Odkąd moje dzieci podrosły do wieku mniej więcej świadomego, w naszym domu pojawił się problem wydrążonej dyni. W końcu października w powietrzu zaczynało się wyczuwać pewne napięcie, dzieciaki szeptały po kątach, a po lekcjach religii przychodziły do domu poirytowane i smętne. Bo pani katechetka znowu straszyła ogniem piekielnym płonącym w środku dyniowej głowy.
No i zaczynała się dyskusja. "Co złego jest w Halloween?" - pytały dzieci. "Dlaczego nie możemy się przebrać i zbierać cukierków?" - jęczały. My, surowi i nieugięci rodzice, tłumaczyliśmy z namaszczeniem. Że tradycja, że obca, że nie nasza, że mamy swoją, że trzeba pielęgnować, że nie trzeba ulegać, że to, że tamto...
Efekt był taki sobie. Dzieci wprawdzie nie miały wydrążonej dyni, nie przeistaczały się w wieźmy i wampiry, po cukierki nie łaziły, ale żeby im przez to spadła fascynacja Halloween, to nie powiem. I co roku musieliśmy wysłuchiwać pretensji, że latorośle sąsiadów bawią się w najlepsze, a nasze mają drętwych rodziców, którzy im wykłady robią na temat pięknego święta Wszystkich Świętych oraz następujących po nim Zaduszek. Pięknego, pełnego głębokich i wzniosłych treści, ale za to mniej spektakularnego i pozbawionego tak atrakcyjnych wabików jak cukierki i przebieranki.
Dziś już tego problemu nie mamy. Dzieci podrosły i pewnie nawet gdybyśmy je namawiali, nie przebrałyby się za czarownice, żeby latać po sąsiadach. Obciach i tyle. Niby powinnam się cieszyć. Tyle, że odnoszę nieodparte wrażenie, że to wcale nie moja zasługa. Sprawę załatwił czas i nieuchronny proces dorastania. Pytanie, czy poza tym, z naszych wzniosłych tyrad na temat polskich świąt i tradycji, coś im w duszach i głowach zostało.
Na razie, trudno powiedzieć. Bo na razie, wciąż mamy je w gnieździe. I dopiero kiedy wyfruną, okaże się: Halloween czy Holy wins.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz