wtorek, 2 sierpnia 2011

SWS, czyli i tak źle, i tak niedobrze

Sama z trudem mogę w to uwierzyć, ale za tydzień jadę na urlop. Przez ostatnie miesiące żyłam w smętnym przekonaniu, że nic z tego - bo praca, bo obowiązki, bo ojczyzna wzywa... Tymczasem, ojczyzna - owszem, wzywa, ale ostatnio jakby nieco ciszej, jakoś tak sennie, lipcowo-sierpniowo. Zatem czynniki wyższe uznały, że mogę ździebko odetchnąć. Wprawdzie podejrzewam, że czynnikom nie tyle chodziło o mój komfort i błogostan, ile o to, bym pozbawiona urlopu, nie padła jak ta - nie przymierzając - nasza szkapa. Ale mniejsza o intencje, liczy się skutek.

A skutek jest taki, że już w przyszły wtorek - fruuuunę sobie nad pewne ciepłe morze, gdzie będę czytać książki, smażyć plecki (zamiast placków), popijać bezalkoholowe drinki i... martwić się, że za chwilę urlop się skończy. Tymczasem jednak martwię się o coś innego. Że zaśpimy na samolot (wylot mamy o godzinie bardzo odpowiedniej na egzekucję wyjątkowo wrednych przestępców). Że "nasze" biuro podróży zbankrutuje (skoro bankrutują nawet Stany Zjednoczone Ameryki Północnej...). Że nie zdołamy się zmieścić w limicie bagażu (prawie nigdy się to nie udaje, głównie za przyczyną niektórych członków rodziny). Że pokój hotelowy, który w katalogu wygląda bardzo ten tego, okaże się zwykłą, wilgotną norą. Że reklamowana w tymże samym katalogu "wspaniała kuchnia śródziemnomorska" w rzeczywistości przybierze kształt i - co gorsza - smak niedosmażonych jajek na niezbyt świeżym bekonie. Że mnie nagle odwołają z urlopu (a mogą, bo - niech to licho! - muszę mieć przy sobie moje BlackBerry). Że już drugiego dnia rodzina się pokłóci, nie mogąc dojść do porozumienia w kwestii, czy lepiej się byczyć nad basenem, czy też wziąć udział w ambitnej wyprawie krajoznawczej.

W całej tej powodzi zmartwień, zupełnie umyka mi fakt, że jeśli ziści się punkt pierwszy, wszystkie pozostałe można spokojnie pominąć i przestać się martwić czymkolwiek. No, może nie czymkolwiek, ale urlopem na pewno. W każdym razie, TYM urlopem. Będzie za to można zacząć się przejmować debetem na koncie, który powstał zupełnie na bezdurno, a wydanej kasy nikt nam nie zwróci, bo przecież biuro podróży figę obchodzi, że człowiek zaspał, nie dojechał, nie skorzystał...

I tak oto sprężyna się nakręca, ja staję się kłębkiem nerwów i niemal klinicznym przypadkiem syndromu wakacyjnego stresu - w skrócie SWS. I mogę się jedynie cieszyć, że to tylko urlop, który w słynnej skali czynników stresu Thomasa Holmesa i Richarda Rahe'a ma zaledwie 13 punktów, podczas gdy takie "pogodzenie się z małżonkiem" zasłużyło sobie aż na... 45. Wychodzi więc na to, że skoro jadę z mężem na urlop, gdzie nieuchronnie się z nim pokłócę, to muszę bardzo uważać, żeby się czasem nie pogodzić, bo natrzaskam sobie tyle punktów, że już tylko krok do rozwodu (73 punkty). To może jednak zrezygnować z tego urlopu?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz