czwartek, 31 grudnia 2015

Darowanemu koniowi...

31 536 000. Tyle sekund miał mijający rok. Ten arytmetyczny wymiar upływającego czasu przypomniał nasz parafialny wikary w homilii, której wysłuchaliśmy z mężem na dzisiejszej mszy dziękczynnej. Liczba robi wrażenie, ale ważniejsze jest co innego.

Istota rzeczy tkwi w tym, że wszystkie te miliony są nam podarowane. Za darmo. Bez drobnego druczku na dole umowy. Bez konieczności spłacania odsetek. A to, czy je zaiwestujemy, czy wydamy na głupoty - to wyłącznie nasz wybór.

Świadomość tego daru nie jest, niestety, stanem permanentnym. Dociera do mnie od - nomen omen - czasu do czasu, zwykle wtedy, gdy na horyzoncie pojawia się jakiś przełom. Kolejne urodziny. Kolejna rocznica czegoś tam. Kolejny sylwester. Kolejne podarowane 31 536 000 sekund. No i wtedy można zrobić tylko jedno - podziękować darczyńcy.

Zatem, drogi Darczyńco! Dziękuję za każdą z trzydziestu jeden milionów pięciuset trzydziestu sześciu tysięcy sekund. Każdą. Nawet tę, w której obgryzałam paznokcie z niepotrzebnych nerwów lub ryczałam w poduszkę z żalu za czymś, co nie było tego warte. I bardzo dziekuję za te sekundy, dosłownie sprzed kwadransa, w których przekonałam się, że najlepsze kasztany wcale nie są na Placu Pigalle, ale w mojej własnej kuchni - specjalnie dla mnie upieczone przez mojego Pana i Władcę.

I choć nie mam pojęcia, ile sekund podarujesz mi w 2016, z góry dziękuję także i za nie. Przyjmę wszystkie, jak leci. No wiesz, darowanemu koniowi... i tak dalej. Niestety, znając siebie, nie mogę obiecać, że wszystkie odpowiednio zainwestuję. Ale przyrzekam, że będę się starać. A jakby mi coś nie wyszło, proszę, pamiętaj, że 2016 jest rokiem miłosierdzia. Okej? 

środa, 30 grudnia 2015

Social Media Syndrom


Ćwierk, ćwierk.
Face to face.
Face to book.
Fotka.
Profil.
En face.
Słowa.
.........................
Sens?




wtorek, 29 grudnia 2015

Kominek, czyli hiacynt na Orinoko

Jednym z moich niespełnionych i wiecznie żywych marzeń jest posiadanie kominka. Nie jakiegoś biocośtam, co to udaje czym nie jest, ale prawdziwego - płonącego, trzaskającego i wysyłającego w niebo, na pohybel ekoterrorystom z Brukseli, mój własny, osobisty wkład w obecność CO2 w powietrzu. Bez którego to CO2 (to informacja dla ekoterrorystów) niemożliwy jest proces fotosyntezy i istnienie roślin zielonych na tym łez padole.

Niestety, ku mojej rozpaczy, posiadanie kominka uniemożliwiają mi dwie rzeczy: a) przepis, zgodnie z którym kominek może mieć tylko szczęśliwy posiadacz domu jednorodzinnego; b) brak domu jednorodzinnego. Na pierwsze wpływu nie mam żadnego, bo ministrem budownictwa raczej już w tym życiu nie zostanę. Na drugie, hm, ograniczony, choć może uporczywa gra w totolotka coś by w tej sprawie pomogła. Z naciskiem na "może" oraz tryb mocno przypuszczający. 

Tak czy siak, na razie kominka nie ma i wygląda na to, że długo nie będzie. Zasadniczo, powinnam się do tego przyzwyczaić, zaakceptować i znosić z filozoficznym spokojem obojętnej na dobra tego świata chrześcijanki. I przez większą część roku nawet mi się to udaje. Kiedy jednak na horyzoncie pojawia się zima, do duszy zakrada mi się podstępny ferment, który z pierwszym mrozem przybiera postać narastającej frustracji. A kiedy cały cywilizowany świat drze się w niebogłosy Happy New Year (ostatnio nikt już nawet nie próbuje drzeć się w językach ojczystych, poza Anglosasami, rzecz jasna), moja frustracja osiąga poziom Wyżyny Tybetańskiej. Bo nic, ale to nic na świecie nie może się równać z sylwestrem spędzonym w cieple własnego kominka!

Skąd to wiem? Pojęcia nie mam, bo nigdy podobnej rozkoszy nie doświadczyłam. Owszem, raz przesiedziałam sylwestra przy kominku, ale primo to nie był mój kominek, a secundo siedzenie przy kominku było życiową koniecznością, bo tamtej nocy w domu moich rodziców wysiadł prąd i żywy ogień był jedynym źródłem ciepła i światła. Skąd zatem pewność, że witanie nowego roku przy moim własnym kominku byłoby tak cudowne? Ha! I tu jest pies pogrzebany. Nie ma pewności. Jest tylko marzenie. Które, póki się nie ziści, będzie się pleniło w mojej duszy niczym wodny hiacynt na Orinoko. 

czwartek, 24 grudnia 2015

Każdemu, kto tu zajrzy...


Betlejem 2015

W domu chleba,
który okazał się stajnią,
noc była jasna
jak proroctwo Izajasza.
Który (nawiasem mówiąc)
zupełnie przemilczał 
Mikołaja, Śnieżynkę 
i świąteczne drzewko,
skupiając się na grzechu
oraz odkupieniu
(takich tam nie bardzo
popularnych rzeczach).
Mędrcy nie zrozumieli.
Za to prostaczkowie
uznali, że wcale nie muszą rozumieć.

W małej stajni,
co się okazała domem chleba,
światu się objawił 
Cud Niezrozumienia.

Każdemu, kto tu zajrzy, życzę, by nie musiał rozumieć i z ufnością radował się Obietnicą Betlejemskiej Nocy. Radosnych Świąt!

środa, 23 grudnia 2015

Kuchenne potyczki wigilijne

Na imię mi klęska. Na nazwisko kuchenna. Klęska Kuchenna. To ja. 

No bo tak. Z wszystkich zaplanowanych na wieczerzę wigilijną potraw zrobiłam tylko krem do tortu. Na resztę zwyczajnie nie miałam czasu, bo czas ukradła mi praca. I tę resztę, czyli prawie wszystko, zrobił mój PiW do spółki ze starszą córką. 

Kiedy wróciłam dziś wieczorem do domu i zobaczyłam moje dziecię (lat 21) przy garach, rozmiar moich wyrzutów sumienia osiągnął apogeum. Żeby zachować twarz, ryknęłam dziarsko, że tylko się przebiorę i już zasuwam do kuchni, żeby ją wesprzeć. Ba, wyręczyć. 

Dziecię spojrzało na mnie z politowaniem i wyjaśniło zwięźle, że w zasadzie, wszystko jest gotowe. Ewentualnie, mogę zrobić polewę czekoladową do tortu, choć właściwie, to może wcale nie trzeba, bo tort może się bez niej obejść, więc...

Nie, nie! Zrobię! Jak najbardziej - zadeklarowałam gorliwie i ochoczo zabrałam się do roboty. Lałam, sypałam, mieszałam, podgrzewałam... Wreszcie poczułam się panią domu. Wyrzuty sumienia nieco zelżały, topniejąc w miarę, jak czekoladowa masa stwała się coraz gładsza, bardziej lśniąca i aksamitna. 

Jeszcze tylko skosztować, czy nie za słodka (małżonek woli gorzką czekoladę) i można się będzie napić herbaty. Nabrałam brunatnej masy na czubek łyżeczki i spróbowałam. O, matko z córką! To było o-brzyd-li-we! Perfekcyjna pani domu, zamiast cukru, użyła soli. 

Czekolada wylądowała w zlewie. Mąż wylądował w sklepie, bo produkując słoną czekoladę, zużyłam resztkę mleka. Ja wylądowałam w fotelu, przytłoczona poczuciem winy. Litościwie pozwolono mi się zrehabilitować sałatką z buraków. Podejrzewam, że wyłącznie dlatego, że poza mną, nikt z rodziny sałatki z buraków nie jada. 

O, cholera! Coś się chyba przypala. Buraki!!!

wtorek, 22 grudnia 2015

Bądź wola Twoja


Nie od poniedziałku do piątku,
z przerwą na moje widzimisię.
Nie od mojego niechcenia
i z moim jak z łaski.
Nie od czasu do czasu,
kiedy mam ochotę,
albo kiedy, po prostu,
zwyczajnie nie szkodzi. 
Nie, kiedy wygodnie,
kiedy nie uwiera.
Nie troszkę, odrobinkę
albo relatywnie.
Ale zawsze, bezwględnie
i bez zbędnych pytań. 
Jako w niebie,
tak i we mnie. 

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Ballada grudniowa

To było wczoraj. Pamiętna data, wieczór w domu, w pokoju dwie młode dziewoje (znaczy, nasze córki) i dwoje starych zgredów (znaczy, niestety, ja i mój PiW). O 19.15 pogoniłam starsze dziecię po świecę. O 19.30 świeca zapłonęła w oknie naszej kuchni. A potem... Samo jakoś tak wyszło, że zebrało się nam na wspomnienia.

Znaczy, wspominaliśmy my, a córki słuchały. O tym, jak w malutkiej kuchni na warszawskim Mokotowie ja i moje harcerki (byłam wtedy drużynową) knułyśmy, jak obalić komunizm. Jak wymyślałyśmy sobie pseudonimy, bo przecież bez pseudonimów nie da się niczego obalić. Jak z braku telefonów (o komórkowych, drogie córcie, to się nam nawet wtedy nie śniło), układałyśmy skomplikowaną i absurdalną (grunt, to zmylić wroga) sieć alarmową. Jak z dumą w duszy i tąże duszą na ramieniu jechałam na Dworzec Centralny, żeby odebrać stamtąd jakąś gwiazdę śląskiej Solidarności i doprowadzić na spotkanie w zakonspirowanym lokalu. I jak okropnie mi było wstyd, bo sygnałem rozpoznawczym, zamiast goździka lub róży, był trzymany w ręku egzemplarz "Żołnierza wolności".

O tym, jak wasz ojciec, drogie dziewczęta, po mszy harcerskiej został zgarnięty przez wiadome służby i przesłuchiwany na okoliczność działalności wrogiej państwu. I jak jego drużyna, przez tę wrogą działalność, nie dostała zgody na obóz harcerski, ale i tak pojechali, tyle że ze szczepem waszej mamusi, dzięki czemu wy pojawiłyście się na świecie (nie, nie, nie tak od razu, dopiero jakieś 12-15 lat później).

Gadaliśmy na wyprzódki, wzruszając się coraz bardziej i śmiejąc w momentach zgoła nieoczekiwanych. Córki słuchały, trochę jak o bitwie pod Grunwaldem. A my co drugie zdanie okraszaliśmy truizmem "trudno wam to sobie dziś wyobrazić, ale...". A one przekonywały, że wręcz przeciwnie, wyobrażają sobie, bo mają bujną wyobraźnię i "taka guupia to ja już nie jestem"...

A kiedy świeca w kuchennym oknie się dopaliła, a córki, naszpikowane kombatanckimi wspomnieniami rodzicieli, poszły śnić swoje niekombatanckie sny, pomyślałam, że bardzo, ale to bardzo bym chciała, żeby ich sny były już zawsze takie.

niedziela, 13 grudnia 2015

Czytanie ze zrozumieniem

Od kilku lat utarło się, że mniej więcej w połowie grudnia spotykam się z przyjaciółmi z harcerstwa. Zbieramy się w jakimś miłym miejscu (np. domu jednej z naszych "druhen"), przywozimy, co kto może na wspólny stół, opłatek, książki-prezenty na wymianę. Obowiązkowo pojawia się gitara (moja) i cajon (Krysi). Składamy sobie życzenia, wspominamy, gadamy, śpiewamy...

Wczoraj odbyło się kolejne spotkanie. Po życzeniach i tradycyjnych śmichach-chichach nadszedł w końcu nieuchronny moment, gdy zasiedliśmy w kręgu, w ruch poszły instrumenty i głosy. Repertuar wciąż ten sam - klasyka harcerskich ognisk: Okudżawa, Kaczmarski, Wolna Grupa Bukowina, kozackie dumki, pieśni ułańskie, legionowe, partyzanckie, powstańcze... Z satysfakcją stwierdzamy po raz kolejny, że mimo płynącego czasu, pamiętamy słowa i gitarowe akordy.

Ale jedno się zmieniło. Nagle uświadamiamy sobie, że dziś wreszcie NAPRAWDĘ rozumiemy, co śpiewamy. Wiemy, że czajka, co gnije gdzieś w limanie, to bynajmniej nie ptasie truchło zagrzebane w.. co to, u diabła, jest liman? Nie dziwimy się, że spisy można połamać w drzazgi, i już nie mamy wątpliwości, że dziewczę ze skocznej piosenki "Hej od Krakowa jadę" nie miało na imię Hosadyna.

Innymi słowy, czytamy (śpiewamy) ze zrozumieniem. I robi się jakoś poważniej, bardziej refleksyjnie. Bo kiedy opowiadamy za Bułatem Okudżawą historię pewnego Wani, konkludując, "bo nie wierzymy w czas kochania, że miłość biedy przyda nam", opowieść ta, przefiltrowana przez doświadczenia naszego dorosłego życia, nie brzmi już lekko i dowcipnie, a raczej gorzko i dramatycznie. Nawet, jeśli Wania "tamtej na stół ciskał meduzy i w trzech smakach drób".

Inna sprawa, że dopiero wczoraj odkryliśmy, że wzmiankowana meduza nie była krążkopławem, ale nóżkami w galarecie. Natomiast kwestię drobiu w trzech smakach nadal zgodnie uznaliśmy za tajemniczą. Kurczak pięciu smaków - owszem, ale trzech? No nic, rozkminimy to za rok!

wtorek, 8 grudnia 2015

Śmierć frajerom, czyli stuprocentowy ubytek na zdrowiu

- Dzień dobry, mówi Jan Perswazja z towarzystwa ubezpieczeniowego Po Nas Choćby Potop, czy mam przyjemność z panią Beatą Biały?
- Tak, przy telefonie.
- Bardzo mi miło. [W głosie słychać niekłamaną przyjemność.] Przyjrzeliśmy się pani polisie i zaniepokoiło nas, że brakuje w niej bardzo ważnego elementu. [W głosie brzmi najczystsza troska.]
- Mianowicie? [W moim głosie pojawia się ostrożna nieufność - znamy te numery.]
- Mianowicie ubezpieczenia na okoliczność nieszczęśliwych wypadków! [Wykrzyknik prawie zmaterializował mi się przed oczyma.] Dzięki naszej ofercie może pani otrzymać odpowiednie zabezpieczenie nawet przy bardzo niewielkich ubytkach zdrowia, jak złamany ząb czy żebro...
- Rozumiem, że nie jest to prezent i będę musiała płacić wyższą składkę? [Mimo kurtuazyjnego znaku zapytania, w moim głosie brzmi spiżowa wręcz pewność.]
- Cha, cha, cha [śmiech perlisty, teatralny - na myśl przychodzi mi znajomy śpiewak operowy, on też tak się śmieje]. No, tak to się nie da...
- Dobra, to niech pan powie, ile by mnie ta przyjemność kosztowała.
- Oczywiście! [Entuzjazm połączony z nadzieją na prowizję od transakcji z frajerką.] Muszę tylko zadać pani kilka pytań. Czy uprawia pani sporty ekstremalne? Jeździectwo? Żeglarstwo? Biegi przełajowe?
- Nie, proszę pana, żadnych sportów ekstremalnych. Moja praca jest ekstremalna, ale za biurkiem.
- Cha, cha, cha...Czyli praca biurowa, czy tak? [Oczyma duszy widzę, jak Jan Perswazja oblizuje się na myśl o zysku - baba za biurkiem raczej żebra nie złamie.]
- Tak.
- Chwileczkę... Już liczę...O, widzę, że pani jest u nas od 1996 roku...
- Owszem. Może jakiś rabacik? [W moim głosie słychać powątpiewanie głębokie jak Rów Mariański.]
- Cha, cha, cha... No więc suma ubezpieczenia wyniesie 40 tysięcy złotych! [Głos sugeruje, że powinnam teraz paść na kolana i zakrzyknąć: Wybawco!] A dopłata do składki...
- Zaraz, zaraz, te 40 tysięcy dostanę za złamany ząb?
- Noo niee...
- Za urwaną rękę?
- Nieee... Za urwaną rękę dostanie pani odpowiedni procent od 40 tysięcy...
- Czyli 40 tysięcy dostanę za co? Za mój zgon?! [Głos mi się niebezpiecznie załamuje.]
- Nie no, za zgon to ma pani polisę na życie. 40 tysięcy jest za... Jakby to powiedzieć... Za stuprocentowy ubytek na zdrowiu! [W głosie słychać stuprocentowy profesjonalizm.]
- Stuprocentowy ubytek na zdrowiu, szanowny panie, oznacza zgon! [Duszę się ze śmiechu, jeszcze chwila tej rozmowy, a rodzina skorzysta z mojej polisy na życie.]
- No... Można tak powiedzieć. [W głosie pobrzmiewa bliska kapitulacja.] Ale dopłata jest tak nieznaczna...
- Dziękuję! NIE. JESTEM. ZAINTERESOWANA.
- Rozumiem. Wesołych Świąt! [W wolnym przekładzie: A żebyś obie nogi połamała!]



Wydarzenia i postacie są autentyczne. Niektóre nazwy i nazwiska litościwie zmieniono.

 

 

wtorek, 1 grudnia 2015

Drzewo życia, czyli adwentowa refleksja poetycka


Drzewo I

Korzeniami wczepiam się w życie,
koroną  sięgam śmierci.
Wiatr w moich liściach
szepcze o wieczności.


Drzewo II

W moich liściach ukryta
mnogość bytów i znaczeń.
Pytania retoryczne
i godzące w sedno,
istoty osobliwe,
osoby istotne,
czasy przeszłe, zaprzeszłe,
obecne i przyszłe
(a gdy się dobrze przyjrzeć,
także te niebyłe).
Wiem, że jestem
i tyle musi mi wystarczyć.
Choć czasem, dosyć często
korci mnie, by spytać,
czy cieśla zrobi ze mnie
stół czy szubienicę.