środa, 22 lipca 2015

Koleją przez Azję, cz. II

Nocny pociąg do Bangkoku

Ostatni etap podróży odbyliśmy koleją. Po krótkim, trzykilometrowym odcinku kolei laotańkiej, przesiedliśmy się do nocnego pociągu do Bangkoku. Klasa druga, kuszetki. Francja-elegancja w Tajlandii.

Kuszetki w klasie drugiej rozmieszczone są w otwartym wagonie, bez przedziałów. Są, rzecz jasna, kuszetki dolne i górne, przy czym te drugie tańsze. Dlaczego, zrozumieliśmy niebawem, bo dwójce z nas, czyli mnie i mojemu PiW-owi, trafiły się te na górze. Ale o tym za chwilę. 

Kiedy wsiadaliśmy do pociągu, nic nie wskazywało na to, że miejsce to ma cokolwiek wspólnego z wagonem sypialnym. Zwykłe, pojedyncze siedzenia, umieszone parami vis-à-vis, po obu stronach wąskiego przejścia. Kiedy pociąg ruszył, w korytarzyku także zaczął się ruch. Służby mundurowe, biletowe, porządkowe, wreszcie gastronomiczne. Jeden pan rozdał menu, potem jakaś pani zbierała zamówienia. Bileter kasował bilety, a za bileterem szedł pan z miotełką i zmiatał to, co bileter skasował. Pani leciała z mokrą ścierą po podłodze, a za nią pan też ze ścierą, tyle że suchą. Co chwila przechodził pan w mundurze i groźnie sondował pasażerów i ich stoliki oraz kubeczki po herbacie, sprawdzajac, czy aby nie znajduje się w nich alkohol. Bo w tajskim pociągu spożywanie napojów wyskokowych jest surowo zabronione, a złamanie tego zakazu grozi sążnistym mandatem (ok. 500 złotych).

Wkrótce po rozpoczęciu podróży w wagonie pojawiła się służba kuszetkowa. Jeden drobny facecik, który kilkoma wprawnymi ruchami z dolnych siedzeń robił dolne łóżka, a z czegoś, co przypominało dziwny nawis nad siedzeniami, wyczarowywał łóżka górne. Ścielenie czterech kuszetek zajęło mu może trzy minuty. Chapeau bas! 

Teraz już tylko krótka toaleta w toaletach (ich stan określiłabym jako przyzwoity, ale nie na tyle, by spędzać w nich dużo czasu; na prysznic się nie odważyłam) i - spać! Przynajmniej, tak nam się wydawało. Bo właśnie w tym momencie, zrozumieliśmy różnicę w cenie biletów górnych i dolnych. Okazało się bowiem, że na górze: a) klima dmucha prosto na łeb, b) wiszące nad głową świetlówki świecą prosto w oczy jak noc długa i szeroka. Niedogodnością, którą dzielili wszyscy pasażerowie, niezależnie od miejsca leżenia, były oczywiście dźwięki wydawane przez towarzyszy podróży - chrapanie, poświstywanie i takie tam.

Ranek powitałam z ulgą. Zziębnięta, kompletnie wymięta i zupełnie niewyspana. Od zamarznięcia na śmierć uratowała mnie noszona w podręcznym plecaku kurtka, z której zrobiłam sobie coś w rodzaju krótkiego śpiworka na nogi. I tak dotrwałam do rana. Co ciekawe, nasze córki, którym dostały się miejsca na dole, wstały rześkie i radosne, twierdząc zgodnie, że to była najlepsza (sic!) noc na całej wyprawie i w żadnym hostelu nie miały tak wygodnego łóżka. Punkt widzenia zależy niewątpliwie od punktu leżenia. 

Koleją przez Azję, cz. I


Laotańskie Koleje Państwowe

Laos potęgą kolejową nie jest, to pewne. Nie jest zresztą także specjalnie rozwinięty, jeśli chodzi o drogi, ale to inna historia. Co się tyczy kolei, można powiedzieć, że Laos rozwój tej formy transportu dopiero ma przed sobą. To, co w tej kwestii zdziałał do tej pory, zamyka się w zaledwie trzykilometrowym odcinku torów kolejowych, łączących laotańską i tajską strefę przygraniczną.Wrażenie jest naprawdę porażające. Surrealizm w czystej postaci. W środku kompletnego pustkowia, ni z tego, ni z owego wyrasta malutka stacyjka, na której roi się od urzędników - pograniczników i innych bliżej niezidentyfikowanych osobników w uniformach. Nie roi się tam za to od pasażerów, co może być czynnikiem hamującym rozwój laotańskiej kolei. Z drugiej strony, kto wie, może gdyby linia kolejowa miała więcej niż te trzy marne kilometry, pojawiliby się i pasażerowie?

Poza biurem oficera imigracyjnego, który z wdziękiem pobiera opłatę za to, że się opuszcza (sic!) gościnne tereny Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, na stacyjce znajduje się jeszcze drugie biuro, w którym siedzi tajemniczy urzędnik, toaleta,  sklepik i... już.  Aha, są krzesełka dla oczekujących na pociąg podróżnych. I chwała Bogu, że są, bo pociąg z tej stacyjki odchodzi tylko dwa razy na dobę, więc zwykle spędza się tam sporo czasu.

Dla porządku dodam, że asortyment w sklepiku daleki jest od zdrowej żywności - chipsy, chipsy, chipsy, zupki chińskie, zupki chińskie, zupki chińskie, ciasteczka, cukierki... Koniec. No, jeszcze herbata Lipton oraz kawa 3 w 1 - jedno i drugie zalewane wodą z termosów miłego, choć małomównego sklepikarza. Lepiej nie przyjeżdżać tam na głodniaka. 

Czas na stacyjce Laotańskich Kolei Państwowych płynie niespiesznie. Częściowo zabija się go wypełnianiem formularzy wyjazdowych (Laos) i wjazdowych (Tajlandia). Można, oczywiście, poczytać, jeśli ma się co. No i można pogadać z nielicznymi turystami, którzy - podobnie jak my - wybrali tę drogę przejazdu z Laosu do Tajlandii. 
Zawsze się czegoś człowiek dowie. Ja, na przykład, rozmawiając z pewną miłą Amerykanką z Oregonu, dowiedziałam się, że w Bangkoku można sobie prawie za bezcen skorygować laserowo wzrok. Amerykanka jechała do Tajlandii właśnie w tym celu. Żebym to ja wiedziała wcześniej! Może wróciłabym do kraju bez okularów?


niedziela, 19 lipca 2015

Impresje monsunowe

Zbliżamy się do końca naszej podróży. Jutro przeprawa przez góry do granicy laotańsko-tajlandzkiej, potem nocny pociąg do Bangkoku (spore emocje), a potem już tylko ostatnia przechadzka po mieście i - hajda na lotnisko. Szkoda nam wyjeżdżać, tym bardziej, że ostatnie dni spędziliśmy, napawając się laotańską przyrodą - górami, które na Równinie Dzbanów wyglądają jak nasz Beskid Wyspowy, a tu, w Vang Vieng jak Pieniny, jaskiniami wodnymi i lądowymi oraz... monsunem.

Bo właśnie teraz, pod sam koniec naszej wyprawy, Laos postanowił nam udowodnić, że zjawiliśmy się na jego ziemi w porze deszczowej. Do tej pory Niebo było dla nas wyjątkowo łaskawe - jeśli padało, to wyłącznie nocą lub wtedy, gdy przemieszczaliśmy się pociągiem lub busem. Kiedy wędrowaliśmy, prażyło słońce lub w najgorszym razie przeświecało przez niezbyt gęste chmurki.

Za to dziś, kiedy maszerowaliśmy do tutejszych jaskiń, powietrze zrobiło się gęste od pary wodnej i już wiedzieliśmy: dziś nam się nie upiecze. Jeszcze podczas wizyty w jaskiniach było jako tako. Przepadywało - raz mocniej, raz słabiej, ale nie na tyle, żebyśmy spłynęli z tych gór rwącym potokiem. Za to, kiedy mieliśmy wsiadać do kajaków i na dętki, by odbyć popularny w Vang Vieng tubing, monsun przypomniał sobie o nas i zaczął zacinać coraz śmielej. Do brzegu dotarliśmy w dosyć opłakanym stanie.

Ale najlepsze zostawił nam Laos na deser. Bo kiedy po kolacji wracaliśmy do hostelu, z nieba zaczęły spływać całe kurtyny wody. Żadna peleryna, żadna kurtka, żaden parasol nie są w stanie oprzeć się takiej pompie. Przeczekiwanie pod daszkiem pewnej pralni wydłużyło się do trzech kwadransów, podczas których lało coraz mocnej, tak że operacja przeczekiwania przestała mieć jakikolwiek sens. Monsun szalał w najlepsze, za nic mając nasze pełne nadziei zaklęcia, że za parę minut na pewno się uspokoi.

Nie pozostało nic innego jak uznać, że monsun wygrał. O skali jego zwycięstwa świadczy kupa kompletnie mokrych ciuchów, które powieziemy w plastikowych torbach do Polski. Bo w to, że zdążą nam tu przeschnąć, już nie wierzę. I dobrze! Być w Laosie w porze deszczowej i nie zmoknąć   - to się ne godzi!

sobota, 18 lipca 2015

Jałmużna dla mnicha

Jesteśmy już za górami, za lasami, w Vang Vieng. Daleko od pana Manga i od Luang Prabang, o które po drodze zahaczyliśmy. Zanim jednak napiszę o tym etapie podróży, muszę jeszcze na chwilę wrócić do Miasta Królewskiego Oblicza Buddy, czyli Luang Prabang, by opowiedzieć o mnichach.

Jak pisałam kilka wpisów temu, już pierwszego ranka w Luang Prabang zerwaliśmy się o 6 rano, by zobaczyć mnichów buddyjskich zmierzających do świątyni. Okazało się jednak, że i tu mają swoje "radio Jerewań", bo nasze informacje były nieścisłe. I tak, po pierwsze, trzeba wstać nie o 6, a o 5, a po drugie, mnisi idą nie do świątyni, a z okolicznych świątyń do centrum miasta, by tam otrzymać od wiernych jałmużnę. Która to jałmużna ma im teoretycznie wystarczyć na całodzienne wyżywienie. Bo trzeba dodać, że jałmużna jest w naturze.

Żeby być tego świadkami, ostanią noc w Luang Prabang skróciliśmy sobie radykalnie i o 5.00 wymaszerowaliśmy - ja i mój PiW - na ciemne jeszcze uliczki. Już po krótkim marszu dostrzegliśmy na chodniku Laotankę z kilkoma plecionymi miseczkami, na których leżało coś na kształt batoników. Po chwili kolejną i jeszcze jedną. Trochę nas to zdziwiło, ale uznaliśmy, że miejscowa ludność, najwyraźniej znając gusta mnichów, karmi ich słodyczami.

Kiedy mijaliśmy następną panią z miseczkami pełnymi batoników, pani zawołała do nas coś, co brzmiało jak Monks, monks?! Odpowiedzieliśmy, że owszem, przyszliśmy popatrzeć na mnichów. Na co pani ochoczo wyciągnęła do nas rękę z miseczką. Już mieliśmy z wdzięcznością przyjąć ten niezwykle miły dar, który pozwoli nam czynnie wziąć udział w akcie jałmużny, kiedy pani rzuciła znacząco: thirty thousand. Trzydzieści tysięcy kipów. Coś około 15 złotych.

Nagle wszystko stało się jasne. Rozejrzeliśmy się po ulicy. Jak okiem sięgnąć przekupki z miseczkami "jałmużny", kilku turystów z tymi samymi miseczkami, zero miejscowej ludności z czymkolwiek innym. Słowem, kolejny shaw dla frajerów z Zachodu.

Doczekaliśmy do parady mnichów. Faktycznie, przy dźwięku bębnów, przyszli gęsiego, zatrzymując się przy każdym darczyńcy, wśród których dostrzegliśmy tylko kilka starutkich Laotanek z koszyczkami ryżu. Reszta - turyści. Dużo, dużo, batoników. Gdyby mnisi mieli się tym faktycznie żywić, miejscowe służby medyczne miałyby co robić. Nie mam pojęcia, co się z tymi batonikami dzieje. Dowiedziałam się jednak, że sprzedać można wszystko. Nawet jałmużnę dla mnicha. 

środa, 15 lipca 2015

Ile kosztuje ryż

Wierzcie lub nie, ale SADZIŁAM RYŻ! Piszę to wielkimi literami, bo doniosłości tego faktu inaczej wyrazić się nie da.

Pan Mang dotrzymał słowa. Rankiem załadował nas do łodzi i rzeką Ou popłynęliśmy do jego rodzinnej wioski położonej malowniczo u stóp wielkiej, wapiennej góry. Widok wypisz wymaluj jak w naszych Pieninach, tylko roślinność inna - bananowce zamiast sosen i świerków. Sama wioska niewielka i dosyć biedna, choć w drodze powrotnej zahaczyliśmy o jeszcze biedniejszą. Co tylko potwierdza prawdziwość reguły względności rzeczy. Ale wróćmy do wioski pana Manga.

W wiosce nie ma prądu, ale za to jest szkoła podstawowa. To wielki postęp, bo kiedy pan Mang był dzieckiem, do podstawówki wiosłował łódką do sąsiedniej wsi - większej i zasobniejszej. Teraz szkoła jest i choć mieści się w bambusowym baraczku - jedna salka z kilkoma ławkami i tablicą, stanowi przedmiot dumy całej wioski.

Ponieważ pana Manga wszyscy tam znają (w końcu jest swojakiem), dostąpiliśmy zaszczytu spożycia owoców w towarzystwie samego sołtysa! Sołtys milczał z godnością, bo po angielsku nie mówi, ale za to hojnie częstował lokalnym samogonem Lao Lao. Ja nie skorzystałam, ale ci, co skorzystali, twierdzą, że niezły.

Po owocowej uczcie w towarzystwie miejscowej władzy wsiedliśmy do łodzi, by przeprawić się na drugą stronę rzeki. Potem już tylko 40 minut marszu ścieżką przez dżunglę i pola ryżowe! Kilka sporych prostokątów poprzedzielanych miedzami, w tym jeden nieobsadzony, mrugający do nas zachęcająco oczkiem brązowawej wody. Pośrodku rzucone sadzonki, czekające na tych, którzy w pocie czoła wetkną je w błotniste dno. Czyli na nas!

Boso, z lekką tremą ruszyliśmy miedzą ku naszemu przeznaczeniu. Pan Mang pokazał nam, co mamy robić. Niby nic takiego. Bierzesz w garść sadzonkę ryżu - kilka ździebeł zakończonych korzonkiem, chwytasz przy korzeniu, zginasz grzbiet i wciskasz roślinkę w błoto, aż poczujesz dno. Czyli dosyć głęboko. Aha, zapomniałam dodać, że stoisz po łydki w kląskającym bagienku, a na głowę leje ci się żar z nieba. Po kilku minutach cały jesteś w tym błocie, a jedyne, co cię ratuje przed frustracją to fakt, że sadzisz tyłem do pola, czyli widzisz, ile obsadziłeś, ale nie masz pojęcia, ile ci jeszcze zostało. A kiedy się obrócisz, kończysz prawie jak żona Lota - osłupiały, że zrobiłeś tak niewiele.

Nasza czteroosobowa grupka obsadziła zaledwie 1/3 poletka. Jak mnie poinformował Pan Mang, będzie z tego około 70-80 kg ryżu. Dużo? Mało? Dla mnie dużo. Bo teraz wiem, ile naprawdę kosztuje ryż. I ilekroć przyjdzie mi go jeść, przed oczami stanie mi to poletko, na którym przez krótką chwilę byłam kimś więcej niż tylko turystką z dalekiego kraju.

PS Muszę kończyć. W nagrodę za ciężką pracę, pan Mang i jego żona urządzają nam składkowego grilla rybno-warzywnego. Bo pan Mang szanuje mój wegetarianizm.

Pan Mang

Pierwszą osobą, która przywitała nas w miasteczku Nong Khiaw był pan Mang. Wybiegł na drogę z uśmiechem na ustach, krzycząc: Hello, my friends! Polska! Lewandowski! Pan Mang jest właścicielem hostelu, w którym  mieszkamy, miłośnikiem futbolu i bardzo dzielnym człowiekiem.

Pan Mang ma 30 lat. Na utrzymaniu ma żonę, dwoje dzieci, siostrę, trzech siostrzeńców i rodziców. Siostra młodo owdowiała, bo mąż zapadł na zapalenie mózgu i w ramach terapii poczęstowany został antybiotykiem, na który był uczulony. Wstrząs anafilaktyczny i koniec.

Pan Mang urodził się w wiosce w górach. Jako najstarszy syn został przeznaczony do kształcenia się. Szansę wykorzystał. Kiedy rodziców nie było już stać na opłacanie dalszej nauki, pojechał do miasta samodzielnie i pracował na college. Chciał mówić po angielsku, bo wiedział, że bez tego nie będzie mógł zostać przewodnikiem. Pracował w hotelu, potem jako przewodnik. Ale jego celem było wrócić do siebie i założyć małą agencję turystyczną.

Pan Mang dopiął swego. W miasteczku leżącym nad rzeką Ou własnymi rękami wybudował mały hostel - najpierw trzy pokoje, potem kolejne trzy. Z wioski w górach sprowadził siostrzeńców i rodziców. Ożenił się i spłodził syna i córkę. Przyjmuje gości i oprowadza turystów po górach, pokazując im, jak żyją jego krajanie. Jego siostra została w wiosce, gdzie uprawia ryż i tym ryżem wspiera rodzinę pana Manga.

Pan Mang ma dalsze plany. Dobuduje jeszcze dwa pokoje i kuchnię, żeby jego goście nie musieli szukać jedzenia w miasteczku. Więcej nie chce, bo wie, że na więcej go nie stać. Marzy o tym, żeby odłożyć trochę pieniędzy i sam choć na chwilę stać się turystą. Bo pan Mang tylko raz był w stolicy swojego państwa. A chciałby pojechać dalej - do Tajlandii, może Wietnamu.

Opowiedział mi o tym w gwiaździstą, laotańską noc na tarasie swojego pięknego, położonego nad rzeką Ou hostelu. Opowiedział mi to prostą, ale bardzo płynną angielszczyzną. Pogodny, roześmiany, skory do żartów. Obiecał, że jutro pokaże nam swoją rodzinną wioskę, gdzie będziemy mogli pomagać przy sadzeniu ryżu. Nie każdej grupie turystów pozwala tak bardzo się zbliżyć, ale Polaków lubi, bo - jak powiedział - jesteśmy uśmiechnięci. I słuchamy jego historii.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Przed Królewskim Obliczem Buddy

Jeśli, drogi Czytelniku, oglądałeś film Indochiny i pamiętasz uwiecznione tam uliczki starego Sajgonu, wiesz z grubsza, jak wygląda Luang Prabang - miasto, którego nazwa w języku laotańskim oznacza Królewskie Oblicze (Obraz) Buddy. Wiesz dosłownie, bo właśnie tu, w starej części miasta, podobno kręcono sceny sajgońskie.

Luang Prabang zachwyciło mnie i urzekło. Po Vientiane kompletnie się tego nie spodziewałam. Tymczasem Królewskie Oblicze Buddy obdarowało mnie jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów. Piękne, kolonialne domy, wspaniałe świątynie, urokliwe, pochyłe, jakby ciążące ku rzece uliczki... A po drugiej stronie rzeki, ukryte wśród bujnej zieleni wille, do których prowadzi wąski, chwiejny i nieco krzywy most z prasowanego bambusa, który pełni swoją funkcję tylko przez 6 miesięcy w roku, bo kiedy rzeka wzbiera, most jest rozbierany, by nie paść pod naporem wody.

Jest to, jak się ostatnio często mawia, miasto klimatyczne. Faktycznie, ma swoistą atmosferę, trochę jakby w tych domach i uliczkach wciąż błąkały się duchy dawnej świetności. Świetności gdzie niegdzie łuszczącej się płatami wiglotnego tynku i pobrużdżonej pęknięciami starych murów, ale wciąż jeszcze bardzo wyraźnej. Tym zabawniej wyglądają zawieszone na fasadach domków flagi z... sierpem i młotem. Trybut płacony obecnej, jedynie słusznej władzy. 

Władzy, która notabene bardzo pobłażliwie traktuje kwestie socjalistcznej gospodarki. Biznes kwitnie tu na każdym kroku, od agencji turystcznych poczynając, poprzez prywatne firemki trudniące się wynajmem tuk-tuków, po uliczny handel i gastronomię. Od dwóch dni żywimy się wyłącznie na ulicy. Śniadanie to owocowe miksy kupowane na straganie pewnej sympatycznej rodziny (pracują wszyscy - rodzice i ich 4 dzieci - od bladego świtu do późnej nocy). Obiad - zakupione na straganach owoce. Kolacja - "szwedzki stół" w pewnej uliczce, gdzie za 15 tys. kipów (ok. 8 złotych) kupuje się miskę dowolnej ilości tego, co na danym straganie się sprzedaje. Ja hulam wśród stołów z warzywami, reszta rodziny wybiera stoły mięsne. Wszyscy zadowoleni.

Luang Prabang dostarcza też atrakcji z gatunku "kontaktu z naturą". Wczoraj kąpaliśmy się pod wodospadami (euforia!), dziś jeździliśmy na słoniach i - uwaga, uwaga! - kąpaliśmy się z nimi w rzece. Przeżycie jest niesamowite i niepozbawione dreszczyku emocji. Siada się bowiem na słoniu na oklep, trzymając się jego uszu, zwierzak włazi do rzeki i faktycznie się kąpie. A my razem z nim. Czasem zanurza się tak głęboko, że my zanurzamy się z głową i - cóż - bywa i smieszno, i straszno. Kiedy nasza grupka odbywała tę nietypową kąpiel, na brzegu pojawiła się grupa Francuzów. Nasze piski i okrzyki podziałały piorunująco - Francuzi spękali i odpuścili sobie tak bliski kontakt z naturą. 

My natury nie odpuszczamy. Jutro płyniemy łodziami do jaskiń, a potem - w góry, w góry, miły bracie! Jedziemy do wiosek w dżungli, gdzie przez dwa dni będziemy się błąkać i poznawać tamtejsze obyczaje. Wreszcie przydadzą się moje trapery, które do tej pory tylko ciążyły mi w plecaku! 

sobota, 11 lipca 2015

Na północ!

Cały dzień spędziliśmy w podróży. Autobusem rejsowym przedarliśmy się na północ, do Luang Prabang - dawnej stolicy Laosu. Piszę "przedarliśmy się" nie bez kozery, bo droga wiodła przez góry i chwilami dusza siadała na ramienu, kiedy kierowca z fantazją wyprzedzał wielką ciężarówę, a obok ziała przepaść. Widoki jednak były tak porażająco piękne, że dusza, choć na ramieniu, i tak czuła się jak w siódmym niebie.

Ale nie zawsze. Czasami bowiem, kiedy patrzyłam na przylepione do pobocza, wiszące nad nad przepaścią, sklecone z czterech desek i prasowanego bambusa chatki, nachodziły mnie refleksje dalekie od rajskich. Jak nędzne życie wiodą ich mieszkańcy! Jak dalekie jest ono od komfortu naszego, zachodniego świata! Oto ja, zepsuta wygodami Europejka, najedzona i w czystych ciuchach, jadę sobie całkiem porządnym autobusem, a przez słuchawki iPoda do uszu sączy mi się Aria na strunie G. Mijam ich domki, zostawiam z tyłu ich biedne, wyzute z jakichkolwiek wygód życie. I, mimo że to pozbawione sensu, czuję się nieswojo.

Dlatego, na pierwszym z brzegu postoju kupuję na straganie ananasa i papaję, żeby choć w ten sposób ulżyć ich egzystencji. Mała, może 7-letnia dziewczynka, wielgaśnym nożem obiera mi ananasa. A ja boję się, że wystarczy jeden, nieostrożny ruch i dziecko zrobi sobie krzywdę. Uf, dała radę. Możemy jechać dalej.

Sporym zaskoczeniem był postój obiadowy. Około południa kierowca zatrzymał się koło sporej, drewnianej wiaty ze stołami obitymi ceratą. Okazało się, że to coś w rodzaju stołówki, gdzie po okazaniu biletu otrzymuje się miskę mięsnego rosołu z ryżowym makaronem lub miskę ryżu z warzywami i jajkiem. Podróż all inclusive po laotańsku! Była też toaleta, ale opisu oszczędzę. Generalnie, czujemy, że oddalamy się od cywilizacji, co niekoniecznie oznacza zbliżanie się do natury. Chociaż jutro podobno mamy się kąpać w wodospadzie!

Na dziś kończę, bo jutro wstajemy z moim PiW-em o 6 rano, żeby zdążyć na procesję mnichów zdążających do świątyni. A o 6.30 jesteśmy umówieni na pewnym straganie, gdzie przemiłe Laotanki, matka z córką, mają nam zrobić śniadanie z miksowanych owoców. Będzie się działo! 

piątek, 10 lipca 2015

W mieście drzewa sandałowego

Vientiane znaczy podobno miasto drzewa sandałowego. Podobno, bo istnieje druga wersja - miasto księżyca. Fakt, że nie uświadczyłam tu ani drzewa sandałowego, ani księżyca, o niczym nie świadczy. Za to za wersją pierwszą przemawiają ponoć względy etymologiczno-fonetyczne, bo tak naprawdę nazwa stolicy Laosu została zniekształcona przez Francuzów, którzy nie potrafili wymówić końcówki "czan" i wyszło im "sjan", przez co zamordowali etymologię. Tyle wykładu.

Dzień zaczęliśmy, wbrew planom, od "kolorowej jajecznicy" (patrz wpis poprzedni). Poranna wyprawa na miasto w poszukiwaniu śniadania ze straganów skończyła się bowiem fiaskiem. Okazało się, że stolica budzi się niespiesznie i o siódmej stragany dopiero zaczynają się rozkładać. Jak niepyszni wróciliśmy do hostelu, gdzie z zawiłego menu wybraliśmy tę kolorową jajecznicę, będącą po prostu jejecznicą z kawałkami warzyw. Niestety, była to najdłużej smażona jejecznica na świecie - 40 minut oczekiwania sprawiło, że byliśmy bliscy rezygnacji. Tym bardziej, że obserwacja personelu nie napawała optymizmem - trzy dziewczyny niemrawo snujące się tu i tam, bez wyraźnego celu. A to pokroi cebulkę, a to umyje widelec, a to zaparzy jakiemuś zdesperowanemu klientowi spóźnione o pół godziny espresso. 

Na szczęście, panujący tu upał powoduje, że zupełnie nie czujemy głodu. Dzisiejszy dzień przełaziłam na tej małej jajecznicy i dwóch napojach z owoców zmiksowanych z lodem. I to by było na tyle. Jak tak dalej pójdzie, wrócimy do kraju w rozmiarze xxs i będziemy musieli uiścić stosowny podatek za przywiezienie do ojczyzny o kilka kilogramów obywatela mniej ("Miś" zawsze żywy). 

Zwiedzanie miasta potwierdziło pierwsze wrażenie - Vientiane to naprawdę małe i dosyć zapyziałe miasteczko. Obejrzenie wszystkiego, co jest do obejrzenia, zajmuje kilka godzin sennego snucia się po rozgrzanych jak piec hutniczy ulicach. Tutejsze świątynie to niezbyt urokliwe i kiepsko utrzymane rekonstrukcje, które wyszły spod ręki Francuzów, w tutejszym muzeum bezpardonowo nazywanych francuskimi imperialistami. Notabene, samo muzeum godne jest uwagi - tak archaicznego, zapuszczonego i trącącego socrealistyczną myszą przybytku kultury dawno nie widziałam. Za to mogłam sobie odświeżyć wspomnienia z dzieciństwa - towarzyszowi Leninowi poświęcono tam całą jedną salę. 

Ciekawe jest zresztą to,  jak Laotańczycy bezkonfliktowo łączą ten swój socjalizm z iście ludową i bardzo powszechną formą pobożności, która mocno zalatuje przesądem. Niesamowite wrażenie robią wszechobecne ołtarzyki, gdzie składane są rozmaite ofiary - od plastykowych kompozycji kwiatowych poczynając, a na butelkach z pepsi lub mirindą kończąc. Pomiędzy nimi mieści się nieprzebrana gama przedmiotów i produktów spożywczych - do wyboru, do koloru. Podobno o rodzaju składanej ofiary często decyduje przeczucie lub sen. Ofiara ma zwykle zapewnić powodzenie w jakiejś konkretnej sprawie, podobnie jak wizyta w świątyni u jednego z siedzących tam mnichów. Niesamowite, jak miska ryżu z mięsem korzystnie wpływa na stawiany przez takiego mnicha horoskop. Gdyby nie bariera językowa, może byśmy spróbowali. 

Jutro żegnamy miasto drzewa sandałowego - bez żalu, ale i z poczuciem, że nie był to czas stracony.  Plecaki już spakowane - jutro rano ruszamy do Luang Prabang!




czwartek, 9 lipca 2015

Laos, dzień pierwszy

Jesteśmy w Laosie! Gdyby parę lat temu ktoś mi powiedział, że się tu znajdę, pewnie puknęłabym się w głowę. Co najlepiej świadczy o prawdziwości powiedzenia, że jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach. Tak czy siak, jestem w Wientian, czyli stolicy, która wygląda jak miasteczko powiatowe średniego sorta.

Turystów jak na lekarstwo, przez co lokalni przedstawiciele branży turystycznej zupełnie nie widzą potrzeby posługiwania się językiem innym niż ich własny. Trochę nam to komplikuje życie, zwłaszcza, że już na wstępie było parę niespodzianek. Na przykład, okazało się, że w naszej łazience (Bogu niech będą dzięki, że w ogóle ją mamy, bo w hostelu w Bangkoku była tylko jedna na krytarzu) rura od umywalki nie jest do końca zamontowana i woda leje się wprost na podłogę. Wytłumaczenie tego pani w recepcji było wyczynem na miarę zdobycia K2 zimą. W końcu przyszedł personel techniczny w postaci faceta z torbą i zamontował kolanko. Nadal się leje, ale już nie ciurkiem. Jakoś wytrzymamy - to tylko dwa dni.

Zagadkowo brzmi także menu śniadaniowe. Czym jest na przykład "jajecznica wielobarwna" (wersja angielska: colorful scramble eggs), dowiemy się, jak to coś wjedzie na stół. Albo i nie, bo rozważamy spożycie czegoś na pobliskich straganach.

Kilka słów o wjeździe do Laosu. Do granicy dotarliśmy busem. Po krótkiej kontroli paszportowej (Tajowie są skrupulatni przy wjeździe, gdy się ich opuszcza, ich zainteresowanie gwałtownie spada), wsiedliśmy do lokalnego autobusu, by przejechać na drugą stronę Mekongu. Most Przyjaźni zaprowadził nas do laotańskich posterunków granicznych, gdzie wypełniliśmy kilka świstków, które musieliśmy zaprezentować, wraz z 31 dolarami, arcypoważnym urzędnikom Laotańskiej Demokratycznej Republiki Ludowej. Potem oczekiwanie na wizy i... konsternacja przy ich odbiorze. To, że na mojej widniało nazwisko BIAKY, nawet mnie tak bardzo nie zdziwiło, ale już fakt, że obie córki otrzymały wizę na nazwisko "BARBARA" (tak ma na imię młodsza), wzbudziło pewien niepokój. Korekta zajęła trochę czasu, ale w efekcie Zosia jako jedyna z grupy ma na wizie pełne imię i nazwisko. Reszta bardzo różnie.

Jutro ruszamy na zwiedzanie stolicy, co oznacza kilka świątyń, jedną bramę i... chyba niewiele ponadto. Ale za to będziemy intensywnie chłonąć koloryt lokalny. Kto wie, może zaczniemy od kolorowej jajecznicy?


wtorek, 7 lipca 2015

Tajlandia ciąg dalszy

Dotarliśmy do Sukhothai. Cały dzień w podróży z przerwą na miasto małp, czyli Lop Buri. Małp, tam, faktycznie, od groma. Włażą człowiekowi na plecy i głowę ("w szczycie" miałam na sobie trzech osobników), grzebią w plecakach, kradną co się da (koleżanka straciła spinkę do włosów) i generalnie uważają, że to my, ludzie, jesteśmy intruzami w ich królestwie. Może coś jest na rzeczy.

Podróż dostarczyła mi sporo aktrakcji. Jechaliśmy busikiem. Ja, nie wiedzieć czemu, znów z przodu. Taka karma. Kierowca bardzo miły i niezwykle ekspresyjny. Śpiewał, cmokał, kląskał i w ogóle wydawał taką gamę dźwięków, że radio zbędne. On jednak uważał inaczej i na koniec włączył jakieś przedpotopowe radyjko, z którego popłynęło coś, co zdiagnozowałam jako tajski rock. Na krótką metę znośne, na dłuższą - hmmm...

Jeśli już o mowa o obyczajach, Tajowie wyznają zasadę, że nic co ludzkie, nie jest im obce i kompletnie się nie krępują, jeśli chodzi o higienę górnych dróg oddechowych. Smarczą, charczą, plują - tam, gdzie stoją. Młodsza córka doznała szoku, gdy pewna Tajka wydmuchała przy niej nos prosto do śmietnika. Bez użycia chusteczki, rzecz jasna. Jedzą też głośno. Poczęstowany cukierkiem kierowca dał taki koncert ćmoktania, że oddał polskim kukułkom sprawiedliwość absolutną.

Na koniec dzisiejszej relacji krótka refleksja na temat tutejszej kasty urzędniczej. Celowo piszę "kasty", bo jest to całkiem osobna kategoria ludzi. O policji już pisałam - Tajowie mają o niej opinię jednoznaczną. Mawiają, że jedynym policjantem w Bangkoku, który nigdy nie wziął w łapę, jest posąg policjanta stojący przy jednym ze skrzyżowań. Z innymi przedstawicielami władzy jest chyba podobnie. I to niezależnie od szczebla. Gościa, który sprawuje jakikolwiek urząd, poznasz od razu. Uniform, kupa naszywek, mina sroga, zero uśmiechu. Im więcej naszywek i im groźniejsza mina, tym ważniejsza szycha.

Urzędnik może wszystko. Z urzędnikiem się nie dyskutuje. Podejmuje decyzje szybko i często "po uważaniu". Przekonałam się o tym w jednej ze świątyń. Przy którymś z ołtarzy  widniał napis "Thai only". Mimo to, próbowaliśmy podejść, pokornie i z miną wyrażającą najwyższy szacunek. Pilnujący porządku "stójkowy" pogonił nas bezceremonialnie. Przy innym zabudowaniu świątynnym widniał napis "No entry". Córki i mąż odpuścili, ja postanowiłam spróbować. Zdjęłam buty i idę. Przy wejściu dwóch panów. Młodszy syknął krótko :"Thai". Starszy, wyraźnie ten ważniejszy, zmierzył mnie od stóp do głów i nie wiedzieć czemu, może tylko po to, żeby pokazać, kto tu rządzi, powiedział coś po tajsku do tego drugiego. Na co młody, podał mi spódnicę na gumce, pokazał, że mam ją założyć (byłam w szortach) i... wpuścił mnie do środka. Gdzie, faktycznie, byli sami Tajowie. No, w każdym razie Azjaci. Władza to władza.

Jutro zwiedzamy okolice Sukhothai, a pojutrze - żegnaj Tajlandio, witaj Laosie!





niedziela, 5 lipca 2015

Bangkok revisited


No to jestem w Bangkoku. Po raz drugi w życiu, po raz pierwszy od 10 lat. Zapach nadal ten sam. Brud też. Kompletny brak architektonicznego ładu - bez zmian. Król też ten sam, tak samo kochany i ubóstwiany, a na zdjęciach ciągle młody. Jak zresztą cała reszta rodziny królewskiej. Krążą plotki, że 88-letni Rama tak naprawdę już nie żyje, ale lud utrzymywany jest w przekonaniu, że wręcz przeciwnie, żeby córka, która zasadniczo nie ma prawa do tronu, ale de facto rządzi, zdążyła zmienić konstytucję i rządzić także de juri. Bo, niestety, syn, który prawo do tronu ma, nie ma za to smykałki do rządzenia i bardziej go interesuje wino, kobiety i śpiew. Gazety malezyjskie nazywają go tajskim Berlusconim, co mówi samo za siebie. Tajskie gazety na ten temat milczą, bo tu o rodzinie królewskiej dobrze albo wcale.

Jak widać, życie polityczne w Tajlandii barwne i zawiłe do tego stopnia, że nasze wybory i potyczki opozycyjno-rządowe nudne przy tym jak flaki z olejem. Co to jednak znaczy monarchia!

Bangkok przywitał nas wilgotnym upałem, w którym każdy ruch staje się aktem brawury połączonej ze skłonnościami samobójczymi. Te ostatnie objawia też każdy, kto zechce uczestniczyć w tutejszym ruchu ulicznym - nieważne, czy jako pieszy, czy pasażer pojazdu. Przekonałam się o tym, jadąc z lotniska do naszego hostelu. W naszym wesołym busiku przypadło mi miejsce obok kierowcy, co okazało się ryzykowne z dwóch powodów.

Po pierwsze, widziałam dokładnie, jak nasz kierowca jedzie. A jechał z fantazją iście kawaleryjską, nie przejmując się kompletnie czymś tak prozaicznym jak pasy ruchu. Podśpiewywał sobie przy tym wesolutko, co kompletnie nie grało z moim stanem ducha. Po drugie, okazało się, że mój pas  bezpieczeństwa się nie zapina, bo nie ma się o co zapiąć, za to między mną a kierowcą leży jakaś poduszka, której przeznaczenie zrozumiałam po jakimś czasie. Nawiasem mówiąc, kierowca pasa też nie zapiął, co potraktowałam jako gest solidarności ze mną - jak wylecimy przez przednią szybę, to razem.

Nagle, tuż przy kolejnym punkcie opłat autostradowych, nasz kierowca nerwowo zapiął swój pas, po czym, przeciągnął mój przeze mnie, a jego końcówkę nakrył... poduszką. Wyglądało, jakbym była zapięta. Zbaraniała gapiłam się na te jego czary-mary, a on poinformował mnie dobitnie: Mafia, mafia i skinął głową w stronę punktu opłat. Gdzie stało kilku policjantów. W lot zrozumiałam, o co chodzi.

Policjant kazał nam zjechać. Kierowca nerwowo coś mu tłumaczył. Po czym wyjął z samochodu... tablicę rejestracyjną i okazał panu władzy. Do tablicy dołączył banknot. I pojechaliśmy. Kiedy byliśmy już poza zasięgiem słuchu przedstawicieli prawa, zwrócił się do mnie i ponownie oświadczył z emfazą: Mafia, mafia!

Dziś cały dzień łaziliśmy po tutejszych zabytkach, a na koniec dnia udało nam się załapać na mszę w katolickiej katedrze, a raczej przykatedralnej kaplicy, bo katedra w remoncie. Liturgia po tajsku - bezcenne. Fajną też mają oprawę muzyczną - wszystkie pieśni wesolutkie i takie trochę w stylu disco-taj. 

Jemy na straganach i w przyulicznych knajpkach. Na wszelki wypadek wybieramy dania bardzo spicy, bo tak ponoć można wytłuc wszystkie mikroby. Na razie symptomów zatrucia brak, więc proceder będziemy kontynuować. Rekordy popularności biją soki z miksowanych świeżych owoców. Odkryliśmy już kilka rewelacyjnych mieszanek, a to dopiero początek!


piątek, 3 lipca 2015

Wakacje!

Doczekałam. Nawet się. Doczekałam się! Rozpoczęłam urlop. Siedzę na lotnisku w Dubaju i zażywam odrobiny luksusu przed tym, co czeka mnie w Tajlandii (raptem dwa dni) i Laosie (bite dwa tygodnie). Ostatnie chwile z wifi (mam nadzieję) oraz klimatyzacją (hmmm).

Desperacko próbuję oczyścić głowę z wszystkiego, co wiąże się z pracą. Wprawdzie, jak słusznie zauważył mój przenikliwy PiW, metodę przyjęłam marną, bo jak tylko wylądowaliśmy, nerwowo włączyłam komórkę i natychmiast odpisałam na trzy służbowe maile. Jedyny ratunek upatruję w tym, że jak już dotrzemy na laotańskie bezdroża, żadnej łączności elektronicznej tam nie będzie i praca sama się ode mnie odwiąże.

Patrzę na ludzi dookoła i widzę, że nie jestem w tym szaleństwie sama. Wszyscy dzierżą w dłoni komórkę lub tablet, a rekordziści gadają przez komórkę, jednocześnie klepiąc w klawiaturę. Nie wiem, jaki odsetek spośród tych nieszczęśników jest na wakacjach, a jaki w podróży służbowej, ale obawiam się, że statystyka nie wygląda najlepiej. Sądząc po wybitnie wakacyjnych strojach...

A ja wśród nich. Ale już niedługo.