piątek, 18 marca 2016

Kortyzol na wagę złota?


Jakiś czas temu mój pracodawca uprzejmie podziękował mi za współpracę, przez co z osoby na kierowniczym stanowisku zmieniłam się w osobę bez stanowiska. Z przyczyn dosyć ostatnio powszechnych, ten stan rzeczy specjalnie mnie nie zaskoczył i moja wrodzona pogoda ducha utrzymała się na poziomie zadowalającym. Jednak nie na zawsze.

Dosłownie parę dni po wyżej wspomnianym "pożegnaniu" spotkany kolega lekarz skonstatował dwie rzeczy. Primo, jestem roztrzęsiona. (Słowo daję, mnie się wydawało, że tchnie ze mnie buddyjski spokój.) Secundo, wkrótce zachoruję. O ile pierwsze stwierdzenie mogłam uznacć za wynik wnikliwej (cha, cha, cha) obserwacji, o tyle drugie zahaczało o wróżbiarstwo. Postanowiłam nieco zgłębić temat, a kolega szybko i kompetentnie podzielił się ze mną ułamkiem swojej wiedzy medycznej, wyjaśniając co następuje.

Do tej pory żyłaś w wielkim napięciu (stresie). Teraz, za parę dni stres opadnie, a co za tym idzie, spadnie ci poziom kortyzolu (to hormon, zapraszam z wizytą do pana Google'a). A jak ci spadnie kortyzol, spadnie ci odporność i będziesz jak lep na wirusy i inne świństwa. Nie przejmuj się, poleż w łóżku, a będzie dobrze. Kiedy wyraziłam wąrpliwość, czy ten mechanizm jest pewny, bo przez 25 lat pracy słowo zwolnienie było mi obce, pokiwał tylko głową, jak by mówił: co było do udowodnienia.

Niestety, miał rację. Wkrótce potem dopadł mnie koszmarny wirus, który zawarł w moim ciele związek małżeński z czymś tam jeszcze. W efekcie przechorowałam parę tygodni. Zgon nie nastąpił, w każdym razie mój, bo co do wirusa, mam nadzieję, że wręcz przeciwnie. Mój PiW dworował sobie, że na pewno zawdzięczam to jemu, bo tak na mnie krzyczał (Znowu łaziłaś bez czapki! Jak ty się ubierasz?! Dziecko jesteś?!), że wydatnie podniósł mi się poziom stresu, ergo kortyzolu. Co było do udowodnienia.

Grunt, że ozdrowiałam. Problem jednak w tym, że nie na długo. Dziś znowu mnie skosiło. Gorączka, dreszcze, kaszel, katar - klasyka. Leżę i prawie płaczę, bo choróbsko wykluczyło mnie z przemiłego spotkania z kolegami z byłej pracy, na które długo czekałam. Jutro zaś wykluczy mnie z próby generalnej "Salome" w Teatrze Wielkim (wejściowki zdobyłam  cudem).

Po cichu łudzę się, że jest jeszcze szansa. Może stres wywołany rezygnacją z dziesiejszego wieczoru spowoduje, że zaleję się kortyzolem? A jak do tego dodać ten wywołany niechybną reakcją ślubnego na wieść, że mam blisko 39 stopni Celsjusza (jeszcze nie wie, dowie się za chwilę, jak wróci z basenu), to kto wie? Mogę dosłownie wykąpać się w kortyzolu i cudownie ozdrowieć! Hurra!

Niestety, chwilę temu doczytałam do końca artykuł o kortyzolu, gdzie stoi jak byk: "Przewlekły nadmiar kortyzolu (...) prowadzi do charakterystycznego przemieszczenia depozytów tkanki tłuszczowej (bawoli kark, twarz księżyc w pełni, otyłość brzuszna...). O, matko z córką! To ja już wolę z tydzień poleżeć. Kochanie, nie krzycz na mnie, jeśli nie chcesz mieć żony z bawolim karkiem. W nagrodę pójdziesz sam na "Salome".


poniedziałek, 14 marca 2016

Kropka śmierci


Kiedy jakieś dwadzieścia lat temu zaczynałam moją przygodę z Internetem, towarzyszył mi dreszcz emocji, który pojawia się zwykle w obliczu czegoś niezwykłego i będącego absolutnie poza zasięgiem naszego pojmowania. Z biegiem lat dreszcz słabł - zadziałała siła nawyku, choć przyznaję ze wstydem, że pojmowanie nie zwiększyło się ani o jotę. Są jednak w Internecie zjawiska, których, mimo upływu czasu, jakoś nie byłam w stanie tą siłą nawyku objąć. Jedną z nich są emotikony.

Od samego poczatku zjawisko to budziło we mnie organiczny sprzeciw, stawiając pod znakiem zapytania moje głebokie przekonanie, że słowem da się wrazić prawie wszystko. A skoro tak, po kiego doklejać do niego prymitywne obrazki, kwestionując tym samym inteligencję odbiorcy? Czyż jakże piękny i zmyślny wynalazek, jakim jest interpunkcja, nie pozwala nadawać naszym frazom wielu subtelnych odcieni i znaczeń? Tak sobie myślałam i w ramach protestu ignorowałam emotikony, używając dwukropka i nawiasu wyłącznie w celach interpunkcyjnych. Do czasu.

Z czasem bowiem moja wrażliwość, a nawet drażliwość na punkcie "emotków" nieco osłabła. Coraz częściej łapałam się na tym, że i w moich mejlach pojawiają się dwukropkowo-nawiasowe "uśmieszki", choć nadal nie byłam w stanie zaakceptować ich bardziej obrazkowej formy, czyli tzw. buźki. Dwukropek z nawiasem nie drażniły aż tak bardzo - w końcu należą do świata tekstu, nieprawdaż? Ostatnio jednak czuję, że nadciąga kolejny przełom, a na moim jestestwie dokonuje się emotikonowy gwałt. A wszystko za sprawą smartfonów.

Jeszcze do niedawna byłam w naszej pięcioosobowej rodzinie jedynym osobnikiem pozbawionym tej technologicznej zdobyczy XXI wieku. Pozostali domownicy traktują już swoje smartfony jak dodatkową część ciała, z którą rozstanie równałoby się amputacji. Po cichu liczę, że tą częścią ciała nie jest mózg. Mnie to szczęśliwie omijało, ale ponieważ żadna rzecz na tym świecie wieczna nie jest, a już sprzęt telekomunikacyjny w szczególności, moja mocno przestarzała komórka w końcu powiedziała pas. A ja, w ramach nadrabiania zapóźnień technologicznych, obdarzona zostałam smartfonem.

Generalnie, nie narzekam. Sprawne toto, wielofunkcyjne, i tak dalej. Niestety, posiada jednak arcybogaty zbiór "emotów" (moim zdaniem, nieprzypadkowo to się rymuje z "idiotów"), z których zmuszona jestem korzystać. Zmuszona? - Ktoś mógłby się zdziwić. Ale będzie to oznaczało, że ów ktoś nie ma potomstwa w wieku nastoletnim. A ja mam. I już wiem, że dla nastoletniego człowieka XXI wieku esemes bez obrazka jest esemesem straconym.

Na początku walczyłam. Ignorowałam obrazki, budowałam kompletne zdania zawierające podmiot, orzeczenie i dopełnienie, stosowałam przecinki i kończyłam znakiem zapytania, wykrzyknikiem lub kropką. Ostatnio jednak musiałam skapitulować. Dowiedziałam się bowiem rzeczy strasznej. Otóż moja lakoniczna odpowiedź na kwiecistego i ozdobionego licznymi emotkami esemesa, która brzmiała "Okej.", potraktowana została jako wyraz najwyższego lekceważenia. Bo w świecie nastolatków tekst z kropką na końcu nie jest bynajmniej banalnym zdaniem oznajmującym. To tak zwana "kropka śmierci".

Nie chcę nawet dociekać, co w takim razie oznacza wykrzyknik, bo musi to być coś wstrząsającego, coś, co naraziłoby moje stosunki z latoroślą na nieodwracalne szkody, prawdopodobnie ze skutkiem śmiertelnym. Co stwierdziwszy, lecę studiować katalog obrazków w moim smartfonie. 🙈🙉🙊😉

sobota, 5 marca 2016

A jednak gęsi


Parę dni temu, zgodnie z wieloletnią tradycją, świętowałyśmy z moją Przyjaciółką jej nieodmiennie osiemnaste urodziny. Świętowanie odbywało się w kafejce, gdzie obowiązuje samoobsługa i zanim się człowiek doczeka swojej kawy, najpierw musi swoje odstać. A kiedy tak stoi, patrzy sobie człowiek na to, co wystawiono w witrynkach za ladą i opisano na tablicach ponad nią, bijąc się z myślami, czy tort bezowy w urodziny Przyjaciółki idzie w biodra tak samo jak w normalny dzień nieświąteczny.

Mnie te rozważania już nie dotyczą, gdyż od dwudziestu lat toczę zwycięską wojnę z węglowodanami. Niestety, nie znaczy to jednak, że stres mnie omija. Jak zwykle bowiem w takich razach mam problem, czy przejdzie mi przez gardło słowo "smusi", czyli barwnie opisane na tablicy smoothie. I zachodzę w głowę, dlaczego już dekady temu spolszczony koktajl ustąpił pola temu czemuś, czego większość naszych rodaków nie umie nawet poprawnie wymówić.

Stojąc tak i bijąc się z myślami, czy nie zamówić po prostu herbaty, póki jeszcze jest herbatą, a nie tidrinkiem na ten przykład, rzuciłam okiem na ladę. Tuż przed moim nosem stała tam trzypiętrowa patera z cienkimi ciasteczkami, które zapewne po to były cienkie, by przekonać klientki, że pozbawione są właściwości tuczących (ciasteczka, nie klientki). Na szczycie tej ciasteczkowej piramidy tkwiła karteczka, na której eleganckim pismem ktoś napisał "Slajsy". Slajsy?  Potrzebowałam paru dobrych sekund, by oczyma duszy ujrzeć ten fonetyczny dziwoląg w jego oryginalnej, ortograficznej postaci - slices. Znaczy plasterki.

Nie wiem, ilu klientów domyśli się, jaką głębię informacji kryje w sobie ta urocza nazwa. I wątpię, by jej niezwykle twórczy autor miał świadomość, że gdy mowa o "kejkach", w grę wchodzą raczej "pisy" niż "slajsy". Wiem natomiast, że Mikołaj Rej był optymistą, bo Polakom bliżej do gesi niż był on uprzejmy wieszczyć.

czwartek, 3 marca 2016

Sama pani rozumie


Znane powiedzenie głosi, że na tym łez padole pewne są dwie rzeczy: śmierć i podatki. Osobiście uważam, że pewników jest więcej (na przykład to, że nigdy nie nauczę się gotować pierogów), ale nie mają one tak doniosłego charakteru jak dwa wyżej wymienione, które w związku z tym traktuję, nomen omen, śmiertelnie poważnie.

Dlatego, podatki płacę przykładnie, rok w rok przeżywając horror zwany PIT. Horror, który - jak wiedzą wszyscy, co się przejmują - trwa aż pięć lat, bo tyle dokładnie przewidział ustawodawca jako okres tortury zwanej niepewnością. Czy ja, do cholery, wszystko wypełniłam jak trzeba?!

Niestety, ze względu na stopień skomplikowania naszego systemu podatkowego, jedyną receptą na tę niepewność jest nieosiąganie żadnych przychodów, co ratuje nas tylko częściowo, bo zamiast bać się, że źle wypełniliśmy PIT, boimy się, czy dożyjemy do pierwszego. Skórka za wyprawkę. Dlatego każdy, kto jakieś tam dochody ma i podpada pod obowiązek podatkowy, żyje w ciągłym lęku, czy  jakiś gorliwy urzędnik fiskusa nie wypatrzy aby w którejś z licznych rubryk naszego formularza błędu. A że ma na to pięć lat, my mamy wyrok w zawieszeniu.

I nie wiem, jak Ty, miły Czytelniku, ale ja na każdy list z pieczątką "Urząd Skarbowy" reaguję skokiem adrenaliny, który porównać można chyba jedynie z bezpośrednim zagrożeniem życia. Koperta, kopertą, ale po jej otwarciu jest jeszcze gorzej. Bo styl i ton pism kierowanych do obywatela przez Fiskusa (wielka litera nieprzypadkowa) jest taki, że obywatel (mała litera nieprzypadkowa) czuje się malutki jako obywatel, ale za to wielki jako kryminalista. Na razie, tylko potencjalny, ale to się w każdej chwili może zmienić.

Parę dni temu dostałam takie pismo. Upomnienie i wezwanie. Najeżone paragrafami, artykułami i groźbami, że jak się nie zastosuję, to popamiętam. Oczywiście, owo "popamiętam" miało formę znacznie bardziej oficjalną i urzędową. Kwota, którą rzekomo zalegałam, wynosiła 26 złotych polskich. Spanikowana, że za 26 złociszów pójdę siedzieć, obłożona zostanę infamią, a dzieci zostaną wyeksmitowane z mieszkania, które zajmie Fiskus, już chciałam karnie rzucić się do robienia przelewu, ale na wszelki wypadek pokazałam pismo mojemu Panu i Władcy.

On, o dziwo, nie padł rażony piorunem (cwaniak, pismo było do mnie, nie do niego), tylko spokojnie wystukał numer naszego US, żeby wyjaśnić sprawę. Wyjaśnianie potrwało kilka dni. Skracając opowieść, powiem tylko, że po ich upływie zadzwoniła do mnie uprzejma przedstawicielka Fiskusa, żeby poinformować, że Fiskus się pomylił i upomnienie mogę wrzucić do kosza. Na koniec usłyszałam, że sama rozumiem, ale takie pomyłki się zdarzają.

Owszem, rozumiem. Co rok wypełniam PIT. I teraz liczę na to, że jak ja się walnę, to zadzwonię do US i powiem, że przecież sami rozumieją...