Ostatni weekend planowałam przez kilka tygodni. Po ciągłych podróżach do stolic Unii Europejskiej - Brukseli i Strasburga na przemian, zapragnęłam odetchnąć powietrzem ojczystym - rześkim i czystym.
O rześkie nietrudno - mamy wszak listopad. O czyste nieco trudniej, więc trzeba się trochę wysilić i opuścić zasnutą spalinami stolicę. Poszperaliśmy w internecie, przewertowaliśmy mapy i przewodniki i wybór padł na Pojezierze Brodnickie - pełne jezior, lasów oraz - jak piszą mądre książki - "form typowych dla rzeźby młodoglacjalnej".
Dziatwa została w domu, a my, uspokojeni pełnymi zapału deklaracjami, że "będziemy się uczyć i nic nie zbroimy", pojechaliśmy na romantyczny weekend we dwoje. Miało być cicho, spokojnie, pięknie i daleko od roboty. Było... pięknie.
Bo już ani cicho, ani spokojnie, a już na pewno niezbyt daleko od pracy. Ciszę zakłócała brzęcząca nieustannie komórka (ach, utopić to cholerstwo!). Spokój mąciły płynące na nią mejle (Bruksela pracuje nawet w weekendy - oto jedna z przyczyn, dla których Unia tak szybko się nie zawali). A robota dopadała mnie co chwila - za przyczyną tego, co powyżej. W dodatku, dopadła mnie w sposób najmniej spodziewany, że tak to ujmę, symboliczny.
Kiedy bowiem na rynku w Brodnicy wysłuchiwaliśmy opowieści sympatycznego tubylca o tym, jak to w Brodnicy drzewiej bywało, tubylec ni z tego, ni z owego strzelił we mnie pytaniem: "A czy miła pani wie, jak się kiedyś nazywała Brodnica?" Chwila pełnego wstydu milczenia (miła pani, oczywiście, nie wiedziała) i tubylec wypalił mi prosto w twarz: "Strasburg!".
No żesz ty w życiu! Nie mógł być Paryż czy Wenecja?!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz