wtorek, 29 maja 2012

Liryka, liryka…


Od paru dni wiosna powoli przechodzi w lato. Dostrzegam to głównie w weekendy, bo wtedy - sami wiecie -  i rower, i rolki, i spacer po Parku Saskim. Natomiast, w tygodniu, za biurkiem i żaluzjami chroniącymi przed światłem padającym na monitor, to czy wiosna, czy lato, czy jesień – wsio rawno…

Ostatnio jednak wiosna przechodząca w lato wkradła mi się do gabinetu. Stało się to za sprawą przemiłej sekretarki, pani Żanety. Pani Żaneta ma duszę artystki-florystki, kocha kwiaty i od czasu do czasu ozdabia nasze biuro własnoręcznie wykonanymi kompozycjami. I właśnie kilka dni temu, ni z tego, ni z owego, na moim biurku pojawił się bukiecik jaśminu.

Zrobiło się lirycznie i całkiem niebiurowo. Zapachniało Gałczyńskim. Ja jestem noc czerwcowa, królowa jaśminowa… - zacytowałam mistrza. Na co jedna z młodszych koleżanek podchwyciła – To pani też zna tę piosenkę? – To wiersz Gałczyńskiego – odparłam. – Piosenka była później.

Liryka, liryka… Na co komu dziś poezja? Kto by tam czytał wiersze i zawracał sobie głowę szmaragdowymi kołkami w płocie. Znalazłam w Internecie wiersz Gałczyńskiego „Kolczyki Izoldy”. Z niego też wypączkowała piosenka - śpiewana przy ogniskach Ballada o dwóch siostrach. Pamiętacie? Były dwie siostry - Noc i Śmierć... Hej, nonny no!

Pod wierszem internautka Klaudia skomentowała: „Trochę za długie moim zdaniem”.

Liryka, liryka…


poniedziałek, 28 maja 2012

Zemsta jest słodka


Broniłam się, broniłam, aż w końcu dałam za wygraną i poszłam na „Avengersów”. Intuicja mnie jednak nie zawiodła – powinnam była dać młodzieży kasę na bilet i popcorn, a sama popracować nad statystykami polskiego czytelnictwa książek.

Niestety, oboje z mężem, targani wyrzutami sumienia z serii „trzeba potomstwu poświęcać więcej czasu”, ulegliśmy namowom, wspieranym entuzjastycznymi recenzjami autorstwa tegoż potomstwa i w piątkowy wieczór poszliśmy sprawdzić, jak znosimy komiks w dawce wielokrotnej.

Teraz już wiemy – znosimy fatalnie. Właściwie, to nie znosimy wcale. Film jest zwyczajnie nudny, chwilami głupawy, momentami śmiesznie patetyczny, z rzadka dowcipny, za to bardzo głośny i naszpikowany efektami, od których głowa pękała mi przez resztę weekendu.

Sytuacji nie uratował nawet mój ulubiony aktor – Robert Downey Jr. , choć widać było, że bardzo się biedak  stara, by te marne dowcipy, które mu wcisnął w usta scenarzysta, uczynić choć trochę bardziej zabawnymi. Ze dwa razy mu się nawet udało. Na resztę spuszczę zasłonę milczenia.

Ktoś powie – sama jesteś sobie winna. Jak nie jesteś miłośniczką komiksu, to po co się pchasz na komiks do potęgi entej? Fakt, bez sensu. Zastanawiam się tylko, czy tych mścicieli (doprawdy, nie rozumiem, czemu dystrybutor uparł się przy wersji angielskiej) nie dałoby się zrobić trochę lepiej. Może gdyby reżyser wykazał nieco więcej konsekwencji i tak często nie ulegał pokusie udawania, że jego film jest czymś więcej niż tylko dobrą zabawą?

Tak czy siak – porażka! Teraz myślę, jak się zemścić. Na Jossie Whedonie (reżyseria) raczej nie dam rady, ale ktoś mi musi zapłacić za zmarnowany wieczór. Wiem! Zemszczę się na tych, którzy mnie na to badziewie zaciągnęli. W repertuarze kin znajdę coś bardzo długiego i równie nudnego… Oj, to nie będzie proste. Ale mam inny pomysł. Z okazji Dnia Dziecka zaprowadzę moją młodzież do Teatru Wielkiego na „Trojan” Berlioza. Blisko 5 godzin obcowania z kulturą niebotycznie wysoką. Ha! Zemsta jest słodka!

piątek, 18 maja 2012

Koliber i lis, czyli jak redaktor Żakowski nawracał Dodę

Namówiona przez koleżankę, przeczytałam wywiad, który redaktor Żakowski przeprowadził w „Polityce” z artystką Rabczewską. Wywiad miał – tak przynajmniej wynikało z pytań zadawanych przez pana redaktora – ukazać czytelnikom stosunek rzeczonej artystki do świata, ze szczególnym uwzględnieniem polityki (a może Polityki?) jako elementu ów świat kształtującego.

Nie jestem fanką twórczości Dody. Nie darzę też sympatią jej występów pozascenicznych, którym zwykle na imię prowokacja. Nie zaskoczył mnie zatem ogólny wydźwięk jej wypowiedzi utrzymanych w stylu „mam w d… cały świat, z polityką na czele”, okraszonych informacją, że artystka nie ma pojęcia, co się na tym świecie dzieje, a jej plan na najbliższe lata sprowadza się do przemiany w kolibra na Kostaryce (w sumie, fajny plan, nie powiem).

Co mnie natomiast uderzyło, to zapał, z jakim redaktor Żakowski próbował panią Rabczewską nawracać na świadomą i odpowiedzialną postawę obywatelską. Niczym pozytywistyczny nauczyciel, tłumaczył cierpliwie i łagodnie, że wiedza o świecie nie boli, a nawet jeśli boli, to jest to ból szlachetny i godny polecenia istocie zwanej człowiekiem myślącym. Używał przy tym obrazowych metafor, jak choćby ta o koliberku, który póty lata, póki macha skrzydłami, a jak przestanie machać, to spada.

Cóż, zawsze sądziłam, że powyższa zasada odnosi się do wszystkich ptaków, poza nielotami, ale może coś przespałam na biologii.  Niezależnie jednak od trafności metafory, jej wydźwięk jest oczywisty i powinien Dodzie dać do myślenia. Wieszczy jej bowiem rychły upadek, chyba że artystka zmieni podejście do życia. A żeby nie musiała sobie zbytnio głowy łamać nad tym, jaką postawę przybrać, redaktor Żakowski, z właściwym sobie talentem dydaktycznym, w kilku żołnierskich słowach pokazał jej, co i jak.

Primo, uświadomił, w jakim kraju artystka żyje: strasznym, zacofanym, jęczącym w okowach kleru i moherowych szwadronów śmierci. Secundo, wskazał antidotum na te zarazy: regularny udział w Manifie z proaborcyjnymi hasłami na ustach (niekoniecznie wierszem). Tak i tylko tak Doda ma szansę zasłużyć na szacunek pana redaktora oraz pomnik w Ciechanowie.

Czy pani Rabczewska nawróci się na obywatelkę Rabczewską w świecie według redaktora Żakowskiego? Nie wiem, ale wątpię. Uchroni ją przed tym jej legendarne IQ. Koliberek zręcznie machał skrzydełkami, robiąc starego lisa w konia. 

poniedziałek, 7 maja 2012

Kibel story

Jakiś czas temu czytałam, nie pamiętam już gdzie, artykuł o pani prezydent Liberii, która toczy nierówną walkę ze swoim ludem o to, by ów lud zechciał używać latryny zamiast krzaczków. Tekst był dydaktyczny i metodą kawa na ławę wykazywał, że tak zwana cywilizacja zaczyna się nie tam, gdzie pałace i katedry, ale tam, gdzie stoi kibel - niekoniecznie ze spłuczką. Tekst nie zrobił na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia, bo wprawdzie nie byłam w Liberii, ale podczas podróży po Azji i Ameryce Południowej napatrzyłam się na różne wucety i toalety, a relacja między higieną (a raczej jej brakiem) i chorobotwórczymi mikrobami jest dla mnie oczywista. Dlatego trzymam kciuki za panią prezydent i jej kampanię latryny kontra busz.

Wspomniany artykuł wychynął z mroków niepamięci zupełnie nagle. Impulsem, który go stamtąd wyciągnął była podróż, którą odbyłam podczas ubiegłotygodniowego urlopu - samochodem, do Austrii i z powrotem. Jak się bowiem łatwo domyślić, w czasie takiej podróży musi się człowiek od czasu do czasu zatrzymać i - że tak powiem - skorzystać. No dobra, dopowiem: z toalety. Teoretycznie, w środku cywilizowanej Europy, zjednoczonej w dodatku, wizyta w takim przybytku nie powinna budzić najmniejszych emocji. Wszędzie powinno być czyściutko, pachnąco, higienicznie, estetycznie... Bo przecież my, Europejczycy, to nie jakaś tam dzika Liberia. My już od dekad nie biegamy w krzaki, a po każdym "skorzystaniu" grzecznie myjemy rączki.

I wszystko to prawda, ale nie całkiem. A w każdym razie, nie wszędzie. Ze wstydem muszę wyznać, że nawet gdyby o przekroczeniu granicy RP nie uprzedzały mnie tablice informacyjne, już w pierwszej napotkanej toalecie domyśliłabym się, że wróciłam do ojczyzny. Kontrast zwala z nóg. Żaden kibel na żadnej stacji benzynowej lub parkingu w Austrii czy w Niemczech nie rozsiewał takich woni jak nasze polskie wucety. W żadnym nie brakowało papieru toaletowego czy mydła. Żaden nie sprawiał wrażenia, jakby odpowiedzialna za jego stan sprzątaczka ogłosiła długotrwały strajk. A u nas - owszem!

I tak sobie pomyślałam, że zamiast zajmować się drzazgą w oku Liberyjczyków, najpierw powinniśmy koniecznie i pilnie zająć się naszą belką. Zanim na nasze cuchnące kible zrobią najazd kibole Euro 2012. Bo będzie większy obciach niż po pierwszym meczu dzielnych chłopców Smudy.