wczorajszy koncert "Morowe panny", który MPW zorganizowało na Krakowskim Przedmieściu w hołdzie dziewczynom-powstańcom. Na scenie królowało reggae i rap. Grali muzycy z zespołu Maleo Reggae Rockers, a śpiewały "morowe panny" z różnych stron Polski - dziewczyny, które same napisały teksty o "morowych pannach" z roku 1944. Poziom był... różny. Części tekstów nie umiem ocenić, a to z tej prostej przyczyny, że ich nie rozumiałam. Przykro mi , dziewczyny, rap wymaga jednak bezbłędnej dykcji. Kilka utworów niezłych, trzy poruszyły mnie do głębi - na przykład "Przesłuchanie" zaśpiewane i wydeklamowane przez Jadwigę Basińską z kabaretu Mumio.

W sumie - bilans pozytywny. Ale najlepsze w tym wszystkim było to, że na widowni siedziały chyba wszystkie możliwe pokolenia - pradziadkowie, dziadkowie, rodzice, dzieci, wnuki... Osobnicy cali w tatuażach i kolczykach i nobliwe staruszki z siwym kokiem i białym kołnierzykiem. I wszyscy się wzruszali, i wszyscy kiwali w tym samym rytmie. A przy "Rocie" wstali nawet panowie hojnie raczący się piwkiem. Inna sprawa, że rapowa wersja "Roty" jakoś mnie nie porwała. Ale to tak na marginesie.

Generalnie, było trochę wzniośle, a trochę zwariowanie. Fajnie. I niebu widocznie też to się podobało, bo zagrzmiało dopiero, gdy koncert się na dobre skończył, a lunęło, kiedy już wszyscy rozeszli się do domów. Ot, taki niebiański prezent dla morowych panien.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Gdzie dziób, a gdzie ogon

Do urlopu daleko, ale człowiek ratuje się jak może. Człowiek, czyli ja. A ratują mnie weekendy. Krótkie "skoki w bok" od zazdrosnej partnerki zwanej pracą. Tylko proszę nie rozciągać metafory nadmiernie - nic nie poradzę, że praca jest rodzaju żeńskiego. U nas, nad Wisłą. Bo nad Sekwaną jest męska. Ciekawe, czemu. Ale ja nie o tym...

Mówiłam o weekendach. Otóż w weekendach najfajniejsze są piątki, a najgorsze - nie, wcale nie poniedziałki. Niedziele! W piątek człowiek jest wprawdzie wykończony i ledwo powłóczy nogami, ale za to ma w perspektywie całe dwa dni miłej odmiany. W niedzielę zaś, choć zregenerowany i wypoczęty, człowiek już czuje w kościach i nerwach nadciągający tydzień, co skutecznie uniemożliwia cieszenie się tą resztką wolności, jaką jest niedzielny wieczór.

Wygląda na to, że cieszy nas nie tyle to, co mamy, ile to, co dopiero będziemy mieli. Szczęście daje mniej stan obecny, choćby nie wiem jak radosny, a znacznie bardziej nadzieja i oczekiwanie owej radości. Testuję to na sobie od lat i niedzielne spadki nastroju dawno przestały mnie dziwić i irytować. Przyjmuję je jako nieunikniony element weekendowego pejzażu. I wyglądam piątku.

W tym kontekście zupełnie mnie nie dziwi wynik badania przeprowadzonego przez pracownię Diagnoza Społeczna, z którego wynikło, że ponad 80 (uwaga, uwaga: osiemdziesiąt!) procent Polaków uważa się za szczęśliwych. Tuż obok, na tym samym portalu Wirtualna Polska, szczerzą kły przerażające informacje w stylu "Panika! Czarny poniedziałek na warszawskiej giełdzie" czy "Finansowe trzęsienie ziemi! Nowy kryzys w Europie?!" (wykrzykniki oryginalne). A ludzie, zamiast jęknąć z przerażenia, spokojnie mówią, że są szczęśliwi. Czyżby "don't worry, be happy"? A może po prostu zbiorowo czekamy na piątek?

Rudyard Kipling powiedział kiedyś, że nikt nie jest zupełnie szczęśliwy - od dzioba do ogona. Święte słowa. Ważne tylko, żeby nie spuszczać dzioba na kwintę i entuzjastycznie merdać ogonem. Nawet w poniedziałek.

sobota, 2 lipca 2011

Szanowna Pani Prezydencjo...

Piszę do Pani, bo strasznie o Pani ostatnio głośno. W mediach odmieniają Panią przez wszystkie przypadki, tylko jakoś nie mogą się zdecydować i raz Panią piszą wielką literą, a raz małą. A niektórzy, zwłaszcza internauci, to się nawet czasem oburzają: "Jaka znowu prezydencja? Dlaczego, k..., nie prezydentura?!" I podejrzewam, że tylko ułamek procenta w ogóle ma pojęcie, kim (czym) Pani jest i co my właściwie mamy z Panią zrobić. Z Panią, dla Pani, przy Pani pomocy...? Ale co tam! Może z czasem się to wszystko jakoś wyjaśni. Na razie świętujemy.

Wczoraj nawet dwa koncerty były na Pani cześć - jeden w Teatrze Wielkim, a drugi na Placu Defilad. Oba fajowe, mówię Pani. Nawet fajerwerki w niebo strzelały, chociaż lało jak z cebra. Widocznie w niebie nie odnotowali, że Pani się u nas pojawiła... Ale ludziska przyszli i świetnie się bawili. No i Perfect zaśpiewał. "Autobiografię", i że w koło jest wesoło. Choć tak szczerze mówiąc, wolałabym, żeby nie śpiewał, zwłaszcza na żywo, bo jakby ten śpiew jako wróżbę potraktować, to strach się bać, jaka ta Pani wizyta u nas będzie. Rachityczna i mocno fałszywa. Potem jeszcze zaśpiewał niejaki Lech Janerka, który kiedyś się nazywał Klaus Mitffoch. Czemu nie został przy Klausie, tego nie wiem, wiem natomiast, że nadal "Jezu, jak się cieszy"! Ja przed telewizorem też się cieszyłam - kiedy skończył.

Ale niech się Pani nie martwi, poza tym koncert był super. Choć ze wstydem wyznaję, że do końca nie doczekałam. Padłam na pysk - po Janerce mniej więcej. Bo wie Pani, trochę ostatnio jestem przemęczona. Za często latam do Brukseli, za dużo przesiaduję w biurze, za mało i za kiepsko sypiam. To podobno ma coś wspólnego z Pani wizytą. Ale proszę się nie przejmować, i tak się cieszę, że Pani do nas przyjechała. Tylko, niech się Pani nie zasiedzi. Polska gościnność ma swoje granice. I moja kondycja również. Byle do grudnia, Pani Prezydencjo!