Stało się. Po latach planowania i zarzekania się, kupiłam sobie rower. To znaczy KUPILIŚMY SOBIE ROWERY. My - cała rodzina. Zmobilizował nas Dzień Dziecka oraz fakt, że dzieci właściwie już prawie nie są dziećmi (niektóre nawet całkiem) i dawno wyrosły z rowerków, na których szalały po podwórku. A ponieważ, nie wiedzieć czemu, im więcej mamy lat, tym większa w nas tęsknota za aktywnym wypoczynkiem (czyżby syndrom oszukiwania czasu?), brak roweru stał się dla nas pęczniejącym wyrzutem sumienia. Pomnożonym przez 4, bo syn rower dostał rok temu i jako jedyny w rodzinie mógł się pochwalić wypedałowanymi kilometrami.
Teraz, od soboty, pedałujemy wszyscy. To znaczy, będziemy pedałowali. Tak postanowiliśmy. Córki do szkoły, syn na uczelnię, ja do pracy, a mąż tu i tam, kiedy to w ramach weekendowej integracji małżeńskiej będziemy pomykali we dwoje po warszawskich ścieżkach rowerowych. Których jeszcze nie znamy, ale wiemy, że podobno są.
Ze dwie już nawet namierzyliśmy. Postanowiliśmy bowiem schwytać byka za rogi i od razu wyruszyć na rekonesans. Cel - gmina Białołęka, gdzie mieszka mój Najlepszy z Ojców. Dystans - jakieś 18 km w jedną stronę. Trasa - horror. Zwłaszcza na tych kawałkach, gdzie szerokość chodnika lub inne utrudnienia (np. głębokie wykopy, zapory z drutu kolczastego, pręty zbrojeniowe wystające z ziemi) wymuszały jazdę po ulicy.
Nareszcie zrozumiałam, że to, co ja, prowadząc samochód, czuję do rowerzystów, jest niczym w porównaniu z tym, co rowerzyści muszą czuć do mnie za kółkiem. Przerażenie pomieszane z wściekłością to eufemizm. Kiedy kolejny zmotoryzowany szaleniec mijał mnie o włos z prędkością 100 km/h, miałam ochotę zjechać mu prosto pod koła i tym samobójczym aktem zakończyć tę kretyńską zabawę. Która - tego byłam pewna - i tak musi się skończyć tragicznie. Dla mnie, rzecz jasna.
Na szczęście, jakoś dojechaliśmy. Głównie dzięki temu, że na Trasie Modlińskiej chodniki są jednak dosyć szerokie, a wykopy nieliczne. Nie sądzę jednak, bym prędko to wyzwanie powtórzyła. Ale nie ma tego złego. Zrozumiałam, że punkt widzenia naprawdę zależy od punktu siedzenia. I jeśli to siedzenie ulokowane jest na siodełku roweru, prędkość i odległości jawią się zgoła inaczej, niż w klimatyzowanym wnętrzu samochodu. Niby banał, ale mnie musiało solidnie rozboleć siedzenie (blisko 40 km po wertepach - efekt murowany!), żeby mi się to wbiło do głowy. Ot, taka ciekawostka anatomiczna.
poniedziałek, 6 czerwca 2011
Punkt widzenia, punkt siedzenia...
Etykiety:
bezpieczeństwo,
kierowcy,
piesi,
rower,
rowerzyści,
ruch drogowy,
samochody,
wycieczki rowerowe,
zdrowie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz