poniedziałek, 26 września 2011

Nie ma na to rady

Od kilku dni mamy jesień. Sama nie wiem – cieszę się czy martwię? Ilekroć nachodzi mnie taka wątpliwość, przypominam sobie uroczą piosenkę, bodajże Andrzeja Waligórskiego, Jesień idzie. O tym, jak to staruszek i staruszka wieszczyli nadejście jesieni.

A był sierpień. Pogoda prześliczna.
Wszystko w złocie trwało i w zieleni,

Prócz staruszków nikt chyba nie myślał
O mającej nastąpić jesieni.
Ale cóż, oni żyli najdłużej.
Mieli swoje staruszkowie zasady
I wiedzieli, że prędzej czy później
Jesień przyjdzie. Nie ma na to rady.

Otóż to. Nie ma na to rady. I im bliżej mi do staruszki, tym skwapliwiej kiwam głową w uznaniu nieuchronnej rzeczy kolei. Zdumiewa mnie natomiast, jak w niektórych obszarach, owa „nieuchronna rzeczy kolej” okazuje się pełna luk i wyjątków, a czasem nawet traci całą swoją nieuchronność.

Ot, weźmy relacje międzypokoleniowe. Wydawałoby się, że naturalny porządek wygląda z grubsza następująco: najpierw jest małżeństwo, potem rodzą się dzieci, te dzieci dorastają, a jak już całkiem dorosną, idą na swoje. Historia zatacza koło, małżonkowie-rodzice znowu zostają we dwójkę, co notabene nie zawsze dobrze się kończy, bo niektórzy tak bardzo byli rodzicami, że zapomnieli, jak to jest być małżonkami. Ale to inna historia.

Wróćmy do opuszczania gniazda przez pisklęta. Otóż od jakiegoś czasu w Europie nasila się podobno zjawisko, które można by nazwać przyspawaniem do gniazda. Pisklętom tak jest w tym gnieździe dobrze i przytulnie, że wcale nie mają ochoty nauczyć się latać, za to do perfekcji opanowują sztukę rozwierania dzioba. Po żarcie, rzecz jasna. Ewentualnie, by głośnym wrzaskiem się tego żarcia domagać.

Ostatnio ze zgrozą przeczytałam artykuł o pewnym włoskim małżeństwie, które by pozbyć się z domu 41-letniego (sic!) synka, musiało złożyć wniosek do sądu. Należy nadmienić, że synek nie był bezrobotnym inwalidą, tylko w pełni zdrowym byczkiem posiadającym intratną i stabilną posadę. Tak się jednak przywiązał do rodzinnego domu, że nie widział powodu, by się z nim rozstawać. Szczęśliwie, rodzice dalecy byli od filozoficznego pokiwania głową „nie ma na to rady” i radę znaleźli. Fakt, że dosyć drastyczną, ale podobno inaczej się nie dało.

Czytałam tę mrożącą krew w żyłach opowieść, ciesząc się w duchu, że mam jeszcze co najmniej 20 lat do ewentualnej wizyty w sądzie. I obiecując sobie, że gdyby – nie daj Boże – któreś z moich piskląt wykazywało symptomy przyspawania do gniazda, nie zawaham się, by je od niego skutecznie i w miarę szybko odspawać. Dorosłość idzie, moi mili. Nie ma na to rady.

środa, 21 września 2011

Wolę powoli

Praca pod presją czasu, pośpiech, zmęczenie. Wszystko to wywołuje ogromny stres. Jeśli trwa zbyt długo, zacznijmy martwić się o swoje zdrowie... Takie oto zdanie rzuciło mi się w oczy, gdy po długim, męczącym i - co tu dużo gadać - stresującym dniu w delegacji kliknęłam w artykuł na wp.pl zatytułowany "Uważaj! To zabija powoli..."

No, ładnie - pomyślałam - wszystko się zgadza. Wczoraj poszłam spać grubo po północy. Obudziłam się o 4-ej nad ranem. Wysłałam 5 maili. Napisałam tekst wystąpienia na konferencję. O 7.30 odbyłam wysoce stresujące spotkanie, które z założenia miało być śniadaniem, ale przełknąć cokolwiek było trudno. Potem cały dzień przeżyłam w poczuciu, że doba jest za krótka i nie ma cienia szans, by z wszystkim zdążyć. No i nie zaliczyć przy okazji wpadki.

Praca pod presją czasu, pośpiech, zmęczenie, stres. Zaczynam się martwić. Bo TO ZABIJA POWOLI. Zaraz, zaraz... Czy to znaczy, że lepiej by było, gdyby zabijało szybciej? Znienacka? Zza węgła? Tak - łups! - i po krzyku? Że - dajmy na to - dostaję stresującego maila, na którego muszę odpowiedzieć szybko, już, natychmiast i zaraz po tym, jak wcisnę ENTER, padam trupem?

O, nie, mili państwo! To ja dziękuję uprzejmie! Pani BB jednak woli powoli. Bo, jak wynika z jej życiowego doświadczenia, życie od samego początku zabija. I na ogół trwa to jakieś kilkadziesiąt lat. W dodatku, zabija tylko częściowo - duszy nie tyka.

No, ale to już całkiem inna historia.


sobota, 10 września 2011

Czym skorupka...

Słoneczna sobota. Jadę sobie rowerkiem przez warszawskie ulice - z Pola Mokotowskiego do domu. Po chodniku, bo szeroki i pusty, a jechać po ulicy - zgroza. Na wielkim skrzyżowaniu Towarowej z Prostą zatrzymuje mnie czerwone światło. Obok mnie przystaje urocza parka - młoda mamusia (tak na oko, ze dwadzieścia latek) i jeszcze młodsza córusia (tak na oko - jakieś 3). Mamusia ufarbowana na kruczą czerń, jedną ręką trzyma wózek-spacerówkę z blond-aniołkiem, a w drugiej dzierży przy uchu komórkę.

- Wiesz co? Ja to, k..., pier...! - oświadcza asertywnie. - Jeśli ta k..., myśli, że będę zapier... za te gówniane grosze, to chyba ją poje...! - dodaje stanowczo. - To ja już, k..., wolę te pier... ulotki roznosić niż u niej, k..., zapier...! - konkluduje.

A aniołek liże lizaka i słucha. I właśnie odbiera kolejną zapewne lekcję życia. Niech się czarnowłosa mamusia nie zdziwi, jeśli za parę lat młodociana anielica oświadczy jej stanowczo: - A co ty, kur..., myślisz? Że ja będę do tej jeb... szkoły zapier...? Chyba cię poje...!