wtorek, 25 maja 2010

Usługi dla niedoszłych matek

Jutro Dzień Matki. A mnie, całkiem niespodziewanie, po głowie chodzą matki niedoszłe, kobiety, które matkami zostać mogły, ale nie zostały, a raczej, były nimi tylko przez chwilę.

Aborcja. Okropne słowo. I okropne jest to, co się za nim kryje. Szczerze mówiąc, męczą mnie już te wszystkie akademickie dyskusje w stylu "czy zygota to już człowiek", bo dla zwolenników aborcji (nie, nie nazwę tego łagodniej - "zabiegiem" czy "przerwaniem ciąży" - eufemizmy mają to do siebie, że zamazują rzeczywistość) granica ta nieustannie się przesuwa. Jeśli można zabić dziecko, które ma x tygodni, to co stoi na przeszkodzie, by zabić takie, które ma x tygodni plus 3 dni, plus 1 tydzień...? I oburzają mnie deklaracje typu "moja macica, moja sprawa", bo macica - owszem, ale nowy człowiek, który się tam znalazł - już nie. Nie znalazł się tam bowiem bez naszego udziału, a to implikuje odpowiedzialność - pojęcie, o którym jakoś mało się w tym kontekście mówi.

Skutki takiego myślenia są porażające. Aborcja już tak spowszedniała, tak się opatrzyła i osłuchała, że przestaje być dramatem, klęską, tragicznym i brzemiennym w skutkach wyborem. Jest "zabiegiem" - jak wyrwanie zęba czy wycięcie wyrostka, który doskwiera, a bez którego można przecież żyć. Nie, nie demonizuję - nie muszę, bo rzecz jest wystarczająco przerażająca. W Hiszpanii niedawno pojawiły się ogłoszenia, promujące rabaty (sic!) dla kobiet poniżej 30. roku życia, które pragną dokonać aborcji. A w Wielkiej Brytanii ma się na dniach pojawić telewizyjna reklama prywatnego centrum medycznego, które promuje swoje usługi aborcyjne.

To już po prostu biznes - taki sam, jak każdy inny, z kampanią reklamową, rabatami dla klientek, wszystkimi elementami gry rynkowej. Mamy rynek produktów i usług dla matek, a na naszych oczach wyrasta równoległy rynek z grupą celową pod roboczą nazwą "matki niedoszłe". Pewnie jakiś spec od marketingu nazwie to ładniej - oni mają takie pokłady kreatywności, że nawet ludzki dramat ładnie opakują i sprzedadzą. Ale ja tego nie kupuję!

poniedziałek, 24 maja 2010

Donna Corleone

Jak miecz Damoklesa wisi nade mną wyprawa na zakupy. Powód? Ślub i wesele. Nie moje, rzecz jasna, bo ten etap życia mam już za sobą, ale mojej chrześnicy. Jako matka chrzestna, mam obowiązek prezentować się godnie, więc pojawienie się na uroczystości w garsonce, która lata świetności ma już za sobą, raczej nie wchodzi w rachubę. Stresuje mnie to potwornie, bo o ile większość przedstawicielek mojej płci kupuje ciuchy na poprawę humoru, u mnie działa to dokładnie odwrotnie. Podejrzewam, że Herr Freud miałby na ten temat wiele do powiedzenia, ale staram się tym nie przejmować, uznając, że Zygmuś sam ze sobą miał kupę problemów, więc jego diagnozy są mało wiarygodne.

Trudno, trzeba będzie zagryźć zęby i odpękać swoje. Pamiętając, by wystrzegać się podstępnych ekspedientek, które gotowe są mi wmówić, że wyglądam zjawiskowo nawet w jutowym worku, o ile ten worek będzie kosztował odpowiednio wysoką kwotę. Inna sprawa, że Donna Corleone w jutowym worku to by było coś! Zwłaszcza, że jestem matką chrzestną marnotrawną. Jak do tej pory, pojawiłam się w życiu mojej chrześnicy tylko dwukrotnie - raz na chrzcie świętym i drugi raz na Pierwszej Komunii. Teraz będzie trzeci - wielki come back po latach, a jutowy worek chyba zepsułby efekt.

Przy tej okazji rozmyślam sobie nad instytucją rodziców chrzestnych, ze szczególnym uwzględnieniem matki chrzestnej. Bo z jednej strony, to naprawdę obciach, żeby swoją chrześnicę oglądać tylko od wielkiego dzwonu uroczystości sakramentalnych. Gdyby to miało tak trwać, następne "widzenie" nastąpiłoby chyba przy ostatnim namaszczeniu, z tym że raczej moim, bo tak każe naturalna kolej rzeczy. I wcale nie jestem pewna, czy chrześnica będzie się do spotkania przy moim łożu śmierci paliła. Zatem sumienie trochę mi doskwiera, że ze mnie taka Donna Corleone na dochodne. Z drugiej jednak strony, jak ktoś zostaje matką chrzestną w wieku lat 16, na ogół nie ma zielonego pojęcia, co to tak naprawdę znaczy i jakie to na człowieka nakłada obowiązki. Duchowe głównie, ale duch często musi posłużyć się materią, czyli po prostu OBECNOŚCIĄ.

Obecnością, która nie przejawia się jedynie w prezentach na chrzest, komunię i ślub. Sęk w tym jednak, że rodzice - ci pierwsi i najważniejsi, często niewiele więcej od chrzestnych oczekują. I wybierają ich trochę na chybił trafił (częściej chybił), na zasadzie "tamta kuzynka już jest chrzestną Maciusia, to ta niech będzie chrzestną Anielci". I lekce sobie ważą fakt, że kuzyneczka nie bardzo wie, jak się przeżegnać, a rachunek sumienia robiła ostatnio podczas pierwszej i ostatniej spowiedzi przed swoją własną Pierwszą Komunią. W efekcie, po świecie pętają się Donowie i Donny Corleone, którzy łaskawie pojawiają się na uroczystościach swoich chrześniaków i... na tym koniec. Najgorsze, że i ja do nich w jakimś sensie należę, co niniejszym postanawiam zmienić, angażując się bardziej, bardziej się starając i w ogóle...

No tak, ale kieckę i tak muszę kupić.

sobota, 22 maja 2010

Cud generalny, czyli całodobowa randka z Paralem

Inwalidztwo ma swoje dobre strony. Jak niemal wszystko na tym łez padole, no, może za wyjątkiem komarów, których dobrych stron jakoś do tej pory nie odkryłam, ale kto wie, może jeszcze odkryję. Wracając jednak do inwalidztwa, stwierdzam, że jego niewątpliwym plusem jest dyspensa od wielu czynności, od których w normalnej sytuacji wykręcić się nie sposób.

Zatem, od wczoraj, korzystając z chwilowego statusu osoby kontuzjowanej, odwalam tylko niezbędne roboty domowe, resztę czasu poświęcając na rekonwalescencję w oparach paracetamolu i żelu fastum. Tym samym, mogę sobie całkiem bezkarnie leżeć, jęczeć i... czytać. Ta nagła możliwość tak mnie oszołomiła, że zamiast wybrać sobie jakąś lekką, optymistyczną lekturę, sięgnęłam po doszczętnie zaczytanego Vladimira Parala i jego "Cud generalny". I wsiąkłam - jak zwykle - od pierwszej do ostatniej strony.

Kto czytał, pewnie mnie rozumie. Kto nie czytał, niech natychmiast to zrobi. Ale najpierw niech poświęci parę minut na introspekcję. Jeśli w danej chwili trawi cię, Czytelniku, niepokój egzystencjalny, świat wydaje ci się miejscem mało przyjaznym, a przyszłość to tylko przerażająca otchłań między chwilą obecną a zgonem - odłóż Parala na kiedy indziej. Jeśli nastrój masz pogodny, życie ci się w miarę układa i śmiało czekasz na to, co jeszcze przed tobą - chwytaj za "Cud generalny" i... uważaj, byś nie zmienił zdania.

Bo to nie jest lekka i wesoła lektura. Bohaterowie szczęśliwi tylko bywają, i to przez mgnienie oka, a przez resztę czasu głównie cierpią, trawieni namiętnością, której nawet do końca nie pojmują. Nikt tu nikogo nie rozumie, a jeśli nawet rozumie, to i tak bez znaczenia, bo dwoje ludzi niemal zawsze rozmija się o metr, o chwilę, o trzaśnięcie drzwiczek auta. Szukają miłości i wolności, choć te wzajemnie się wykluczają, a osiągnięcie jednej powoduje natychmiastową, bolesną tęsknotę za drugą. Dają z siebie wszystko, nie dają nic lub bardzo niewiele i żadna z tych strategii nie gwarantuje szczęścia. Bo do tego - jak pisze Paral - potrzebny jest cud.

Ta książka zawsze mnie przygnębiała. I rzecz dziwna, tym razem było inaczej. Może to mój potłuczony grzbiet, a może przeżyte lata... Tak czy siak, tym razem moja wielogodzinna randka z Paralem skończyła się pogodnie. No bo czyż można się nie uśmiechnąć, czytając takie zdanie: Czasem rozdajemy sami siebie, a potem stwierdzamy, że być może rzucamy perły przed wieprze, nic strasznego się jednak nie dzieje, bo od tego rozdawania siebie wcale nas nie ubywa - wprost przeciwnie.

piątek, 21 maja 2010

Tekst w gruncie rzeczy optymistyczny

Od kilkunastu godzin gadam jak potłuczona. I nie jest to, niestety, figura retoryczna, tylko - parafrazując kandydata na prezydenta - rzeczywista rzeczywistość. Bo JESTEM potłuczona. W drobny mak niemal. Spadłam bowiem ze schodów i bardzo solidnie obiłam sobie grzbiet. Rzecz miała miejsce wczoraj wieczorem, w restauracji, po urodzinowej kolacji na cześć mojej najmłodszej córki, a ja nie byłam, bynajmniej, po kielichu, tylko trzeźwa jak niemowlę. Moja Przyjaciółka stwierdziła, że paradoksalnie, gdybym była po kielichu, pewnie bym się aż tak nie potłukła. Hm, może powinnam tę moją abstynencję jednak przemyśleć...?

Ale wróćmy do meritum, czyli mojego obitego grzbietu. Drogi Czytelniku, jeśli kiedykolwiek zdarzy ci się pośliznąć na schodach, trzymając coś w ręku, NIGDY, PRZENIGDY tego czegoś nie ratuj, nawet jeśli to będzie waza dynastii Ming. Ja ratowałam pudełko z ciastem dla syna, na skutek czego rąbnęłam na plecy bez żadnej możliwości amortyzacji. Wyglądało groźnie - wyrżnęłam tyleż malowniczo, co potężnie i przez dłuższą chwilę nie mogłam tchu złapać. Potem był histeryczny śmiech, który płynnie przeszedł w nieopanowany szloch. Ból jak jasna cholera. No i strach, czy mi coś nie pękło - żebra, śledziona, nerki... Trzeba było jechać do szpitala.

I tu oświadczam wszem i wobec: z polską Służbą Zdrowia wcale nie jest tak źle, jak się sądzi. W szpitalu na Stępińskiej przyjęła mnie pani doktor, która nie dość, że zajęła się mną nader profesjonalnie, przebadała na wszystkie strony i niczego nie zaniedbała, to w dodatku nawet o pierwszej w nocy miała jeszcze siłę (i ochotę) uśmiechać się krzepiąco. Podwójna tomografia wykazała, że nic mi nie pękło, krew nie leje mi się do środka, a kojąca obecność doktor Małgosi przywróciła mi nadwyrężoną wiarę w to, że są jeszcze lekarze z powołaniem. Zabawne, że żeby tę nadwyrężoną wiarę odbudować, musiałam nadwyrężyć sobie grzbiet - ot, jeden z paradoksów życia.

Teraz chodzę i jęczę, jęczę i skamlę. Od rana wyjęczałam "O, Boże" oraz "O, Jezu" chyba z 500 razy i nawet nie mam wyrzutów sumienia, bo na pewno "nie wzywam nadaremno". Faszeruję się prochami i pomna zaleceń doktor Małgosi, robię ćwiczenia oddechowe (nigdy nie podejrzewałam, że oddychanie może TAK boleć). W perspektywie mam przynajmniej tydzień takich cierpień. Ale właściwie, to się cieszę. Jestem nadal w jednym kawałku. A doktor Małgosia powiedziała, że jakby co, to zawsze mogę do niej wrócić. Czyż to nie jest pocieszające?

środa, 19 maja 2010

Sprejem po murze, czyli świat według Mrożka

Jeszcze niedawno nie miałam pojęcia, że mój kraj jest w tak strasznym niebezpieczeństwie. Żyłam jak jakiś - za przeproszeniem - ciemnogród, nie mając świadomości, że dookoła roi się od faszystów, rasistów i innego ultraprawicowego elementu. Aż pewnego dnia, na murze sąsiadującej z moją kamienicą fabryki Norblina pojawił się czarny, koślawy, wykonany sprejem napis: ANTIFA. Potem zobaczyłam go jeszcze parę razy - w różnych punktach miasta. Filologiczny "nos" podpowiadał znaczenie tajemniczego hasła, ale na wszelki wypadek sprawdziłam w Wikipedii. Jest! Antifa - "nieformalne, anarchistyczne bojówki zrzeszające osoby o poglądach antyfaszystowskich i uznające za konieczne wyeliminowanie z życia politycznego skrajnej prawicy". Boże wszechmogący! Skoro są antyfaszyści, to muszą być i faszyści - tak podpowiada logika i zdrowy rozsądek. Wprawdzie zasada ta chwieje się nieco, gdy się weźmie pod uwagę istnienie badaczy UFO, ale wyjątki na ogół potwierdzają regułę.

Wróćmy jednak do Antify. Jak sama informuje na swojej stronie internetowej, skrajną prawicę trzeba wyeliminować fizycznie (sic!) i politycznie. Dzięki temu, z naszego kraju zniknie: faszyzm, nazizm, rasizm, antysemityzm, nacjonalizm i homofobia. W imię tej szlachetnej walki, bojówkarze Antify mogą sięgać po przemoc. Brzydzą się policją. Nie brzydzą się kijem i pałką. Jak się okazuje, nie brzydzą się też sprejem, którym - przynajmniej w Warszawie - posługują się chętnie, za tło swoich jakże wymyślnych haseł wybierając zwykle zabytkowe kamienice. Pewnie podejrzewają, że to w nich kryją się gniazda faszystowsko-homofobicznych organizacji. Wysyłają więc swoich dzielnych chłopców, by pod osłoną nocy pisali na wrażych murach niosące otuchę słowo ANTIFA. Ostatnio dostało się teatrowi Scena Prezentacje - Antifa "upiększyła" ścianę jego budynku. Przypuszczam, że to ze względu na repertuar teatru. Sztuka "Porozmawiajmy o miłości" wyraźnie trąci homofobią.

Patrzę na te bazgroły i przypomina mi się opowiadanie Mrożka "Ostatni husarz". O Lucusiu, co nie lubił rosołu na kościach i ustroju. I walczył z tym ustrojem, wypisując chyłkiem w publicznych szaletach odważne hasła w stylu "Precz!". A wieczorem wracał do domu i czuł, jak mu z pleców wyrastają husarskie skrzydła. Poleciłabym tę lekturę dzielnym chłopcom z Antify, ale obawiam się, że mogliby zrozumieć ją opacznie. Natomiast nie mogę doczekać się dnia, gdy jakiś faszystowski policjant dorwie młodego anarchistę ze sprejem w dłoni i każe mu świeżo wypisane hasełko własnoręcznie zmyć z muru do czysta. Albo odpracować koszty tynkowania - choćby w ośrodku dla uchodźców, gdzie antyrasistowska dusza bojownika znajdzie stosowną pożywkę.

Parę dni temu czarną "Antifę" na murze dostrzegła moja najmłodsza córka. "Mamo, zobacz, znowu tu byli wandale!" - obwieściła gromko. A ja pomyślałam, że mam bardzo mądre dziecko.

wtorek, 18 maja 2010

Stara, a głupia

To o mnie, niestety. Wzdech... I jeszcze raz - wzdech... Dałam się nabrać jak jakaś pięciolatka, a może i gorzej, bo dzisiejsze pięciolatki to takie cwane są, że szok! A wszystko przez to, że uwierzyłam w siłę intuicji. Mojej intuicji, której do tej pory używałam z należytą ostrożnością. Aha, i przez telewizję, której zwykle nie oglądam.

Parę dni temu jednak obejrzałam - na swoją zgubę! Albowiem w przerwie na reklamę Telewizja Polska SA w osobie Macieja Kurzajewskiego i jeszcze jednej pani, której nazwiska nie pomnę, zaprezentowała kolekcję mercedesów cudnej urody, które to mercedesy Telewizja Polska rozdaje swoim drogim telewidzom. Autka niczego sobie, w różnych klasach, modelach i barwach. By wziąć udział w konkursie i wygrać takie cacko, wystarczy wysłać sms ze swoim imieniem, a reszta zrobi się sama. Sms nie jest z tych najtańszych, bo za 3 złote z hakiem, ale bywają droższe.

"Wygramy! - krzyknęłam, podrywając się z fotela - Czuję nieodparty impuls! To intuicja!"- dorzuciłam i ścigana zdumionymi spojrzeniami rodziny pomknęłam po komórkę. Zanim ktokolwiek zdążył mnie powstrzymać, wklepałam swoje imię i - ziuuuu - sms pomknął przez kabel, eter czy coś tam - prosto do pana Kurzajewskiego. W chwilę potem pan Kurzajewski odpisał mniej więcej tymi słowy (cytuję z pamięci): "Beata, grasz o mercedesa [wiem], więc chcemy wiedzieć, jaki typ auta cię interesuje [o, to miło]; wybierz jeden z 4 poniższych typów i wyślij sms, wpisując a, b, c lub d". Dobra!

Trochę się zdziwiłam, że pan Kurzajewski używa pluralis maiestatis, ale jego pytanie uznałam za zasadne. Skoro mam wygrać mercedesa, to faktycznie, dobrze by było wskazać, czy chcę limuzynę czy terenówkę. Po konsultacji z rodziną (lekka ekscytacja córek, dziwne uśmieszki męża, jawny chichot syna), wstukałam odpowiedź b (ternówka!) i - ziuuuu - sms znów poszybował gdzie trzeba. Nie minęło 30 sekund, a nadeszła odpowiedź - zaczęłam podejrzewać, że koresponduje ze mną maszyna. Odpowiedź, to zresztą nie jest właściwe słowo, bo sms znowu zawierał pytanie. Tym razem, TVP SA chciała wiedzieć, jaki model, spośród trzech czy czterech możliwych, wybieram.

Model wybrałam. Ale kiedy przyszła kolej na kolor, trafił mnie szlag. Wydałam już ok.15 złotych, a droga do mercedesa wydała mi się nagle długa i ciernista. Wyobraziłam sobie szybko, ileż to jeszcze pytań może mi zadać "pan Kurzajewski" - automat czy z dźwignią zmiany biegów? tapicerka jasna czy ciemna? felgi aluminiowe czy stalowe? z klimą czy bez? - można tak bez końca! Postanowiłam nie odpowiadać. Ścigana ironicznymi spojrzeniami rodziny, odłożyłam komórkę i twardo nie odpisywałam, choć TVP SA słała rozpaczliwe sms-y treści: "Beata! Bardzo chcemy, żebyś wygrała jednego z naszych wspaniałych mercedesów! Samochód jest o krok! Musimy jednak wiedzieć, jaki kolor wybierasz..." Około północy odpuścili.

Wczoraj zadzwonił telefon - "numer prywatny". W słuchawce odezwał się głos: "Tu Telewizja Polska SA. Grasz o mercedesa. Prosimy, wybierz kolor i wyślij sms o treści... pod numer...". Nie wysłałam. Pożegnałam się z mercedesem na dobre. Właściwie, po kiego mi mercedes? I tylko się zastanawiam, czy to intuicja zawiodła mnie, czy ja zawiodłam intuicję. Nie grając do końca - jak ten facet, co chciał wygrać w totka, ale losu nie kupił. E, taka stara, a taka głupia...

poniedziałek, 17 maja 2010

Auto dla panów w KWŚ

Z reklamą jestem na bakier od lat. Reklama głównie mnie wkurza, a czasem oburza. Jej "funkcję informacyjną" można między bajki włożyć, za to funkcję, którą nazywam "wciskaniem ciemnoty" (lub - jak kto woli - kitu) należałoby wprowadzić do jej definicji. Obrony przed tym kitem powinno się uczyć w szkole, i to już podstawowej, bo inaczej dzieci gotowe uwierzyć, że jak sobie zjedzą taki czy inny budyń czy jogurt, ich kości nigdy się nie połamią, a życie stanie się odbiciem wirtualnego raju wykreowanego przez różnych art directorów i copywriterów.

Żeby skutecznie mieszać w głowie, reklama musi, rzecz jasna, "nadążać". Za czym? Za modą, stylem życia, obyczajem. Dzisiejsza pani domu z reklamy nie łazi w podomce i papilotach i wygląda raczej na babkę, co przyszła z wizytą, niż na gospodynię, która właśnie wyszła z kuchni czy skończyła pranie. A że to ma tyle wspólnego z rzeczywistością, ile - dajmy na to - James Bond z agentem Tomkiem, to inna sprawa.

Ale reklama nie tylko "nadąża", reklama wyprzedza i kreuje. Wytycza kierunki, tworzy style i trendy. I czasem, wcale nierzadko, się w tym wytyczaniu zagalopuje. Weźmy reklamę auta Seat Leon, którą nie dalej jak dziś rano usłyszałam w radiu. Idzie to tak: facet zwierza się, że dzieci już na studiach, ale on wciąż czuje się młodo, a że lubi korzystać z życia, to sobie nowe autko kupił - rzeczonego seata właśnie, i teraz czuje się jeszcze młodziej i w ogóle super-ekstra; na koniec pyta retorycznie: "Co na to żona?", po czym pada figlarna odpowiedź: "Zależy która". Całość utrzymana w tonie pogodnej gawędy o tym, że życie zaczyna się po czterdziestce (a może pięćdziesiątce).

Słucham i uszom nie wierzę. Bo wniosek z tej reklamy jasny: panowie, bądźcie młodzi nie tylko na wiosnę (życia), ale i pod koniec lata, a może i na jesieni! Kupcie sobie nową bryczkę (koniecznie Seata Leon), zmieńcie małżonkę na nowszy model (stara może nie docenić nowego autka) i cieszcie się życiem. Ktoś powie - i co z tego? Przecież rozwody się zdarzają (i to coraz częściej), a potem też jest życie, czasem nawet lepsze od tego sprzed. Jasne. Nie żyję na Marsie, wiem, że się zdarzają, sama znam parę osób, które to zaliczyły i niektóre nawet sobie chwalą. Pytanie tylko, czy to jest wzorzec, który nadaje się do lansowania. Czy naprawdę żony (mężów) należy zmieniać jak auta? Czy warto z tego czynić styl życia?

Dla mnie Seat Leon (i szerzej, seat w ogóle) jest od dziś autem dla facetów w kryzysie wieku średniego. Wątpię, by takie założenie przyświecało twórcom reklamy, ale mogę się mylić. Niezbadane są umysły speców od marketingu. I jedno jest pewne, w mojej rodzinie nikt nie będzie jeździł seatem - zwłaszcza, że syn już jest na studiach!

niedziela, 16 maja 2010

Jaśniejsza od gwiazd, czyli poezja i miłość

Jane Campion polubiłam od pierwszego filmu. Zauroczyła mnie niepowtarzalnym klimatem swoich obrazów i tym, że nie mizdrzy się do widza, ale uwodzi go jakby mimochodem. "Fortepian" widziałam parę razy, "Portret damy" podobnie, a "Anioła przy moim stole" tylko raz, ale śmiało mogę powiedzieć, że to się zmieni. I choć po tych trzech obrazach, "Święty dym" nieco mnie rozczarował, łatwo to Campion wybaczyłam, bo jedna wpadka na cztery filmy i tak daje bardzo przyzwoity wynik.

Dziś obejrzałam jej najnowszy film - "Jaśniejszą od gwiazd" (w oryginale "Bright star"), opowiadający historię wielkiej miłości Johna Keatsa do Fanny Brawne. Miłości pierwszej i zarazem ostatniej, bo gruźlica zbierała wśród artystów romantycznych obfite żniwo i Keats zmarł w wieku 25 lat. Miłości, która zaowocowała wierszem "Bright star", czyli "Jasna gwiazdo".

Temat sam w sobie wdzięczny, ale i łatwy do spaprania. Można popaść w banał lub przesadzić z metaforą, co na jedno wychodzi. Jak dla mnie, Campion poradziła z nim sobie doskonale. Mimo bardzo powolnej narracji, nie nudziłam się ani trochę. I choć miłość romantyczna bywa czasem śmiesznie przesadna, w opowieści Campion nie wyczułam żadnej fałszywej nuty, ani odrobiny śmieszności. W "Jaśniejszej od gwiazd" uczucie wyraża się poprzez kwiaty, motyle, a nawet... haft krzyżykowy. Jeśli pojawia się w słowach, to niemal wyłącznie pod postacią wierszy.

W ogóle, film nasączony jest poezją. Jeśli ktoś jej nie lubi albo nie przepada za romantykami, może raczej niech idzie do kina na coś innego. Campion serwuje nam bowiem wiersze Keatsa w dużych dawkach. Mnie to nie drażniło, a nawet przeciwnie, ale ja Keatsa lubię, a grający go Ben Whishaw recytuje naprawdę pięknie. No i ma takie przejmujące oczy!

A zatem, "Jaśniejsza od gwiazd" to film o miłości i poezji, które w tym wypadku zdają się być niemal tożsame. Wszystko tu jest subtelne, choć nie pozbawione zmysłowości ("Dotyk ma pamięć" - poucza Keats swoją ukochaną). Ważne są barwy (niesamowite wrażenie robią łąki - żółte i szafirowe od kwiatów), ważne dźwięki (śpiew słowika, pieśń odśpiewana na głosy, szelest trzcin, wyrecytowany wiersz), ważne drobne gesty (igła wbijana w tkaninę, dłoń przyłożona do ściany)... Pośród tego wszystkiego rodzą się wiersze i rodzi się miłość, która wprawdzie nie mogła dobrze się skończyć, ale przynajmniej była.

John Keats, Jasna gwiazdo

Jasna gwiazdo, o, gdybym mógł tak niewzruszenie
jak ty - nie, nie wisieć wśród nocy tam, w górze,
z nieruchomą powieką wpatrując się w Ziemię,
jak bezsenny pustelnik zanurzon w naturze.
Nie śledzić wód, co niczym odwieczni kapłani,
ludzkich lądów wybrzeża wiernie obmywają,
lub jak góry i łąki pokryte wrzosami
pod śnieżno-białą maską oblicze skrywają.
Ale jak ty, gwiazdo, stale i niezmiennie,
trwać w pierś młodą mej miłej wtulony bezpiecznie,
czując, jak się unosi i opada sennie,
w bezsenności słodkiej przebywać już wiecznie.
I wsłuchany w ten oddech, co pierś jej kołysze,
Żyć na wieki – lub w śmierci osunąć się ciszę.


John Keats, Do jesieni (fragment)

Gdzie pieśni wiosny są? No powiedz, gdzie?
W sercu je masz, więc nie myśl o nich już.
Gasnący dzień w chmur szatę stroi się
i rżyska pól dotyka barwą róż.

Przekład obu wierszy: Beata Biały

sobota, 15 maja 2010

Prasa pod presją

Parę dni temu rozstrzygnięty został konkurs Grand Press Photo. Jako osoba bardziej wrażliwa na słowo niż na obraz, interesowałam się tym tylko z ex-zawodowego przyzwyczajenia, bo jak ktoś naście lat przepracował w prasie, siłą rzeczy reaguje na wszystko, co ma w nazwie press. Stąd też, kiedy w mojej ulubionej stacji radiowej pojawił się materiał na temat GPPh, zastrzygłam uchem. Jak się okazało, słusznie, bo dowiedziałam się rzeczy fascynującej - jakaś pani oświadczyła, że zdjęcia były świetne, a co za tym idzie, prasa drukowana ma się wspaniale.

Może bym i tej pani uwierzyła, gdyby nie dwie kwestie. Po pierwsze, prasa nie miała się wspaniale już w momencie, gdy się z nią zawodowo rozstawałam, czyli jakieś 6 lat temu. Po drugie, trochę z nawyku śledzę rynek i widzę, co się dzieje - dane Związku Kontroli Dystrybucji Prasy mówią same za siebie. Spadki sprzedaży dzienników sięgające kilkunastu procent (np. "Gazeta Wyborcza", I-y kwartał 2010 do I-go kwartału 2009 - minus 16,1%) na pewno nie są symptomem kwitnącej kondycji dzienników, a znikanie kolejnych tytułów z rynku też o czymś świadczy. Jesienią ubiegłego roku wyparował "Dziennik", który połączył się z "Gazetą Prawną", teraz "Polska" przymierza się do formuły tygodnika. Pytanie "kto następny" samo ciśnie się na usta.

W tym kontekście, stwierdzenie, że prasa drukowana ma się świetnie, zakrawa na niezły żart. Prasa jest wyraźnie pod presją, do czego przykłada się także obecny kryzys - kto nie wierzy, niech porówna dzisiejszą objętość dodatku "Praca" w "Gazecie Wyborczej" z tą sprzed paru, parunastu miesięcy. Siadły ogłoszenia, siadła reklama, siadła sprzedaż. Fakt, że nie siadła prasowa fotografia, niczego nie zmieni, bo dla pięknych zdjęć to się kupuje albumy, ale nie gazety.

Na pociechę (czyżby?) mogę tylko napisać, że polska prasa nie jest w tym wszystkim osamotniona. Mój przyjaciel z Francji, wiceprezesujący grupie "Les Echos", powiedział mi ostatnio, że u nich też siada. A raczej, siadło już dawno. I z zachwytem opowiadał o IPadzie, choć sam przecież "robi" w papierze. Ale on jest elastyczny - może "robić" we wszystkim. I na pewno nie będzie się upierał, że prasa drukowana ma się wspaniale, skoro ma się marnie, tylko poszuka innych opcji ze słowem "press" w nazwie. Tyle, że u niego to będzie "presse".

piątek, 14 maja 2010

AC/DC, czyli dlaczego nie będę "kulmatką"

Na warszawskich city screenach zrobiło się długowłoso i gitarowo. Od razu widać, że odchodzi tam ciężki rock - faceci potrząsają grzywami i dają wycisk instrumentom. Jeśli po tym niemym seansie ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, to wielki, czerwony napis AC/DC natychmiast je rozwiewa. Będzie koncert - już niedługo na Bemowie chłopcy (he,he) dadzą czadu.

Nie piszę o tym, bynajmniej, dlatego, że się na te czaderskie popisy wybieram. Hard rock jest dla mnie nieco zbyt hard, a potrząsanie grzywą przez 61-latków (tyle sobie liczy basista zespołu, Cliff Williams) to trochę za mało (albo za dużo), bym chciała wydać trzy stówki. Piszę, bo widok "chłopców" z AC/DC przypomniał mi, jak parę lat temu chciałam być mamuśką na czasie i pojechałam z synem na koncert Iron Maiden do katowickiego Spodka.

Od początku, wprawdzie, podejrzewałam, że to będzie z mojej strony nie lada poświęcenie, bo heavy metalu nie słuchałam, jak żywot mój długi i szeroki i było mało prawdopodobne, bym go miała raptem pokochać. No, ale czego się nie robi, by zasłużyć na miano cool-matki (wersja spolszczona: kulmatka). Zatem nabyłam bilety oraz stosowne koszulki z wizerunkiem Ironsów, które miały sprawić, że nasze doznania z koncertu będą jeszcze pełniejsze, zatankowałam samochód i - w drogę!

Już stojąc w dzikim tłumie przed Spodkiem, wiedziałam, że TO BYŁ BŁĄD. Średnia wieku dookoła nie pozostawiała mi złudzeń - jestem wapniaczką. Słownictwo, jakim posługiwali się miłośnicy metalu, oscylowało gdzieś między budką z piwem a miejskim szaletem. Poziom agresji - między trybunami boiska piłki nożnej a ringiem walk MMA. A kiedy wreszcie dostaliśmy się do środka, od razu stało się jasne, że miłośnicy metalu są też często-gęsto miłośnikami ziółek przyjmowanych drogą wziewną.

Ale prawdziwy koszmar zaczął się z chwilą, gdy "chłopcy" zaczęli grać - co ja mówię! - nie grać, bo gra to się w filharmonii, ale dawać czadu. Dawali go tak skutecznie, że zupełnie nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie syn, który po jakichś 30 minutach powiedział: "Mama, spadamy stąd". Spadliśmy. Na szczęście, wyjść ze Spodka było o niebo łatwiej niż do niego wejść. Tylko parkingowy się dziwił, "co państwo tak wcześnie jadą - przecież dopiero się zaczęło". "Dla nas już się skończyło" - powiedziałam stanowczo i dodałam gazu.

Kiedy nad ranem docieraliśmy do domu (z tego wszystkiego przegapiłam zjazd na Warszawę i w środku nocy wylądowaliśmy w Łodzi), przyrzekłam sobie solennie, że już nigdy nie będę kulmatką. Przeciwnie, będę typową matką-wapniaczką, ciągającą dzieci do opery i z odrazą patrzącą na plakaty ze zgrzybiałymi "chłopcami" o długich włosach i nagich torsach. Co ciekawe, ta strategia całkiem nieźle mi się sprawdza. Jeszcze nigdy syn nie powiedział mi w połowie I aktu: "Mama, spadamy stąd".

środa, 12 maja 2010

To ty się, kobieto, puść!

Coś mi ostatnio pod górkę. Jak tu podeprę, to tam się wali, jak tu zaszyję, to tam się popruje. Nerwowo i męcząco. Przyłapałam się na tym, że niecierpliwie czekam na wakacje, choć na razie plany urlopowe mam dosyć skromne - raptem tydzień na samym początku, a potem - Bóg jeden raczy wiedzieć, co będzie. Mimo to, coraz częściej wzdycham tęsknie za latem, a kiedy dziś na Polu Mokotowskim oblazły mnie mrówki, nie pomyślałam o Tadziu i Telimenie, ale o lesie, sosnowym igliwiu, jagodzinach, no i o sobie na tle tego wszystkiego. Nawet kandydujący Lepper już mnie nie wzrusza - wzruszam tylko ramionami i myślę, że ma facet tupet.

Krótko mówiąc, kiepsko, pani dobrodziejko. Ten stan zmęczenia i niemocy potęguje jeszcze świadomość, że ABSOLUTNIE NIE WOLNO MI SIĘ TEMU PODDAĆ! Muszę zaraz, natychmiast, w te pędy uruchomić w sobie pokłady optymizmu, otrząsnąć się, otrzepać, ewentualnie tupnąć nogą i jasnym spojrzeniem ogarnąć przyszłość, której wprawdzie przewidzieć się nie da, ale zawsze można mieć nadzieję, że będzie świetlana. Tymczasem ja, nie dość, że tego światła jakoś nie widzę, to nawet na tupanie nie mam siły i ochoty. I niczym wyrzut sumienia, tłucze mi się po głowie przypowiastka, którą jakiś czas temu opowiedział na mszy mój ulubiony ksiądz proboszcz z parafii św. Andrzeja Apostoła. A było to tak...

Pewien facet, co to nie bardzo w Pana Boga wierzył, szedł raz sobie brzegiem urwiska. Nagle ziemia się osunęła i facet poleciał w przepaść. Ale miał szczęście, bo lecąc, zdołał chwycić gałąź rachitycznego drzewka, które wyrastało spomiędzy skał klifu. Chwycił mocno i wisi. Ale czuje, że długo tak nie da rady. Więc - zgodnie z zasadą, że jak trwoga, to do Boga - zaczyna się modlić: Panie Boże, głupi byłem i ślepy, ale słowo honoru, wierzę w Ciebie i obiecuję, że będę dalej wierzył, tylko mnie uratuj! Na co słyszy głos z nieba: Dobrze już, dobrze. Skoro we mnie wierzysz, uratuję cię, ale najpierw puść tę gałązkę.

Puścił? Wątpię. Ciekawe, kto przy zdrowych zmysłach by puścił? Większość by poczekała, aż gałązka się urwie - bo może jednak wytrzyma, może przyleci helikopter i uratuje, a może to tylko zły sen... Pan Bóg może sobie grzmieć z nieba ile wlezie, ale póki nie przybierze postaci dźwigającego liny i haki ratownika, kto go posłucha?

poniedziałek, 10 maja 2010

Pechowiec Gordon Brown

Jak już kiedyś wspominałam, nienawidzę centrów handlowych. Kojarzą mi się bowiem z zakupami, których także nienawidzę. Natomiast rozrywki pod tytułem "pochodzimy sobie po galerii i pooglądamy wystawy" nie zrozumiem do końca życia. Życiowa konieczność zmusza mnie jednak niekiedy do odwiedzenia tego molocha, co traktuję jako pokutę i lekcję pokory jednocześnie. Oraz okazję do obserwowania bliźnich, co bywa bardzo pouczające i inspirujące.

Okazja trafiła mi się wczoraj. Niestety, pracochłonny projekt, nad którym pracuje mój syn-artysta (zob.: www.verbavolantbb.blogspot.com/2010/05/matka-artysty.html), wymaga co raz to nowych materiałów, po które matka artysty, czyli ja, musi jeździć po całym mieście, nawet w niedzielę świętą, żeby syn-artysta zdążył z projektem. Odbyłam więc kolejną wizytę w Leroy Melin, tym razem w poszukiwaniu farby w spreju, czarny mat. Farbę, szczęśliwie, znalazłam, po czym stanęłam w kolejce do kasy, której długość świadczyła dobitnie o tym, że naród zgłupiał do reszty, skoro w słoneczny, niedzielny poranek kupuje leżaki ogrodowe, zamiast sobie w ogrodzie posiedzieć - ot, choćby na kocyku.

W ogonku, tuż za mną, stanęły dwie kobitki, tak na oko, trzydziestki z haczykiem, które kupowały głównie jakąś roślinność (z przewagą słoneczników). Zdaje się, że w prezencie dla jakiejś trzeciej trzydziestki z haczykiem, do której ogródka słoneczniki pasują ponoć jak ulał. Niestety, trzydziestka ta - jak dowiedziałam się z toczącej się za plecami rozmowy - chyba nie zdaje sobie z tego sprawy, bo gust ma "kiepaśny" (to cytat), i to niestety, nie tylko w odniesieniu do ogródka, ale i do faceta, który z nią ten ogródek uprawia. Przez dziesięć minut ogonkowania zdążyłam poznać detalicznie portret psychologiczny obojga "ogrodników" i nie był on zbyt budujący. Oszczędzę Państwu szczegółów, ale opuszczając Leroy Merlin, pomyślałam sobie, że ciekawe, czy i o mnie moje przyjaciółki toczą podobne rozmowy. Głupie pytanie!

I wtedy przypomniał mi się nieszczęsny Gordon Brown z przypiętym do piersi mikrofonem, który zapomniał wyłączyć, dzięki czemu cały świat się dowiedział, co pan premier NAPRAWDĘ myśli o pewnej przedstawicielce swego elektoratu. I przyszło mi do głowy, że to niesprawiedliwe, że ten świat tak się nad biednym Gordonem wytrząsa, sugerując nawet, że ta wpadka przyczyniła się do fatalnego wyniku wyborczego labourzystów. A prawda jest taka, że Gordon Brown zrobił tylko to, co miliony ludzi na całym świecie robią niemal w każdej chwili swego żywota - wyraził niepochlebną opinię o bliźnim. Jego pech polegał tylko na tym, że poza nielicznymi, do których ją wygłaszał, usłyszała tę opinię horda dziennikarzy, a za jej pośrednictwem, także sama zainteresowana.

Osobiście, nie wierzę, by ta wpadka zaważyła na wyniku wyborów - na ten Partia Pracy solidnie sobie zapracowała przez ostatnie lata. Jednak "afera" Browna obnaża pewne zakłamanie, w którym "umoczeni" są wszyscy - i politycy, i społeczeństwo. Ci pierwsi udają, że kochają swój elektorat i go szanują, ci drudzy udają, że w to wierzą. I wybuchają świętym oburzeniem, kiedy się okazuje, że polityk też człowiek i opinie miewa o ludziach różne. Rozmówczyni Browna, nazwana bigotką, obraziła się ponoć na śmierć i życie. Ciekawe, kiedy ostatnio rozmawiała ze swoją psiapsiółką o innej psiapsiółce? I czy ta psiapsiółka chciałaby to usłyszeć.

niedziela, 9 maja 2010

Che bella... koza


Pomysłowość maturzystów nie zna granic. Właśnie przeczytałam, że tegoroczni kandydaci do tytułu człowieka dojrzałego założyli na facebooku grupę, której członkowie zobowiązali się w maturalnym wypracowaniu użyć słowa "koza" - bez względu na temat rozprawki. Tacy koza-cy!

Nie wiem, ilu się to udało, ale już sam pomysł młodzieży tchnął we mnie nadzieję. Od paru lat mam bowiem smutne przekonanie, że matura, nie wiedzieć czemu zwana egzaminem dojrzałości, nie dość, że żadnej dojrzałości nie dowodzi, to jeszcze w dodatku nie dowodzi wiedzy, a kreatywność wręcz zabija. Schematyczne testy promują tych, co to pod linijkę piszą (a co gorsza, także myślą), zaś twórcze umysły albo muszą na czas matury schować polot do kieszeni, albo liczyć się z obcięciem punktów.

W tym kontekście, pomysł z kozą pozwala z optymizmem patrzyć w przyszłość. Młodzi górą! Nie dają się tak łatwo wcisnąć w foremki do ciasta, z których wychodzą identyczne babeczki, a wszystkie z zakalcem. Chętnie bym poczytała te prace maturalne z kozą w roli drugoplanowej (a może głównej?). Koza a sprawa polska - temat w sam raz na maturę!

Hm... Ja na maturze pisałam tak zwany temat wolny: "Moje ulubione lektury", gdzie wtryniłam Baśnie Andersena, "Pastwiska niebieskie" Steinbecka i "Sto lat samotności" Marqueza, co miało zapewne dowodzić rozległości moich horyzontów (od Danii, przez USA, po Kolumbię). A gdyby tak tam jeszcze i kozę...? Może tak: Kiedy pewien hiszpański kapral po raz pierwszy ujrzał Pastwiska Niebieskie, były one rozległą, słoneczną doliną, na której pasły się stada krów i kóz. Dziś nie ma tam już ani jednej krowy ani kozy. Dziś są tylko ludzie. I o nich właśnie jest ta książka. Szkoda tylko, że ów kapral nie był Włochem, bo wtedy, na widok cudnej doliny, mógłby wykrzyknąć: Che bella cosa! Przepraszam - koza!

sobota, 8 maja 2010

Matka artysty

Matka artysty łatwo nie ma. Ba, powiem więcej, matka artysty ma głównie pod górkę. Wiem coś o tym - jestem matką artysty.

Zanim zostałam matką artysty, sądziłam, że bycie matką artysty to fajna sprawa. Jak pokazuje literatura, synowie-artyści często bardzo kochali swoje mamusie i stawiali im artystyczne pomniki - słowem lub pędzlem malowane. I dzięki temu, matki artystów jakby bocznymi drzwiami dostawały się na artystyczny panteon, unieśmiertelnione i upiększone przez nieobiektywne spojrzenie synków. Odkąd jednak jestem matką artysty, zaczynam rozumieć, że tak to mają tylko matki NIEKTÓRYCH artystów, i to bardzo nielicznych. Ja zaś załapałam się do tej drugiej, liczniejszej grupy, która do żadnego panteonu nie trafi, a na dodatek nieźle dostanie w kość.

Weźmy choćby pokój artysty. Panuje w nim zwykle nieład, który wielu zwie artystycznym, lecz bardzo niewielu chciałoby się z czymś takim stykać na co dzień. Ów "nieład" chętnie nazwałabym dosadniej, ale tego bloga czytają czasem moje nieletnie córki, więc się powstrzymam. Oczywiście, można przyjąć, że pokój artysty jest pokojem... artysty, więc matce artysty nic do tego. I szczerze mówiąc, jest to chyba najlepsza strategia, bo walka z "artystycznym nieładem" jest wyczerpująca i zwykle skazana na sromotną klęskę. Podobnie jak dyskusje o upływie czasu. Dla artysty bowiem płynie on zupełnie inaczej niż dla matki artysty. Czas artysty ma właściwości gumy (oczywiście, wyłącznie w mniemaniu artysty), doba liczy więcej godzin niż u zwykłych śmiertelników, terminy są po to, by je przesuwać, a sesja egzaminacyjna nigdy nie nadejdzie. Matka artysty, która nie jest w stanie tego pojąć, narażona jest na życie w ciągłym napięciu (zdąży - nie zdąży), chyba że umie powiedzieć sobie, że ma to w nosie. Tyle, że zwykle nie ma.

Kolejnym problemem matki artysty jest - że tak to ujmę obrazowo - materia, w której "robi" artysta. Szykując się do roli matki artysty, w duszy pieściłam obraz sztalug, farb, pędzli, ślicznie zaostrzonych ołówków lub różnobarwnych pasteli. W życiu mi do głowy nie przyszło, że po domu będą mi się walały akcesoria typu: ledy (takie małe żaróweczki), transformatory, wiadra kleju Vicol, taśma silikonowa (chyba z tysiąc metrów bieżących w rolkach), kalki kreślarskie, kartony w rozmiarach małego basenu i wiele innych przedmiotów, których przeznaczenia nawet się nie domyślam. Nie sądziłam też, że będę wydawała fortunę na zakupy w sklepach z artykułami budowlanymi i latała po całym mieście, szukając gipsu budowlanego, koniecznie tej, a nie innej firmy, sprzedawanego w workach po 30 kg! Albo, że dostanę zadanie polegające na kupieniu pasty do podłogi, co okaże się niemal mission impossible, bo bez problemu to sobie można kupić zagraniczne specyfiki do konserwacji podłóg, ale zwykłej pasty - takiej, jak to się kiedyś używało do parkietów, to za skarby świata! A co się człowiek wstydu naje! Sprzedawczyni w Leroy Merlin patrzyła na mnie jak na raroga, myśląc pewnie, że jakaś zacofana jestem, bo kto to widział w dzisiejszych czasach mieszkać na klepce wymagającej pastowania. I do głowy jej nie przyszło, że oto stoi przed nią matka artysty!

Piszę o tym w ramach autoterapii, lecząc się z zakupowej traumy, jaką przeżywałam przez całe dzisiejsze przedpołudnie. Latając za gipsem, pastą do podłóg i wiadrem (z tym przynajmniej nie było problemów), myślałam ponuro, że nie tak sobie wyobrażałam życie matki artysty. I uważam, że w ramach zadośćuczynienia należy mi się choć marny portrecik - najlepiej taki, na którym będę młoda i śliczna. Muszę o tym pogadać z moim artystą. I zrobię to - jak już odleje w gipsie stopy. Swoje własne.

piątek, 7 maja 2010

Przerwany Lot Tu-154 - odcinek 132

Od kilku tygodni mam dojmujące wrażenie, że w mediach dokonała się swoista rewolucja. Oto zamiast informować (rzetelnie - dodam dla porządku) i komentować rzeczywistość, media - wszystkie jak leci, drukowane i elektroniczne - same piszą scenariusze, które przedstawiają odbiorcom, umiejętnie dozując napięcie. W niektórych wypadkach zaczyna to przypominać opery mydlane - takie neverending stories, gdzie w jednym odcinku bohaterka kroi warzywa na zupę, która gotuje się przez cały kolejny odcinek, by zostać podana na stół w następnym, zjedzona za trzy kolejne i tak dalej. Przy czym, dopiero po jakimś czasie okazuje się, że bohaterka wcale nie dodała do zupy pieprzu tylko chili, co przez dwa odcinki jest niezwykle ważne, by trzy odcinki dalej okazać się zupełnie bez znaczenia.

Właśnie taką operę mydlaną przypominają medialne doniesienia o śledztwie w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. Śledztwie prowadzonym na styku dwóch państw, przez co najmniej dwie różne ekipy, opartym o przepisy międzynarodowe, a w dodatku odbywającym się w atmosferze ogromnego napięcia i oczekiwań społecznych, z kampanią prezydencką w tle. Nikt chyba nie zaprzeczy, że takie śledztwo to nie jest bułka z masłem.

Roztropność nakazywałaby zatem wstrzemięźliwość w snuciu domysłów, wysuwaniu hipotez i wyciąganiu wniosków. Dla dobra śledztwa właśnie. Tymczasem media prześcigają się w donoszeniu społeczeństwu rozmaitych rewelacji "z dobrze poinformowanych źródeł", które to źródła tryskają sobie swobodnie i bez skrępowania. To słyszą strzały, to ich nie słyszą. A potem znowu słyszą, tyle, że to, być może, nie były strzały, ale eksplozja nabojów z broni oficerów BOR. Jednego dnia donoszą, że "piąty głos w kokpicie należał do kobiety", a w chwilę potem, że wcale nie do kobiety, tylko do pana Mariusza Kazany, który pytał ponoć, czy lot przebiega planowo. Jutro pewnie się okaże, że "piąty głos" należał jeszcze do kogoś innego, a kto wie, może wcale go nie było?

Takie domysły można sobie snuć ku chwale ojczyzny (czy aby na pewno?) bez końca, ale dla mnie, szarej obywatelki RP, podobne "informacje" kompletnie nic nie znaczą. Są jak ta marchewka krojona na zupę w 132. odcinku serialu, którego finiszu nie widać i wcale nie ma pewności, czy ta zupa to będzie krupnik, pomidorowa czy zwykła jarzynówka. Podobnie jak większość obywateli naszego kraju, jestem żywo zainteresowana wynikami śledztwa i nie jest mi obojętny jego wynik. Ale - właśnie - ŚLEDZTWA. Nie medialnych spekulacji prowadzonych dla podgrzewania atmosfery i zwiększania nakładu. Ktoś, kto dziś pisze, że w kokpicie słychać było kobietę, a jutro, że sorry, ale to był mężczyzna, powinien chyba zmienić zawód. Bo albo ma kiepskie źródła, którym ufa nadmiernie, albo po prostu prawda wcale go nie interesuje. Ważne, żeby się działo!

poniedziałek, 3 maja 2010

Kino familijne po dwudziestej

Jakieś dwa lata temu brałam udział w posiedzeniu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji poświęconemu edukacji medialnej dzieci i młodzieży. Posiedzenie było długie i nudne i niewiele z niego zapamiętałam, ale jedna rzecz zwróciła moją uwagę - referat na temat podziału filmów według kategorii wiekowych. Dowiedziałam się, między innymi, że kategorii jest kilka, kryteria selekcji niezbyt jasne, a w ogóle, cały ten podział to pic na wodę fotomontaż, bo stacje telewizyjne i tak obniżają kategorie wiekowe jak tylko się da, a KRRiT może zareagować jedyne post factum, gdy zło już się stanie i przedszkolak obejrzy sobie na dobranoc pornoska.

Przykładów takiego naciągania kryteriów nie trzeba daleko szukać - właściwie można zaryzykować twierdzenie, że są na porządku dziennym. Weźmy choćby wyświetlany wczoraj w telewizji TVN7 film "Świadek koronny". Tytuł sugerował wprawdzie, że najbliższe dwie godziny spędzę w towarzystwie przestępczości zorganizowanej, ale w lewym górnym rogu ekranu świecił mi się krzepiąco żółty trójkącik z liczbą 16. Inaczej mówiąc, stacja TVN7 uznała, że już człowiek szesnastoletni może ten film spokojnie obejrzeć. Na przykład, moja Zośka.

Chwała Bogu, Zośka była poza domem (obóz wędrowny po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej), bo gdyby nie to, pewnie zażyczyłaby sobie wspólnego oglądania, argumentując, że film jest przecież od lat 16, a ona ma lat 16, więc przestańcie się czepiać! I może, nie znając filmu, byśmy się ugięli. A wtedy moja Zośka stałaby się świadkiem kilku okrutnych pobić, co najmniej jednego morderstwa oraz - gwoździa programu - brutalnego gwałtu zbiorowego w kiblu. Spektakl w sam raz dla szesnastolatki. Tak przynajmniej uznał ów ktoś, kto w stacji TVN7 odpowiada za wiekowe kategorie filmów. Jego dzieci (o ile je ma) na śniadanko oglądają pewnie "Hannibala", po obiadku "Siedem", a na dobranockę "Emmanuelle".

Żeby jednak nie było, że się nieobiektywnie czepiam tylko komercji, rzuciłam okiem na program telewizji publicznej. I co widzę? Oto w Programie 1 TVP, dziś, o 23.15, leci film "Bez litości". O dzielnych policjantach, którzy ścigają przestępców. Tytuł wprawdzie brzmi groźnie, ale to pewnie jakaś metafora, bo film jest od lat 12. Natomiast jutro, o 22.50, dwunastolatki mogą sobie obejrzeć "W pogoni za zbrodniarzem", który to zbrodniarz jest zbrodniarzem wojennym, ale chyba niezbyt okrutnym, skoro może z nim zawrzeć znajomość moja Baśka (lat 12).

Na szczęście, o tej porze Baśka zwykle zawiera już znajomość z Morfeuszem, więc walory edukacyjne filmów, które TVP1 umieściła w jej kategorii wiekowej, raczej ją ominą. A mnie ominie tłumaczenie dziecku, dlaczego film "od lat 12" nie jest filmem od lat 12.

sobota, 1 maja 2010

Maslow na Facebooku, czyli gdzie jest moje stado

Pamiętają Państwo Malsowa i jego piramidę? Te wszystkie potrzeby niższego i wyższego rzędu? Te zaspokojone i niezaspokojone? Otóż w samiuśkim środku swojej piramidy Maslow umieścił potrzeby społeczne, w tym potrzebę przynależności. Niżej znajdują się: fizjologia i bezpieczeństwo. Wyżej: szacunek i samorealizacja. Potrzeba przynależności tkwi sobie pomiędzy nimi jak orzech między szczękami dziadka i w sumie trudno wyczuć, czy jest jeszcze niższego, czy już wyższego rzędu.
Można by jednak zadać sobie pytanie, jak wyglądałaby ta sławna piramida, gdyby Maslow choć na parę dni stał się zalogowanym użytkownikiem Facebooka.

Z moich obserwacji wynika bowiem, że część homo sapiens - ta, którą Bóg obdarzył życiem w świecie cywilizowanym oraz środkami umożliwiającymi zakup komputera i podłączenie się do Internetu, znacznie łatwiej zniosłaby głód, brak snu oraz inwazję Marsjan niż odcięcie od sieci i niemożność bytowania na wspomnianym Facebooku. Niektórzy zdają się tam spędzać właściwie całe życie, dzieląc się ze światem tak wiekopomnymi refleksjami jak "napiłam się kawy" lub "chromolę! nie idę dziś do szkoły!". Inni komentują to mniej lub bardziej entuzjastycznie i nagle człowiek dowiaduje się, że nie jest na tym okrutnym świecie sam, bo takich, co chromolą lub napili się kawy, ewentualnie chcieliby się napić lub coś chromolić, jest znacznie więcej.

Wyróżniona przez Maslowa potrzeba afiliacji realizuje się na Facebooku także poprzez tak zwane grupy. Ich liczba jest nieskończona, bo są one zbiorem otwartym, który zapełnia się pod dyktando niespożytej kreatywności użytkowników. Kiedy, za namową koleżanki, zarejestrowałam się w tym serwisie, od razu dostałam zaproszenie do grupy miłośników Ala Pacino. Nie wiem, skąd Facebook wiedział, że kocham Ala Pacino, ale widocznie wyczuł to intuicyjnie, bo do grupy dołączyłam i nadal w niej jestem, choć zupełnie nie wiem, po co. Dlatego też następne zaproszenia traktowałam z większą rezerwą. Dzięki temu, nie stałam się członkiem grup: Lubię wino, Nie znoszę wina, Pójdę na wybory, Nie będę głosować, Precz z homofobią, LGBT na Madagaskar, Klub miłośników haftu krzyżykowego, Klub Matek Polek, Klub ryczących czterdziestek..., a także wielu, wielu innych.

Wygląda jednak na to, że jestem jakimś dziwadłem, bo facebookowi znajomi, niezrażeni moim skandalicznym ignorowaniem ich zaproszeń, podsyłają mi coraz to nowe propozycje grup. Z czego wnoszę, że po pierwsze wiedzą o ich istnieniu, a po drugie, jest wysoce prawdopodobne, że w tych grupach są. Realizując, zapewne, potrzebę afiliacji, czyli przynależności do jakiegoś stada. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że ja tę potrzebę zrealizowałam w młodości, przynależąc duszą i ciałem do Szczepu 208 WHDiZ, potem, na studiach, będąc członkiem koła tłumaczy oraz NZS, teraz zaś realizuję ją dzień w dzień, zaganiając do kupy moje domowe stad(ł)o. I na inne grupy już mi nie starcza czasu. Poza grupą miłośników Ala Pacino, rzecz jasna. Ale o tym sza!