sobota, 29 października 2011

Holy wins?

Odkąd moje dzieci podrosły do wieku mniej więcej świadomego, w naszym domu pojawił się problem wydrążonej dyni. W końcu października w powietrzu zaczynało się wyczuwać pewne napięcie, dzieciaki szeptały po kątach, a po lekcjach religii przychodziły do domu poirytowane i smętne. Bo pani katechetka znowu straszyła ogniem piekielnym płonącym w środku dyniowej głowy.

No i zaczynała się dyskusja. "Co złego jest w Halloween?" - pytały dzieci. "Dlaczego nie możemy się przebrać i zbierać cukierków?" - jęczały. My, surowi i nieugięci rodzice, tłumaczyliśmy z namaszczeniem. Że tradycja, że obca, że nie nasza, że mamy swoją, że trzeba pielęgnować, że nie trzeba ulegać, że to, że tamto...

Efekt był taki sobie. Dzieci wprawdzie nie miały wydrążonej dyni, nie przeistaczały się w wieźmy i wampiry, po cukierki nie łaziły, ale żeby im przez to spadła fascynacja Halloween, to nie powiem. I co roku musieliśmy wysłuchiwać pretensji, że latorośle sąsiadów bawią się w najlepsze, a nasze mają drętwych rodziców, którzy im wykłady robią na temat pięknego święta Wszystkich Świętych oraz następujących po nim Zaduszek. Pięknego, pełnego głębokich i wzniosłych treści, ale za to mniej spektakularnego i pozbawionego tak atrakcyjnych wabików jak cukierki i przebieranki.

Dziś już tego problemu nie mamy. Dzieci podrosły i pewnie nawet gdybyśmy je namawiali, nie przebrałyby się za czarownice, żeby latać po sąsiadach. Obciach i tyle. Niby powinnam się cieszyć. Tyle, że odnoszę nieodparte wrażenie, że to wcale nie moja zasługa. Sprawę załatwił czas i nieuchronny proces dorastania. Pytanie, czy poza tym, z naszych wzniosłych tyrad na temat polskich świąt i tradycji, coś im w duszach i głowach zostało.

Na razie, trudno powiedzieć. Bo na razie, wciąż mamy je w gnieździe. I dopiero kiedy wyfruną, okaże się: Halloween czy Holy wins.

czwartek, 27 października 2011

Wydanie piętnaste, poprawione

Późno, bo późno (listopad za pasem), ale lepiej późno niż wcale. Prasa zainteresowała się rynkiem podręczników. I relacjami wydawcy - nauczyciele. Chodzi, rzecz jasna, o kryteria doboru podręczników oraz metody, jakimi ich wydawcy zachęcają preceptorów do nauczania młodzieży według tych, a nie innych pozycji wydawniczych.

O tych metodach nie chce mi się pisać, bo są powszechnie znane. Rynek farmaceutyczny przetestował je już dogłębnie, a w telewizji pokazali. Artykuł w "Rzepie" przypomniał mi natomiast, jaki stres przeżywam co roku w okolicy września w związku z zakupem rzeczonych podręczników.

Przy trójce dzieci jest to wydatek mogący zachwiać budżetem przeciętnej polskiej rodziny. I niestety, od lat nie można już liczyć na powszechny niegdyś proceder dziedziczenia pomocy szkolnych po starszym rodzeństwie. Owszem, czasem można dostać w spadku linijkę czy piórnik, nie dotyczy to jednak w żadnym razie książek.

W całej karierze szkolnej moich dzieci - a trwa ona już dobrych kilkanaście lat - zdarzyło mi się może ze dwa razy, żeby młodsza latorośl mogła kontynuować edukację, używając książki po starszym rodzeństwie. Taki przypadek witany był zatem niczym widok oazy na pustyni i przyjmowany z niedowierzaniem, czy to aby nie fatamorgana.

Bo jeśli nawet, jakimś cudem, nauczyciel młodszej córki wybierał to samo wydawnictwo, które wybrał w przypadku córki starszej (zaznaczam, że chodzi o tego samego nauczyciela, w tej samej szkole), to już w żadnym wypadku nie mogło to być to samo wydanie. Trzy lata różnicy sprawiały bowiem, że nauczyciel widział bezwzględną potrzebę zakupu kolejnej edycji tego samego podręcznika, którą wspaniałomyślny wydawca raczył wypuścić na rynek. Co gorsza, nie udawało się nawet "dziedziczenie" po koleżance, która edukuje się rok wyżej - wydawca publikuje bowiem nowe wydania rok w rok, a nauczyciel idzie z duchem czasu i rok w rok zaznacza na liście podręczników do zakupu - NOWE WYDANIE.

I tak się ten biznes kręci. Zachęcam rodziców do małego wysiłku i porównania "starego" wydania z "nowym". Trzeba mieć umysł mistrza szachowego, by zauważyć różnice. Zakładam, że nauczyciele matematyki są świetnymi szachistami i te subtelności dostrzegają w lot. Pytanie, czy ta bystrość umysłu dotyczy także polonistów, biologów, historyków...

Podobno MEN szuka rozwiązań. Trzymam kciuki. Najmłodsza córka ma jeszcze przed sobą sporo latek w szkole. A w komórce na lepsze czasy czeka cały stos podręczników po starszych latoroślach. Oby się nie okazało, jak w wielu innych wypadkach, że te "lepsze czasy" już były.

środa, 12 października 2011

Petersburg, Katowice, Paris...

Ostatnie dwa dni spędziłam w Petersburgu. Teoretycznie, rzecz jasna. Bo praktycznie, to większość czasu spędziłam w podróży. Na lotniskach i w hotelach. Klasyka.

Z Petersburga zobaczyłam tylko tyle, ile miły kierowca zechciał mi pokazać, wioząc nieco okrężną drogą z lotniska do hotelu. Moskiewski Prospekt, Newski Prospekt, ulica Nad Fontanką, dwie cerkwie - z daleka. Na więcej czasu nie starczyło. Potem tylko szybki i mokry (lało i wiało) spacer Newskim Prospektem, żeby choć odrobinę petersburskiej atmosfery uchwycić, żeby tak całkiem nie zmarnować tej wyjątkowej podróży do dawnej stolicy imperium, w której tylu sławnych Polaków spędziło życie.

Wróciłam chora. Katar, który zawiozłam na rosyjską ziemię, przerodził się w rzężenie i charkot z głębi umęczonych płuc. Petersburska aura wbiła mi gwóźdź do trumny. No, prawie.

Głodna wieści z kraju, włączyłam Fakty na TVN. Trochę późno, tuż przed końcem emisji. No i bomba. Wieści na miarę głównego wydania wiadomości. Paris Hilton przyjechała do Polski! Do Katowic! Powiedziała Hello, Poland, I love you. Świat zadrżał w posadach. Polska oniemiała z zachwytu. Kamil Durczok mało się nie udusił. Nie wiem, czy bardziej z wrażenia, czy ze śmiechu, ale dobrze, że się opanował, bo szkoda by go było. Zginąć przez Paris, z pieskiem czy bez, głupia sprawa.

Nie mam pojęcia, po co Paris zaszczyciła moją ojczyznę swoją wizytą, ale widać miała jakiś powód. Jak znam życie, ten powód miał na końcu kilka zer. Zastanawiam się natomiast, ile zer zachęciło redaktora naczelnego Faktów, by ten fakt umieścić na liście informacji, którymi koniecznie trzeba uraczyć naród w czasie najwyższej oglądalności. Zero pomysłu? Zero wyczucia? Zero szacunku dla widza?

Przesadzam? Katar mnie męczy i się czepiam? Powinnam się cieszyć, że Paris mnie kocha (skoro kocha Polskę, to mnie też)? Sorry, Paris. I love Paris. Ale ten nad Sekwaną. A Ciebie, Paris, mam w nosie.

niedziela, 9 października 2011

Czytając Wańkowicza

Pierwszy raz czytałam "Ziele na kraterze" pod koniec podstawówki. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale tydzień temu, ni z gruchy, ni z pietruchy, mówię do mojego "ziela", które właśnie zaczęło klasę maturalną: Wypożycz mi w swojej bibliotece "Ziele..." Wańkowicza.

Wypożyczyła. Wczoraj przełożyłam ostatnią stronę. I znowu - zachwyt i wzruszenie. Inne niż trzydzieści lat temu, bo tym razem przefiltrowane przez własne rodzicielskie doświadczenia. Czytałam dzieje Domeczku, Kinga, Królika, Strusia i Kmiotka-Roztropka, a przed oczami miałam mój własny Domeczek, własne, rosnące na moich oczach "pędy fasoli". Ziela, które - dzięki Bogu - nie rosną na kraterze, ale na spokojnej, zalanej słońcem i żyznej ziemi. Gdzie nie bulgocze podskórna lawa, gdzie skorupa ziemska nie pęka znienacka, żeby pochłonąć to, co najzieleńsze, najbardziej wrażliwe.

No i ten język Wańkowicza! Ta cudowna dezynwoltura, z którą bawi się słowem, nie zważając na opinię językowych purystów. Te wszystkie "stawania się","ważności", "brekekekesy", "kuwaki", gęsto siane makaronizmy, które jakimś cudem nie rażą, tylko działają orzeźwiająco. Te "portatybilne" prezenty, ci "epuzerzy", te "parantele", "verynajsy"...

Zamknęłam starutki (rok wydania: 1968) egzemplarz "Ziela..." z żalem, że trzeba się pożegnać. Położyłam na stoliku w salonie - a nuż sięgną, może przeczytają? Może poczują duchowe powinowactwo z Krysią i Tili? A może rzucą po kilku stronach, jak już wiele razy czynili z moimi ukochanymi lekturami, mówiąc ze wzruszeniem ramion: Co ty widzisz w tej książce...?

sobota, 1 października 2011

Gwiazdy do wynajęcia

Wykorzystywanie znanych twarzy i nazwisk w kampanii wyborczej nie jest niczym nowym. Pisze się i mówi o tym procederze przy okazji każdych wyborów. Wyśmiewa się go w kinie – większość z nas pamięta pewnie film Fałszywy senator (Distinguished gentleman), w którym grany przez Eddiego Murhpy’ego Thomas Jefferson Johnson wykorzystuje nazwisko, by zrobić błyskotliwą karierę polityczną. I wydawałoby się, że nic mnie już w tej dziedzinie nie zaskoczy. A jednak…

Jadę sobie rowerem z Powsina do centrum. Mijam bilbordy, z których zachęcająco uśmiechają się do mnie kandydaci różnej płci i maści. Nagle widzę znajomą twarz. Twarz, którą pamiętam z operowej sceny, i która kojarzy mi się z miłym dla ucha mezzosopranem z Koronacji Poppei, między innymi. Za to kompletnie mi się nie kojarzy z zieloną koniczynką, która tej twarzy służy za pendant. Czyżby Alicja Węgorzewska przystąpiła do jakiegoś stowarzyszenia miłośników Dnia Świętego Patryka?

Bynajmniej. Alicja Węgorzewska jest kandydatką. Niezależną, podobno, choć opatrzoną koniczynką. Czyli jakoś tam jednak zależną. Cóż, nie pierwszy to i nie ostatni przypadek – w końcu artyści też mają prawo brać udział w życiu publicznym i realizować się na innej scenie niż teatralna.

I pewnie nie napisałabym o tym ani słowa, gdyby nie to, że kilkaset metrów dalej moim oczom ukazał się inny bilbord. Też z Alicją Węgorzewską w roli głównej (vide np.: http://www.wirtualna.warszawa.pl/i/110611/diva-do-wynaj%C4%99cia-w-teatrze-polonia ). LinkInną Alicją Węgorzewską. Alicją Węgorzewską w całej swej artystyczno-scenicznej krasie. Dzierżącą w dłoni wiele mówiącą tabliczkę: Diva for rent. Diva do wynajęcia. Spektakl w teatrze Polonia. Błyskotliwy, choć zapewne niezamierzony komentarz do pani Alicji z koniczynką. Owacje na stojąco!