Dzień zaczął się pechowo. Truskawki na targu po 12 złotych za kilo, organista na mszy zachrypnięty i jakiś taki niemrawy, babina, u której chciałam kupić urodzinowe bzy dla córki , zwiała, nim zdążyłam do niej się dotelepać i musiałam kupić u innej - już nie takie śliczne i nie takie tanie... A na dokładkę, tuż po śniadaniu, mąż stłukł kubek, który kiedyś dostał ode mnie w prezencie.
Kubek był śliczny. Z cienkiej porcelany, o oryginalnym kształcie, malowany w subtelny, leśno-owocowy wzór. Z założenia miał służyć do picia herbaty, najlepiej owocowej, którą mój Pan i Władca pija z upodobaniem.
Kiedy kubek trzasnął o posadzkę, mąż jęknął, a ja w porywie współczucia, rzuciłam się pocieszać: "To tylko kubek, kochanie, nic takiego, tylko kubek. I tak zresztą nigdy z niego nie piłeś" - dorzuciłam cierpko (niestety, święta nie jestem), co już całkiem nie brzmiało jak pocieszenie, a raczej jak wyrzut. Posprzątaliśmy skorupy i po kubku zostało tylko wspomnienie.
Ten drobny incydent uświadomił mi jednak, że ludzi różnić może nawet coś tak banalnego jak stosunek do kubków. Widać to wyraźnie na przykładzie mojego własnego stadła. Oboje z mężem uwielbiamy herbatę. Kupujemy różne, wymyślne gatunki, preferujemy zielone i białe, testując także rozmaite ziołowe i owocowe mieszanki. Dzieli nas jednak podejście do tego, w czym tę herbatę pijemy. Ja lubię dopasować kubek do rodzaju herbaty i zasadniczo unikam dużych, topornych kubków, zwłaszcza z logiem rozmaitych firm, w których pracowałam. Tych ostatnich zwłaszcza serdecznie nie znoszę i zawsze się zastanawiam nad ich zdumiewającą trwałością.
Tymczasem mój mąż zdaje się nie przywiązywać najmniejszej wagi do wyglądu kubka, a jedyne, co się liczy, to jego pojemność. Jedne herbaty pija w kubkach "małych", inne w "większych", przy czym przez ponad 20 lat pożycia nie udało mi się rozgryźć, co te pojęcia właściwie znaczą. Wie to tylko on. Bywa to zresztą przyczyną licznych spięć, bo rzadko udaje mi się trafić we właściwy rozmiar.
Patrząc na to z tej perspektywy, muszę przyznać, że obdarowanie męża kruchym, porcelanowym kubkiem, było z mojej strony aktem czystego egoizmu. Kupiłam przedmiot, który uznałam za piękny (BYŁ piękny!) i ofiarowałam go osobie, dla której owo piękno miało znaczenie, delikatnie mówiąc, drugorzędne. A potem się dziwiłam, że kubek wylądował w kuchennej serwantce, gdzie cieszył głównie moje oczy. Lepiej nie myśleć, ile podobnych prezentów zalega na dnie naszych szaf - płyt z ulubioną muzyką ofiarodawcy, książek, które koniecznie chcemy przeczytać, więc kupujemy je na urodziny bliskiej osobie, sweterków dla córki, które potem z upodobaniem pożyczamy... Syndrom porcelanowego kubka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz