sobota, 28 stycznia 2012

Kwartet egzotyczny, czyli z czego się śmiejecie

Recenzje „Rzezi” Polańskiego są różne – od entuzjastycznych po chłodne. W takich wypadkach – nie ma zmiłuj – trzeba sprawdzić samemu. No to sprawdziłam. I nie żałuję. Filmu wprawdzie nie nazwałabym komedią, choć znalezienie właściwej kategorii już nie jest takie oczywiste. Małżeńska tragifarsa? Dramat obyczajowy z elementami komediowymi?

Mniejsza o definicje. Teksty Yasminy Rezy – autorki sztuki, na podstawie której Roman Polański nakręcił „Rzeź” (tytuł oryginalny dramatu: „Bóg mordu”), a także współautorki scenariusza, często wymykają się łatwym kwalifikacjom. Wystarczy przypomnieć „Sztukę”, która zresztą w jakiś sposób z „Rzezią” mi się kojarzy. Zwykle są jednak gwarancją inteligentnego dialogu, wnikliwych obserwacji psychologicznych i obyczajowych i – summa summarum – dobrej zabawy.

W „Rzezi” sprawdza się to w stu procentach. Słowne potyczki dwóch par małżeńskich, choć w ostatecznym rozrachunku smakują dosyć gorzko, co chwila powodują salwy śmiechu. Śmiechu, nie rechotu – co jest już wartością samą w sobie. Doskonale nakreślone, wyraziste postacie zostały zagrane koncertowo. Sama nie wiem, kto był najlepszy, choć gdyby mnie przyparto do muru, chyba postawiłabym na duet (niemałżeński) Foster-Waltz. Co nie znaczy, że Winslet i Reilly byli słabi – o, nie!

Najlepsze jednak w filmie Polańskiego jest to, że już po wyjściu z kina, kiedy widz nacieszy się płynącą z filmu zjadliwą diagnozą na temat obłudnej ogłady amerykańskiej klasy średniej, nagle pojawia się refleksja rodem z Gogola: sami z siebie się śmiejecie.

czwartek, 26 stycznia 2012

Kot, który latał

Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których się filozofom nie śniło. Tak twierdził Szekspir. Nie przewidział jednak, że pewnego dnia powstanie instytucja zwana PAP, której śnią się różne rzeczy, w tym prawdziwe cuda.

Jak na przykład, latające… koty.

Tak się jakoś złożyło, że od dłuższego czasu jestem szczęśliwą posiadaczką dostępu do Serwisu Samorządowego Polskiej Agencji Prasowej. Otrzymuję go pocztą elektroniczną, regularnie, prawie co dzień. Przeglądam rzadko i pobieżnie, bo i czasu mało, i zainteresowania ostatnio mało samorządowe. Okazuje się jednak, że niesłusznie, oj, niesłusznie. Newsletter.sais.pap to bowiem źródło niezwykłych informacji. Lub może raczej Informacji Niezwykłych.

Jak choćby ta: „Toruń: Miasto pomaga rysiom. Dzięki pomocy miasta w toruńskim Ogrodzie Zoobotanicznym przy ul. Bydgoskiej powstały nowe woliery dla kotowatych (…)”. WOLIERY. DLA KOTOWATYCH. Cud, nieprawdaż? Bo woliera to – jak głosi Słownik Języka Polskiego PWN, obszerne pomieszczenie w ogrodach zoologicznych, osłonięte siatką, przeznaczone dla ptaków latających. Z tego jasny wniosek, że w toruńskim Ogrodzie Zoobotanicznym pojawił się nowy gatunek – Lynx volucer. Ryś latający.

Nie jestem pewna, czy dyrektor OZ w Toruniu był tego cudownego faktu świadomy, ale po tej informacji rodem z PAP już pewnie jest i o Polsce za chwilę głośno będzie nie tylko z powodu niepłacenia przez jej obywateli abonamentu radiowo-telewizyjnego. Już widzę te nagłówki: Polska - kraj latających kotów. Lub coś w tym rodzaju. No, chyba że Serwis Samorządowy PAP czytają wyłącznie Rysie. W dodatku latające.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Spis… kowa teoria dziejów

Parę dni temu koleżanka spytała mnie ni z tego ni z owego, czy mnie spisano. Najpierw się wystraszyłam, bo „spisywanie” skojarzyło mi się natychmiast z działaniami jakichś służb kontrolnych - Straży Miejskiej czy innej policji, które spisują niegrzecznych kierowców, co zwykle ma nieprzyjemnie konsekwencje finansowe. Nie, żebym była niegrzecznym kierowcą, ale nawet najgrzeczniejszym zdarza się być spisanym, nieprawdaż?

Okazało się jednak, że pytanie dotyczyło czegoś zgoła innego, co mandatem nie grozi - mianowicie spisu powszechnego. Spisu, który – jak sobie uświadomiłam – faktycznie był, a co więcej, już się skończył. A mnie nie spisano. Nie spisano też owej koleżanki, jej męża i dzieci, nie spisano mojego ojca, mojej siostry, moich sąsiadów. Na dobrą sprawę, nie spisano nikogo ze znanych mi osób.

A mimo to, spis się zakończył, GUS go podsumował (sprawdziłam na stronie www GUS-u) i na tej podstawie cały świat zobaczy nowy obraz polskiego społeczeństwa. Co gorsza, dopiero wszedłszy na stronę GUS-u dowiedziałam się, że spisanie się (lub danie się spisać) było moim obywatelskim obowiązkiem. Że jeśli rachmistrz nie zawitał w moje progi, to znaczy, że spisano mnie niejako zaocznie, ściągając moje dane z różnych (???!) rejestrów. Że te dane powinnam była zweryfikować, logując się na stronie GUS-u.

Niestety, rachmistrze mnie olali. A ja żadnych danych nie zweryfikowałam. I obawiam się, że takich jak ja jest całkiem sporo, a wszyscy od teraz możemy śmiało nazywać siebie błędem statystycznym. Umberto Eco lub inny Dan Brown pewnie stworzyliby jakąś wstrząsającą historię, sugerując, komu mogło zależeć na tym, by spis powszechny w Polsce pominął tego czy owego i co z tego wynikło. Ot, taki spisek wokół spisu. Swoją drogą, może faktycznie...?

niedziela, 15 stycznia 2012

Małżeńskie dialogi samochodowe

Posiadanie samochodu ma liczne zalety. Wygoda, mobilność, niezależność od kapryśnych rozkładów jazdy komunikacji miejskiej i dalekobieżnej. Wymieniłam tylko te najbardziej oczywiste, a są przecież i inne - jak choćby ta, o której mówi psychoanaliza, ustalając relację między wielkością posiadanego samochodu a męskiego ego.

Moje ego samochodu nie potrzebuje, być może dlatego, że jest żeńskie. W posiadaniu samochodu dostrzegam jednak jeszcze jedną zaletę. Otóż, samochód jest rewelacyjnym narzędziem do testowania miłości małżeńskiej.

Kiedy bowiem mąż i żona wsiadają razem do samochodu, w 90 przypadkach na 100 ich wspólna jazda odbywa się według ściśle określonego scenariusza. W dwóch wariantach - gdy za kierownicą siedzi On i gdy za kierownicą siedzi Ona.

W wariancie pierwszym, Ona co jakiś czas podpowiada: nie pędź tak, zwolnij, uważaj, błagam, przecież nigdzie się nie spieszymy...! Prawa noga boli ją od wirtualnego hamowania, a szczęki od zaciskania. On zaś niezmiennie odpowiada: przestań, nie dogaduj, jadę ledwie 70-ką.

W wariancie drugim, Ona prowadzi, a jego kwestie brzmią mniej więcej tak: jedź, no jedź, zmień pas, nie wlecz się lewym, uważaj, masz czerwone! Ona: przecież jadę, widzę, że czerwone, nie jestem ślepa, jak ci nie pasuje, sam prowadź!

W obu wariantach ukoronowaniem wspólnej jazdy jest horror parkowania. Z samochodu wysiadają wściekli, każde przekonane o swojej racji - ona o tym, że on jeździ jak wariat i samobójca (oraz zabójca, bo przecież w samochodzie nie siedzi sam), on, że ona jest ucieleśnieniem baby za kierownicą, a ten, co jej dał prawo jazdy, powinien zgnić w więzieniu.

I tu należy zacytować słynny i eksploatowany na wszystkich ślubach Pierwszy List świętego Pawła do Koryntian: "Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, (...), nie unosi się gniewem, nie pamięta złego...". Bo jeśli nie rozłączy ich samochód, to znaczy, że już chyba nic. No, może tylko śmierć. Ale to już inna historia.

sobota, 14 stycznia 2012

Bezsenność w Chorwacji

Wczorajszy wieczór spędziłam w teatrze Polonia. Niespodziewanie, bo bilety zaoferowała mi koleżanka z pracy, którą zmogło jakieś choróbsko. Koleżance współczuję (Pani Justyno, życzę zdrowia!), ale losowi jestem wdzięczna. Gdyby nie ten zbieg okoliczności, nie wiem, czy z własnej woli wybrałabym się na "Ucho, gardło, nóż" - monodram Krystyny Jandy.

Z Krystyną Jandą mam bowiem od lat pewien problem. Z jednej strony przez całe dekady irytowała mnie niepomiernie w swoich licznych filmowych wcieleniach, zawsze - przynajmniej w moim odczuciu - będąc bardziej Krystyną Jandą niż graną postacią. Z drugiej, dane mi ją było obejrzeć w kilku spektaklach teatralnych, po których ze zdumieniem kręciłam głową, myśląc "kurczę, to jednak świetna aktorka". I tak, za każdym razem, gdy idę do teatru lub kina, gdzie mam się spotkać z panią Krystyną, targa mną niepewność, jak będzie tym razem. Kogo zobaczę na deskach/ekranie?

Wczoraj, po blisko dwugodzinnym spektaklu mogę powiedzieć bez wahania: ten wieczór spędziłam z Tonką Babić. Serbką, cierpiącą na bezsenność w Chorwacji. Chorwacji przepełnionej powojenną traumą. Którą Tonka dzieli się z widownią teatru Polonia.

Nie będę opisywała spektaklu, bo chyba nie potrafię. Dwie godziny siedziałam jak przykuta do krzesła i nawet nie miałam ochoty wyjść na przerwę. Wściekła na cały świat, skrzywdzona, zalękniona, ale niepozbawiona poczucia humoru Tonka stała mi się okropnie (słowo dobrane celowo) bliska. Zbyt bliska. Bliska tak bardzo, że przez jakiś czas będę miała wyrzuty sumienia, że kiedy ona nie może spać, bo dręczą ją koszmary tamtej wojny, ja śpię spokojnie. Śpię, choć i dziś w różnych miejscach świata, czasem nawet całkiem blisko, ludzie mordują się nawzajem.

Przez jakiś czas będę miała wyrzuty sumienia. Przez jakiś czas.

piątek, 13 stycznia 2012

Aniela Dulska to ja

Naprawdę, nie sądziłam, że kiedyś wypowiem takie zdanie. Pani Bovary to ja – to co innego! Skoro nawet Flaubert tak mówił… Była wprawdzie niezrównoważoną i egzaltowaną histeryczką, która skończyła marnie, ale przynajmniej można ją nazwać osobą nieprzeciętną, pełną namiętności romantyczką. Ale Aniela D.? Ta drobnomieszczańska hipokrytka? Specjalistka od prania brudów we własnym domu?

A jednak. Wczoraj, po obejrzeniu spektaklu „Moralność pani Dulskiej” w warszawskim teatrze Współczesnym, musiałam zweryfikować swój stosunek do pani Anieli. I w ogóle pozbyć się wszystkich klisz i stereotypów narosłych wokół tragifarsy mieszczańskiej Zapolskiej. Musiałam przyznać – z satysfakcją, nie powiem – że nawet z tak do cna ogranej lektury szkolnej można zrobić coś świeżego i dającego do myślenia.

Tu składam ukłon w stronę Agnieszki Glińska, która ten spektakl wyreżyserowała. Przeniosła „Dulską” w lata 20.-30. ubiegłego wieku, mocno odkurzyła i zinterpretowała na nowo. Nie czyniąc gwałtu na tekście, wprowadziła kilka sprytnych zabiegów, które spowodowały, że mimo lekko archaicznego już języka, tekst brzmi nad podziw współcześnie. Te wszystkie „mamcie”, „ciotunie”, „pensje”, „kokoty” podawane są z lekkością i dystansem, jakby aktorzy puszczali do nas oko. Atmosfera domu Dulskich jako żywo przypomina współczesne M3, 4 lub 5, gdzie każdy mówi bardziej do siebie niż do innych, wszyscy gadają równocześnie, nikt nikogo naprawdę nie słucha. A kiedy już dojdzie do głośnej awantury, głównym zmartwieniem jest to, by jej nie usłyszeli sąsiedzi za ścianą. Bo te nasze ściany przecież takie cienkie…

Scenografia – skromna, rzekłabym – minimalistyczna. I dobrze – po co inna? Obsada – świetna, choć jeszcze mało znana (większość aktorów widziałam na scenie po raz pierwszy, może dlatego, że dawno nie byłam we Współczesnym, ale informacje zaczerpnięte z sieci zdają się potwierdzać, że to młody zespół). Właściwie trudno by mi było wymienić słabą rolę – oklaski dla wszystkich, a zwłaszcza dla Marcina Januszkiewicza w roli Zbyszka, Moniki Pikuły w roli Hesi, Weroniki Nockowskiej jako Julasiewiczowej... - za chwilę wymienię całą obsadę. No, dla wszystkich, po prostu! A przede wszystkim dla Moniki Krzywkowskiej – wspaniałej Anieli Dulskiej.

Anieli, którą – wbrew doświadczeniom wyniesionym ze szkolnej lektury i wcześniejszych inscenizacji – musiałam odczytać na nowo. Dostrzec w niej osobę o wiele bardziej złożoną niż podpowiadają klasyczne i mało – jak widać – wnikliwe interpretacje tekstu Zapolskiej. Kobietę, której nie polubiłam, ale której umiem współczuć. Z którą mogę się – choć niechętnie – utożsamić.

Interesujące doświadczenie. Polecam.

wtorek, 10 stycznia 2012

Świadomość kształtuje bunt?

Ciężki jest los rodzica. Rodzicielki zresztą także (tu ukłon w stronę feministek). A już najgorzej mają rodzice dzieci inteligentnych i oczytanych. Kiedyś takie dzieci nazywano przemądrzałymi, co dziś nie przejdzie, bo konotacje słowa „przemądrzałe” są pejoratywne, a używanie określeń pejoratywnych w odniesieniu do swoich lub cudzych dzieci może się w dzisiejszych czasach skończyć nawet w sądzie, więc nie radzę próbować.

Wróćmy jednak do dzieci inteligentnych i oczytanych. Otóż takie dzieci stanowią dla rodziców nie lada wyzwanie. Takie dzieci, naczytawszy się w Internecie o prawach dziecka i jego etapach rozwojowych, wiedzą na przykład, co to jest bunt nastolatka i potrafią z tej wiedzy umiejętnie skorzystać. Na przykład, oświadczając wkurzonemu rodzicowi, żeby się odczepił, bo pyskowanie jest dla nastolatka normalną formą komunikacji.

Kiedy przypomnę sobie siebie w wieku lat 13-15, stwierdzam z niesmakiem, że albo nie należałam do dzieci inteligentnych i oczytanych, albo też (to bardziej pochlebna dla mnie wersja) miałam ograniczony dostęp do informacji. Nie wiedziałam, na przykład, że bunt nastolatka jest moim świętym prawem, a rodzice pozbawieni są prawa brutalnego dławienia tego buntu. Niewykluczone, że na skutek braku tej wiedzy ominął mnie niezwykle ważny etap w rozwoju, nie zbuntowałam się kiedy trzeba i ta nieodrobiona lekcja da o sobie znać, gdy skończę siedemdziesiątkę. Na stare lata mi odbije i będę piekielnie zbuntowaną staruszką. A mój ojciec (oby żył wiecznie) pożałuje, że nie pozwolił mi się wyszaleć, gdy byłam przemądrzałą nastolatką.

I czasem się zastanawiam, jakim cudem ludzkość przetrwała do tej pory, w kondycji – fakt – różnej, ale przecież nie dramatycznej, skoro świadomy bunt nastolatka jest zjawiskiem znanym dopiero od niedawna. I w takim starożytnym Rzymie czy w XVI-wiecznej Polsce nastolatkom w najśmielszych snach nie zakiełkowała myśl, by się przeciwko władzy rodzicielskiej buntować. Jak to możliwe, że w tych warunkach nie wychowywano kolejnych pokoleń dewiantów, jednostek niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania w społeczeństwie? Ludzi tłamszących na dnie jestestwa pokłady niewybrzmiałego buntu, który przecież – zgodnie z tym, czego uczy psychologia – każdemu się należy jak psu zupa. I który musi kiedyś wybuchnąć.

Ot, zagadka. Na którą psychologia ma zapewne jakąś mądrą odpowiedź. Mnie jednak w tej chwili bardziej pochłania inna kwestia – jak przeżyć świadomy (sic!) bunt nastolatka, a raczej nastolatki, w moim własnym domu. I przy okazji nie zwariować. A może by tak odciąć dziecinę od Internetu?

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Justyna Magna

Na liście moich zainteresowań wiadomości ze świata sportu zajmują bardzo daleką pozycję. Trudno by mnie też było nazwać jednostką wybitnie usportowioną, choć amatorsko i dorywczo uprawiam różne sportowe aktywności. Nazwiska naszych najlepszych (lub tylko sławnych) sportowców obijają mi się o uszy i niespecjalnie zadaję sobie trud, by je zapamiętać. Gdyby nie Internet i sekcja sportowa w wieczornych programach informacyjnych, pewnie nawet nie miałabym pojęcia, że istnieje ktoś taki jak Justyna Kowalczyk.

Ale mam. I trudno mi nad tą wiedzą przejść do porządku dziennego. Bo kiedy człowiek zetknie się z taką siłą charakteru, bez której nawet siła nóg i płuc na niewiele się zdaje, pozostaje tylko schylić czoła. Co niniejszym czynię. I obiecuję sobie, że kiedy przyjdzie na mnie czarna godzina nieludzkiego zmęczenia po nadludzkim wysiłku, będę sobie powtarzała, jak ona: Stój na nogach, stój na nogach…

czwartek, 5 stycznia 2012

Kłopoty z jabłkiem

Jabłko nie ma "dobrej prasy". Zaczęło się od afery w raju, potem było jabłko niezgody na weselu Tetydy i Peleusa, z jabłkami na bakier miał Herkules, Wilhelm Tell musiał w nie strzelać, ryzykując, że ustrzeli swojego pierworodnego, a Królewna Śnieżka na pewno nabawiła się jabłkowstrętu do końca życia.

Dlatego powinnam była wiedzieć, że prezenty, które mają coś wspólnego z jabłkiem, muszą zawierać jakiś haczyk, na którym prędzej czy później zawiśnie moje sponiewierane jestestwo. Niestety, moją czujność uśpiła lśniąca choinka, zapach wigilijnych pierników, lecące z płyty kolędy Preisnera i śliczne, kolorowe pudełko, malowniczo przewiązane wstążką. W pudełku spoczywało zaś mniejsze pudełko, a w nim... kwadratowy przedmiocik z charakterystycznym logo - nadgryzionym jabłuszkiem. Mój maleńki, prywatny iPodzik. Przepustka do świata muzyki, której teraz będę mogła słuchać, pomykając na rolkach lub rowerze po Polach Mokotowskich. Muszę tylko naładować do pamięci tego cudeńka tyle muzyki, ile tylko się zmieści, a zmieści się duuuuużo! Alleluja!

Syn powiedział: Matka, w wolnej chwili ci nagram, co będziesz chciała. Ja na to z wyższością: Synu, łaski bez, sama sobie nagram, taka guuupia to ja już nie jestem...

I co? I gucio. Od paru dni podchodzę do tego nagrywania i nic mi z tego podchodzenia nie wychodzi. Jabłko najwyraźniej gryzie się z pecetem, co w zasadzie przeczuwałam, ale jakoś nie dopuściłam do świadomości. Trzeba pewnie odprawić jakieś czary-mary, załadować jakiś program, coś ściągnąć, gdzieś kliknąć... A może po prostu iść do syna i z głupia frant przypomnieć, że obiecywał...?

Hm, właśnie otworzyłam mini-instrukcję dołączoną do pudełka. Na pierwszej stronie stoi jak byk: Ściągnij najnowszą wersję iTunes... Na applowym haczyku dynda moja duma.

wtorek, 3 stycznia 2012

Papież o pogodzie

Anegdotę, którą chcę się z Państwem podzielić, zasłyszałam od nuncjusza apostolskiego w Polsce, Celestino Migliore. A było to tak…

Kiedy papież Benedykt XVI wrócił z Wielkiej Brytanii, podsumowując swoją wizytę, powiedział mediom, że po kilku dniach pochmurnej pogody, nareszcie zrobiło się ładnie. Ot, taka sobie, nic nieznacząca uwaga meteorologiczna. Mało oryginalna zresztą, bo wszyscy wiedzą, że za kanałem La Manche prawie zawsze leje, a włoskie niebo zwykle lśni błękitem. Agencje prasowe rozkolportowały tę wiadomość po całym świecie. I wtedy się zaczęło…

Oburzony mer pewnego francuskiego miasta wydał oświadczenie, że w chwili, gdy papież wypowiadał te słowa, w jego mieście lało jak z cebra. Papież po raz kolejny dał dowód arogancji i watykanocentryzmu.

Stowarzyszenie Astronomiczne wyraziło żal, że papież, pozwalając sobie na arbitralne i wygłoszone ex cathedra stwierdzenie dotyczące zjawisk meteorologicznych, wykazał tak jawne lekceważenie dla nauki.

Stowarzyszenie na rzecz Walki z Globalnym Ociepleniem zaprotestowało przeciwko nieodpowiedzialnej wypowiedzi Głowy Kościoła, dzięki której politycy mogą się czuć zwolnieni z obowiązku toczenia boju z przyczynami globalnego ocieplenia; tym samym, nasza planeta traci resztki szans na uratowanie jej przed dewastacyjną i pasożytniczą działalnością człowieka.

Organizacje feministyczne zwróciły uwagę, że w wypowiedzi papieża, jak zwykle, pobrzmiewają nutki dyskryminacji kobiet; na czym owa dyskryminacja miałaby polegać – nie sprecyzowano.

Pozarządowe organizacje praw człowieka także wyraziły oburzenie: papież, zachwycając się piękną pogodą, nie wziął pod uwagę, że nie wszyscy obywatele tego świata mogą się ową aurą cieszyć w jednakowym stopniu. Co z bezdomnymi? Co z więźniami? Co z niepełnosprawnymi? Rozważano oddanie sprawy do Trybunału w Strasburgu.

Watykańskie służby prasowe tłumaczyły cierpliwie, że wypowiedź Ojca Świętego pozbawiona była jakichkolwiek podtekstów. Ponieważ jednak każde dementi powodowało wysyp głosów oburzenia kolejnych organizacji i gremiów, w końcu dano spokój.

A w kraju nad Tamizą nadal leje…