czwartek, 31 sierpnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Czy jest pani zadowolona...?


Jeśli potrzebowałam jeszcze potwierdzenia, że stałam się ryżanką całą gębą, to właśnie nadeszło. Pojawiło się z postaci pewnej miłej pani ze srebrną koronką na zębie, która zadzwoniła dziś do moich drzwi. I pewnie by od tych drzwi odeszła z kwitkiem, gdyby nie nasza blokowa kociara, która akurat weszła na klatkę schodową. Pani z koronką spytała mnie o coś po łotewsku. Ja odparłam po angielsku, że nie mówię po łotewsku. Na co kociara życzliwie i bardzo na wyrost oznajmiła na całe gardło, że przecież świetnie mówię po rosyjsku. Pani z koronką bardzo się ucieszyła i wyjaśniła, tym razem po rosyjsku, że ona w sprawie ankiety socjologicznej tutejszego uniwersytetu. Po czym, niezaproszona, wpakowała mi się do mieszkania i w tzw. salonie prędziutko rozłożyła laptopa, by mnie ową ankietą objąć.

Kiedy nieporadnie próbowałam jej wyjaśnić, że przecież nie jestem łotewską grażdanką, ankieterka zapewniła, że to nie szkodzi, a ona musi tę ankietę przeprowadzić, więc gdybym mogła... Cóż, uznałam, że mogę, a poza tym cały eksperyment może się okazać interesujący. Na wszelki wypadek spytałam jednak, czego dotyczy badanie, żeby się nie okazało, że będę musiała na ten przykład opowiadać o moich preferencjach dotyczących łotewskiej poezji modernistycznej, bo w tej dziedzinie nie wypowiem się nawet w języku ojczystym, o innych nie wspominając. Okazało się jednak, że badanie dotyczy poziomu zadowolenia z życia. Nooo, na ten temat to sobie możemy pogadać!

Zaczęło się klasycznie - płeć, wiek, stan cywilny, dzieci, wykształcenie, praca, ewentualnie jej brak... Pojawiły się jednak pytania co najmniej zaskakujące. Czy miałam dobre stosunki z matką? Czy ufam ludziom? (Tu miałam ochotę powiedzieć, że skoro wpuściłam ją do mieszkania, to najwyraźniej nie tylko ufam, ale wręcz prezentuję naiwność graniczącą z głupotą.) Czy mierzę sobie ciśnienie? Czy byłam ostatnio u dentysty? Czy dużo czytam? Czy mam dobrą pamięć? Owszem, świetną - odparłam, a pani na to, że zaraz sprawdzimy. Po czym odczytała mi dziesięć słów po rosyjsku i kazała powtórzyć. O dziwo, wszystkie znałam, więc powtórzyłam. A panią zatkało.

W końcu poprosiła, bym w skali od jednego do dziesięciu określiła mój poziom zadowolenia z życia. Kiedy usłyszała "dziesięć!" (tak, z wykrzyknikiem), spojrzała na mnie zdumiona. No tak - pomyślałam - przecież Hemingway mówił, że kluczem do szczęścia jest dobre zdrowie i kiepska pamięć, a u mnie i jedno, i drugie w porządku, więc stanowię chyba wyjątek. Żeby się jakoś usprawiedliwić, wyjaśniłam, że tak w ogóle to dziewięć, ale dziś dziesięć, bo jutro przyjeżdża do mnie mąż na weekend, więc sama pani rozumie... Chyba ją to trochę uspokoiło, ale i tak do końca wizyty przyglądała mi się z niedowierzaniem, więc pewnie moja ankieta wyląduje gdzieś wśród odpowiedzi skrajnych lub skrajnie niewiarygodnych.

W nagrodę za mój wkład w rozwój łotewskiej nauki otrzymałam prezent - kartę zakupową do sklepu Maxima opiewającą na... 3 euro. Będę sobie mogła kupić mój ulubiony kefir. Ha! Ale jest z tego i korzyść niematerialna, a za to potrójna. Primo, mój rosyjski po raz kolejny zdał egzamin. Fakt, że niektóre liczebniki porządkowe musiałam pisać na kartce, to nieistotny szczegół. Secundo, pamięć mam wciąż niezłą, co zostało dowiedzione naukowo. Tertio, zostałam zmuszona do określenia mojego poziomu zadowolenia z życia i wyszło na to, że prawie zabrakło skali. Dobrze jest czasem wypełnić jakąś ankietę.

Pa! Ryżanka.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Lipawa - miasto, gdzie rodzi się wiatr




Ostatnie dwa dni spędziłam w Kurlandii. Konkretnie w Lipawie, czyli Liepaji, dokąd pojechałam służbowo, by odbyć arcyważną naradę, a przy okazji, w nielicznych wolnych chwilach, zobaczyć to i owo."To i owo" okazało się niezwykle interesujące. Lipawa ma bowiem kilka niepodważalnych atutów.

Po pierwsze położenie. Wyobraź sobie, miły Czytelniku, miasto wtulone w morze. Miasto z rozłożystymi, piaszczystymi plażami, oddzielonymi od lądu szerokim pasmem wydm, a także wąskimi sierpami piasku, nad którymi zawisły piaszczyste klify. Morze bywa tu kapryśne. W ciągu zaledwie dwóch dni tutejszy Neptun ukazał mi dwa, zupełnie różne oblicza - raz dobrotliwego staruszka, błogosławiącego nielicznym turystom spokojnymi, świetlistymi wodami Bałtyku, a raz rozgniewanego starucha, tłukącego morską pięścią o drżące ze strachu brzegi.W obu odsłonach lipawski Bałtyk był niezwykle piękny, a plaże oglądane z krańca długiego, betonowego molo prezentowały się nad wyraz korzystnie.



Resztki carskiej twierdzy

Po drugie architektura. Nie miałam, niestety, czasu na porządne zwiedzanie miasta, ale w trakcie nielicznych, krótkich spacerów zdążyłam zachwycić się przepięknymi, dziewiętnastowiecznymi domami z cegły lub drewna, zabudowaniami portowymi z XVIII wieku, paroma perełkami lipawskiej secesji, piękną prawosławną katedrą świętego Mikołaja oraz - wisienką na torcie - wspaniałą salą lipawskiej filharmonii zaprojektowaną tak, by przypominała bryłę bursztynu. Kiedy się wejdzie do środka, wpadające przez wielkie, szklane tafle światło sprawia, że czujemy się jak we wnętrzu bursztynowej komnaty.

Notabene, Lipawa chlubi się świetną orkiestrą symfoniczną i swoje przywiązanie do muzyki podkreśla na każdym kroku - a to poprzez aleję muzycznych gwiazd Łotwy, których odciski dłoni zdobią ustawione wzdłuż alei betonowe bloki, a to poprzez metalowe nutki tu i ówdzie wtopione w chodnik. Można powiedzieć, że chodząc po Lipawie, człowiek stąpa po muzyce.
Filharmonia

Po trzecie atmosfera. Lipawa ma w sobie jakiś nieuchwytny rys, który sprawia, że chodząc po jej uliczkach, nagle pragniemy pomilczeć i pooddychać wyglądającą z każdego kąta przeszłością. Refleksje, jakie się wtedy budzą, nie zawsze są radosne, bo Lipawa nosi wyraźne ślady wieloletnich zaniedbań i - co tu dużo gadać - braku inwestorów. Niektóre domy aż krzyczą, by ktoś je wziął w posiadanie i odrestaurował, gdyż w przeciwnym wypadku za kilka lat po prostu się zawalą. A szkoda byłaby wielka, bo to prawdziwe perełki. Ileż razy, spacerując po Lipawie, wzdychałam z żalu nad marniejącym pięknem.



Opuszczone sanatorium

Tę nieco nostalgiczną atmosferę wspaniale czuje się zwłaszcza wieczorem. Lipawskie ulice pustoszeją wtedy niemal doszczętnie, co jest nie tylko efektem końca lata (nawiasem mówiąc, turystów tu nigdy nie ma zbyt wielu), ale i - niestety dla miasta - postępującym wyludnieniem. Pomijając jednak ten czysto ekonomiczny kontekst , miło jest przejść się po Lipawie wieczornej, pustawej i cichej, gdy w powietrzu już czuje się pierwsze podmuchy jesieni.

Podobno najstarsza uliczka w Lipawie (informacja od rodowitej lipawianki)
A kiedy od Bałtyku nadciągnie mocniejszy podmuch, zrozumiałe stają się słowa tutejszego hymnu: Lipawa - miasto, gdzie rodzi się wiatr...

Pa! Ryżanka. 




Rzeźba z wypisanymi słowami lipawskiego hymnu

Katedra św. Mikołaja     

Most zaprojektowany wg szkicu Gustawa Eiffela

piątek, 18 sierpnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Szczęśliwy brak


Ostatnio budziłam się z dziwnym uczuciem. Jakby mi czegoś brakowało. Uczucie jest subtelne, acz z każdym dniem coraz bardziej namacalne. Gdzieś w głębi mojego jestestwa czai się wyraźny BRAK.

Autoanaliza, w której eliminowałam kolejne, domniemane przyczyny tego stanu rzeczy - brak porządnego lata? brak agrestu na ryskich straganach? brak Wiadomości TVP w tutejszej telewizji? (żartowałam!), nic nie dała. Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony – od kolegi z pracy, który pewnego poranka podzielił się ze mną informacją, że jego syn właśnie rozpoczął rok szkolny w jednej z międzynarodowych szkół, którymi może pochwalić się Ryga.

Po pierwszym zdziwieniu, że rok szkolny zaczyna się w połowie sierpnia, a nie – jak Pan Bóg przykazał – pierwszego września, dotarła do mnie wstrząsająca prawda: po raz pierwszy od bardzo wielu lat rozpoczęcie roku szkolnego kompletnie mnie nie dotyczy! Moje ostatnie dziecko zdało maturę, dostało się na studia i rozpoczyna studenckie życie.

Zatem ów brak, który tak rozpanoszył się w mojej duszy, to po prostu brak SPRS – Syndromu Początku Roku Szkolnego! Koniec z kupowaniem podręczników! Koniec z uganianiem się za wydaniem trzecim poprawionym, choć na półce leży (pozostałe po starszej siostrze) wydanie drugie poprawione. Koniec z wywiadówkami! Koniec z udawaniem, że praca domowa dziecka to praca domowa DZIECKA i mnie nic do tego. Koniec z odruchem panicznej ucieczki, gdy na ekranie komórki pojawia się numer zakodowany jako „wychowaczyni...”. Koniec ze składkami na komitet rodzicielski, którego wydatki do dziś pozostają dla mnie co najmniej równie podejrzane jak nadwyżka budżetowa RP ogłaszana co jakiś czas przez miłościwie nam panujących. Koniec z poczuciem bezsilnej wściekłości na wieść o kolejnej genialnej reformie systemu edukacji lub podstawy programowej. Koniec...

Mogłabym tak wyliczać bardzo długo, ale sprowadza się to do jednego – ubyło mi stresów. Jak się tak dobrze zastanowić, to ich liczba jest całkiem spora. Zrzuciłam z pleców niezły worek kamieni. Uf.

Na dodatek w Rydze lato ocknęło się z letargu i obdarowuje ryżan dniami pełnymi słońca. Jak tak dalej pójdzie, dotrze do mnie wreszcie, że lato nie kończy się pierwszego września, o czym przecież informują wszystkie kalendarze, a czemu ja, podrywana do galopu dźwiękiem pierwszego szkolnego dzwonka, do tej pory nie mogłam dać wiary.

Pa! Ryżanka.

czwartek, 3 sierpnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Muzyczne wieczory czwartkowe

FB spytał mnie, co słychać. Pyta regularnie, ale nie zawsze mam coś ciekawego do zakomunikowania, więc pytanie ignoruję. Ale dziś mam. Zatem informuję. W mojej dzielnicy aktualnie słychać zespół reprezentujący nurt tak zwanej muzyki alternatywnej.

Bo w mojej dzielnicy, w każdy czwartkowy wieczór lata mamy koncerty na świeżym powietrzu. Odbywają się w urokliwym miejscu pod nazwą "Kalnciema Kvartals" - od nazwy ulicy, przy której ów kwartał się znajduje. Jest to czworokątny placyk utworzony przez zabytkowe, drewniane domy (pięknie odrestaurowany przykład starej, ryskiej architektury) i wyżej wspomnianą ulicę.




Przy jednym z ramion czworoboku co tydzień ustawiana jest scena, a przy pozostałych stoliki, gdzie widownia popija serwowane w okolicznych winiarniach i piwiarniach trunki oraz zajada sprzedawane w ustawionych tu ówdzie stoiskach niezdrowe jedzenie. Królują frytki i zapiekanki, ale czasem trafi się jakieś stoisko z kuskusem i soczewicą - dla wegetariańskich cyklistów, których najwidoczniej mają też na Łotwie. Ot, choćby mnie. Mieszkam dwa kroki od tych atrakcji, więc grzech nie skorzystać.

Właśnie wróciłam z koncertu. Który jeszcze trwa, tyle że już bez mojego udziału. Okazało się bowiem, że łotewska muza alternatywna jest alternatywą bynajmniej nie dla moich, najwyraźniej nazbyt konserwatywnych uszu. Bardziej już przemówiła do mnie kapela, która dla gwiazdy wieczoru - zespołu Manta - robiła za tak zwany support. Bezimienni grali fajnie i brzmieli trochę jak nasze Elektryczne Gitary, choć nie wiem, czy teksty mieli równie dobre, bo ja nadal po łotewsku tylko paldies, ludzu i labdien. Manta zaś brzmiała psychodelicznie, czego biez wodki nie razbieriosz, a ja musiałam to  konsumować na trzeźwo.

Na szczęście mój Kalnciema Kvartals serwuje nie tylko alternatywę, ale czasem trafi się jakaś konserwa. Ot, jak choćby tanga Astora Piazzolli, których posłuchałam sobie parę tygodni temu. Programu na najbliższe tygodnie nie udało mi się jeszcze ustalić, ale liczę, że alternatywnych kapel nie ma na Łotwie zbyt wiele. Tudzież heavy metalowych.

Pa! Ryżanka.