wtorek, 24 marca 2015

Co zrobiłby Jezus, czyli lekcja do odrobienia

Parę dni temu obejrzałam film „Miłość Larsa”. Nie brzmiało zachęcająco, ale fakt, że główną rolę gra w nim Ryan Gosling, sprawił, że żeńska część naszej rodziny przestała mieć wątpliwości i raźno zasiadła przed telewizorem.  (Małżonek też zasiadł, ale mniej raźno, za to z wyraźną pretensją, że nie puszczają jakiegoś meczu).

Czekało nas (czyli żeńską część stadła) jednak spore zaskoczenie. Wprawdzie błękitnooki Ryan w „Miłości Larsa” nadal ma oczy błękitne, ale na tym wszelkie podobieństwo do jego wizerunku amanta i macho się kończy. Tytułowy Lars to dosyć nieatrakcyjny, niezgrabny i fatalnie dobierający garderobę młody mężczyzna z amerykańskiej prowincji. W dodatku, przejawiający bardzo wyraźne cechy autystyczne. No doprawdy, trudno się zakochać.

Za to – jak zresztą uprzedza tytuł filmu – Lars się zakochał. Bardzo nietypowo zresztą. Zakochał się bowiem w… dmuchanej lalce. Tak, takiej lali do seksu. Z tym że Lars seksu z lalą nie uprawia. Bo Lars pragnie tylko (aż) miłości i bliskości, która niekoniecznie kojarzy mu się z seksem. W dodatku Lars jest religijny i konserwatywny. Nawet bardzo.

Reszty filmu nie opowiem, bo nie chcę spalić, a gorąco zachęcam do obejrzenia. Naprawdę warto. Pozwolę sobie tylko odkryć jedną scenę, która zmusiła mnie do refleksji na całkiem niespodziewane tematy. Otóż, mieszkańcy miasteczka, w którym mieszka Lars, mają rzecz jasna z Larsową lalą pewien problem. On traktuje ja jak kogoś realnego, oni nie chcą go zranić, ale przecież wiedzą, że lala to lala i już. Spotykają się więc na plebanii, żeby się naradzić, co robić.

W pewnym momencie ktoś zadaje pytanie: A co, jeśli Lars „przyprowadzi” swoją lalę do kościoła? (To bardzo prawdopodobne, bo – jak już pisałam – Lars jest bardzo religijny). Konsternacja, wszyscy patrzą na księdza (starszy, dobrotliwy duszpasterz). Ten milczy chwilę i mówi:  Cóż, jak zwykle w takich razach, należy zadać pytanie „co w takiej sytuacji zrobiłby Jezus”.

Nie powiem, co zrobili sąsiedzi Larsa. Kto obejrzy, sam się dowie. Mnie, natomiast uderzyła prostota i celność recepty starego księdza: jak nie wiesz, co zrobić, zastanów się, co zrobiłby Ten, którego podobno chcesz naśladować. Obawiam się, że w tej kwestii mam sporo lekcji do odrobienia.

niedziela, 22 marca 2015

Ucieczka (poetycka refleksja niedzielna)

Od zwątpienia,
od niepewności,
od świętego spokoju,
od pozorów,
od kłamstwa,
od siebie – nie siebie,
od pustych gestów,
od słów bez znaczenia...
Uciekłam.
Teraz jestem zbiegiem.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności. 

piątek, 20 marca 2015

Zaćmienie kontra literatura


Dziś pierwszy raz w życiu obejrzałam zaćmienie słońca. Podziękowania należą się koledze z pracy, który wykombinował, że możemy użyć do tego celu zwykłej komputerowej dyskietki z jej przesłoniętym ciemną folią okienkiem. Oto jak techniczny przeżytek może pełnić funkcje paranaukowe.

Fakt, że to cudowne zjawisko przypadło akurat w dniu, w którym dopadło mnie paskudne choróbsko (gorączka, dreszcze, piekielny ból gardła), potraktowałam jako swoisty omen. Skonsultowany w tej sprawie kolega lekarz, stuknął się w głowę i wydał jednoznaczny wyrok: Do łóżka. Ale już!

Posłuchałam prawie natychmiast. A teraz, leżąc w wyżej wspomnianym, rozmyślam sobie, z braku laku, o tym zaćmieniu. Od rzemyczka do koniczka przypomniał mi się "Faraon", w którym zaćmienie słońca odegrało rolę kluczową. Trzeba przyznać, że kiedyś to tacy lepiej wykształceni rządzący mieli dobrze! Wystarczyło zaćmienie, kometa, meteor, perseidy, grad w lecie, pąki na drzewach zimą - i ciemny lud miało się w kieszeni.

A dziś co? Dziś lud gapi się na te cuda przyrody całkiem bez lęku i trudno liczyć na to, że padnie na twarz, szukając pomocy u tych co na górze. Dziś zaćmienie słońca może co najwyżej na kilka minut odwrócić uwagę obywateli od takiej - dajmy na to - dyskusji literackiej nad dziełem Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego pt. Dlaczego ogórek nie śpiewa. Ot, takie czasy! 

czwartek, 12 marca 2015

Jednoznaczna odpowiedź


Nie wiem, jak Ty, drogi Czytelniku, ale ja bardzo nie lubię mieć do czynienia z bankami. Umowy, które mi się podtyka przy okazji załatwiania najprotszej sprawy, takiej jak choćby założenie konta, są nieproporcjonalnie długie i pełne niezrozumiałych zwrotów, nie mówiąc o czcionce, która jest z kolei nieproporcjonalnie mała. Tabele opłat i prowizji skonstruowane są tak, aby zrozumieć je mógł jedynie laureat Nobla w dziedzinie astrofizyki. A wszystko najeżone hakami, na których nieszczęsny klient prędzej czy później musi zawisnąć niczym tusza cielęca.

Niestety, życie w kraju cywilizowanym oznacza posiadanie choć jednego konta w banku, a co za tym idzie, doświadczanie wszystkich tych przyjemności. Kiedy zaś człowiek posiada tych kont więcej, przyjemność wzrasta w postępie geometrycznym. Czasem jednak nawet bankowe tortury mogą się okazać poczające. A było to tak...

Musiałam dziś dokonać przelewu. Jako kobieta nowoczesna, przelewy robię przez Internet, ufając, że hakerzy i inni cyberprzestępcy mają na oku lepsze cele niż moje liche oszczędności. Wchodzę więc na konto, wpisuję co trzeba, mylę się parę razy, resetuję połączenie, wreszcie wklepuję poprawnie te wszystkie cyfry (numery pinów, loginów, kont, kwoty oraz daty). Zadowolona z siebie, klikam enter i... Czerwony komunikat informuje, że przelew nie pójdzie, bo przekroczyłam limit.

Najpierw panika. Potem olśnienie. Cholera jasna, zapomniałam o limicie! Który miał chronić moje oszczędności przed podłymi przestępcami. No dobra, tylko spokojnie. Przypominam sobie, że muszę zadzwonić na infolinię i ten limit podnieść. Łatwizna. Dzwonię. Czekam. Czekam. Czekam. Znów dzwonię. Odbiera jakaś maszyna, która miodowym głosem prosi o wpisanie numeru klienta. Jasny gwint! Kto normalny pamięta te wszystkie numery? Rozłączam się, sprawdzam w moim sekretnym miejscu, notuję numer klienta i powtarzam całą operację od początku.

Po jakichś piętnastu minutach wreszcie odzywa się do mnie ISTOTA LUDZKA. Co za ulga!  Istota jest rodzaju żeńskiego, bardzo miła. Wyłuszczam sprawę, a ona mówi, że z przyjemnością mi pomoże. Najpierw jednak muszę wpisać na klawiaturze telefonu numer klienta. Oraz, jakby tego było mało, kod dostępu. Którego oczywiście nie pamiętam. Rozłączam się, szukam w sekretnym miejscu...

Kiedy wreszcie docieram do kolejnej ludzkiej istoty, ta mówi, że oczywiście, za chwilę podniesie mój limit, ale najpierw mi zada kilka pytań. "Okej - myślę - to dla mojego dobra, żeby mi jakiś haker nie podniósł limitu i nie ogolił konta." Pytania są z gatunku prostych (nazwisko rodowe matki, miejsce urodzenia), więc sobie radzę. Do czasu. Bo w końcu pada pytanie: "Czy ma pani w naszym banku lokatę w dolarach?" "Nie wiem" - odpowiadam zgodnie z prawdą. Konto mamy z mężem wspólne, ja
tam nie pamiętam, żebym zakładała jakąś lokatę, ale kto wie, może on założył? "Proszę o jednoznaczną odpowiedź" - słyszę. "Nie pamiętam" - odpowiadam jednoznacznie. "Proszę o JEDNOZNACZNĄ odpowiedź" - naciska istota z banku. "Jak to jednoznaczną? - myślę. - Przecież mówię, że nie wiem!"

W końcu skapitulowałam. Musiałam strzelać, ryzykując, że spudłuję i operacja podniesienia limitu wydłuży się o kolejne pół godziny, w tym telefon do męża. Widocznie jednak trafiłam, bo limit mi podniesiono. Uf. A teraz siedzę sobie i myślę, że bank to jednak ciekawe miejsce. Tu nawet słowa nabierają innego znaczenia. Jak w szkole czy na studiach mówiłam, że czegoś nie wiem lub nie pamiętam, traktowano to absolutnie jednoznacznie. Jednak w banku najwyraźniej rozumieją tylko tak lub nie. Zero-jedynkowo. Ale to w sumie logiczne - w banku przecież chodzi właśnie o te zera. Dużo zer. Po jedynce. 

sobota, 7 marca 2015

On o niej


Zupełnie jej nie rozumiem.
No bo kto to widział
śmiać się i płakać
całkiem bez powodu?
Włos rozdzielać na czworo,
z igły robić widły,
zachwycać się biedronką
i konikiem polnym,
a umierać ze strachu na widok pająka?
Rozróżniać kilkanaście 
odcieni fioletu,
a mylić nieustannie 
prawą stronę z lewą?
Kto to widział, by w nocy
bać się przejść do kuchni,
nie zapalając po drodze
wszystkich świateł w domu?
Zupełnie jej nie rozumiem.
I wcale nie muszę.