wtorek, 21 sierpnia 2012

Gorce. Wydanie drugie, poprawione


Pomysł, by rocznicowy urlop we dwoje spędzić tam, gdzie spędziliśmy podróż poślubną, wydawał się oczywistą oczywistością. Tym bardziej, że nasz miodowy miesiąc sprzed 25 lat, miał – jak łatwo się domyślić – raptem niecałe dwa tygodnie i odbył się nie na jakichś tam egzotycznych wyspach, ale w rodzimych Gorcach. Złaziliśmy wtedy te piękne góry wzdłuż i w szerz, na dokładkę dorzucając jeszcze Pieniny i kawałek Tatr.

Teraz mieliśmy raptem 4 dni (błogosławione niech będą święta państwowe w środku tygodnia!), więc plan był mniej ambitny – tylko Gorce, bez dodatków.  Ale reszta była jak wtedy, przed 25 laty – plecaki na grzbiecie i wędrówka od schroniska do schroniska. Nawet mapę mieliśmy tę samą, co – jak się okazało – nie stanowiło specjalnego problemu, bo z niewielkimi wyjątkami, przebieg gorczańskich szlaków przez te ćwierć wieku pozostał bez zmian.

W sumie zrobiliśmy ponad 40 km, zaliczając wszystkie główne szczyty. Dziś ledwo się ruszam, nie czuję ramion (plecak) i nóg (wiadomo), za to na duszy czuję się wspaniale.
A konkluzje z tej wyprawy są następujące.

1.    Salamandra plamista nadal rezyduje w Gorcach – widziałam na własne oczy.
2.    Takoż i dziewięćsił.
3.    Włażenie na Lubań łożyskiem potoku zamiast normalnym szlakiem – ryzykowny pomysł.
4.    Grillowany oscypek w schronisku na Turbaczu – nagroda Brylantowej Patelni.
5.    Łóżka w schronisku w Starych Wierchach – tytuł Madejowego Łoża Stulecia.
6.    Gorczańskie jeżyny i maliny – niebo w gębie i ambrozja.
7.    Deszcz na szlaku – pikuś (jak się dźwiga na plecach 15 kg, człowiek i tak jest mokry).
8.    Pod górę - ciężko sercu, w dół - ciężko nogom, w sumie – cudownie.
9.    Od Turbacza wieje wiatr, niesie nam tę wieść…*
10.    Za co kochamy Gorce? Bo są!


* Fragment piosenki, którą kiedyś pasjami śpiewało się przy ogniskach.



sobota, 11 sierpnia 2012

Nomen omen



W mojej rodzinie radosne oczekiwanie – na świat pcha się nowe dziecię. Dla mnie ten fakt radosny jest podwójnie. Po pierwsze dlatego, że bliscy mi są bardzo przyszli rodzice nowego obywatela (lub obywatelki) naszego świata. Po drugie to nie ja będę babcią, a moja szwagierka, którą też kocham, ale ta miłość nie obejmuje pragnienia, by już dziś dołączyć do niej w ogólnoświatowym klubie babć.

Tak czy siak, cieszymy się wszyscy, z rodzicami dziecięcia na czele. I – jak to bywa w takich razach – przy okazji rodzinnych spotkań spekulujemy sobie niezobowiązująco na temat płci małego człowieka. Sprawa jest doniosłej wagi, determinuje bowiem cały szereg decyzji – ot, choćby takich, jak kolor śpioszków (wiadomo, że jak chłopak to niebieskie, a jak dziewczynka, to musowo różowe!). Ma też niebagatelny wpływ na wybór imienia, co – wiem to z doświadczenia – może być powodem licznych sporów i uraz. Niejeden dziadek i niejedna babcia przez długie lata chowa w sercu żal, że to nie ich imieniem obdarowano wnuczę, a przecież Pężyrka to takie piękne, słowiańskie imię!

Także i w przypadku „naszego” dziecięcia zarysowały się już drobne różnice zdań. Na tapecie pojawiła się Izabela – na cześć panny Łęckiej, i sugestia ta, wysunięta przez jedną z babć (miłośniczkę rzeczonej Beli), została przez rodziców przyjęta z rezerwą, którą ja, osobiście, rozumiem i podzielam. Z kolei propozycja, by ewentualną córeczkę nazwać Helenką (nie wiem, na ile ma ona związek z Heleną Kurcewiczówną), nie bardzo leży przyszłemu tacie, który przyczyn tej niechęci nie tłumaczy zbyt jasno, ale za to bardzo jasno mówi nie.

Ciekawe, że dyskusje te toczyły się na razie wyłącznie w kontekście imion żeńskich, męskie pozostawiając nieco na uboczu. Choć ostatnio coś jakby drgnęło w tym obszarze i podczas jednego z rodzinnych mityngów, po krótkim omówieniu casusów Izabeli i Heleny, przeszliśmy do pomysłów na imię dla potomka rodzaju męskiego. I tu przyszli rodzice zafundowali nam nie lada atrakcję. Okazało się, że podeszli do sprawy metodycznie – zamiast łamać sobie głowy nad tym, czy Antek jest lepszy od Franka lub Jakuba, dorwali jakiś ranking imion rejestrowanych przez polskie USC, z mocnym postanowieniem, że nadadzą dziecku imię oryginalne, nietuzinkowe i niewynikające z jakiejś głupiej mody.

Niestety! Metody opierające się na statystyce bywają niebezpieczne. Gdyby chcieć kierować się kryterium najrzadziej rejestrowanego w Polsce imienia męskiego, nowy członek naszej rodziny musiałby iść przez życie, dźwigając brzemię imienia… Żyraf! Ewentualnie, gdyby oryginalność Żyrafa wydała się niewystarczająca, alternatywą byłby Myszon. Myszon Biały – piękne, nieprawdaż? Coś jak nowy gatunek gryzonia-mutanta. W szkole – przerąbane.

Wszystko zatem wskazuje na to, że dziecię dostanie imię mniej oryginalne, nawet gdyby rodzice mieli zostać posądzeni o brak fantazji. No, chyba że zdecydują się zaszaleć i obdarować męskiego potomka derywatami Izabeli lub Heleny – Izabel i Helen. Po angielsku brzmi nawet nieźle, n'est-ce pas?

czwartek, 9 sierpnia 2012

Tak tylko sugeruję...


Lament, panie dzieju, lament w mediach i na ulicy. Nasi siatkarze dostali lanie od rosyjskich. Bitwa Warszawska à rebours. Tyle, że w Londynie. Polska drużyna pod wodzą Włocha bliska jest w związku z tym zbiorowego sepuku, przynajmniej w sferze werbalnej.

Jak znam życie, szybko im przejdzie, więc lęk o psychiczny dobrostan naszych sportowców snu z powiek mi nie spędza. Poza tym, przywykłam już do myśli, że urobek medalowy naszego olimpijskiego zespołu będzie raczej mizerny. Przekonanie to do tego stopnia zakorzeniło się w mojej pod- i świadomości, że kiedy na którymś z portali w sekcji newsów olimpijskich zobaczyłam tytuł "Starty Polaków", mój sponiewierany dotychczasowymi klęskami mózg odczytał to jako "Straty Polaków". W sumie - co za różnica?

I tylko wolałabym nie wiedzieć, ile nas te wszystkie spektakularne porażki kosztowały. Już i tak trudno mi pojąć, dlaczego Anglicy ochoczo wydali na organizację tych igrzysk niebotyczne, cytowane przez media kwoty, które z powodzeniem mogłyby być smakowitą kontrybucją Wielkiej Brytanii na rzecz ratowania zadłużonej Grecji. Oj, wiem, że nie mogłyby, bo to nie ta pozycja budżetowa, ale pomarzyć można, co nie?

Ale Anglicy mają przynajmniej już ok. 50 medali plus nadzieję na to, że tak wielka, prestiżowa impreza przyniesie zyski w postaci dutków zarobionych na kibicach z całego globu. Czy bilans wyjdzie choć na zero - nie wiem, ale w sumie, nie moje zmartwienie, tylko ministra Osborne'a. Martwi mnie natomiast, że straty, oj przepraszam, STARTY Polaków stanowią bardzo marne uzasadnienie dla wydanych na ten cel pieniędzy. Jak policzyłam, nasz success rate na razie nie dobił nawet do 5%, a nie przypuszczam, by liczba ta miała nagle rażąco wzrosnąć.

I szczerze mówiąc, wkurzają mnie biadolenia, że tak z tymi medalami mizernie, bo nasze organa poskąpiły kasy. Moim zdaniem, organa miały nosa. Bo skoro nasi siatkarze chwilę temu mogli zagrać świetnie i zdobyć mistrzostwo świata, to związek między pieniędzmi wydanymi na start naszej reprezentacji a łomotem, jaki nam spuścili Rosjanie, jawi mi się jako co najmniej naciągany. I tak sobie kombinuję, że zamiast następnym razem wysyłać na IO ponad 200 osób, z których ledwie garstka cokolwiek zwojuje, może by tak za tę kasę wybudować parę ścieżek rowerowych? Albo choć jedną, którą będę mogła dojechać do pracy?

Tak tylko, nieśmiało, sugeruję.


poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Sztuka czy sztuczka?



W Krakowie, pod Wawelem, w blaszanym kontenerze zamieszkał pewien facet. Podobno nie je, nie pije alkoholu, nie uprawia seksu. Czy się myje, nie wiem, bo o tym prasa nie pisze. Natomiast ma psa, który ponoć sika, gdzie popadnie. Facet nosi pomarańczowy kombinezon i kilkudniowy zarost.

Bezdomny? Gdzie tam! Artysta! Pardonnez-moi le mot: performer. Nazywa się Rafał Betlejewski i ma już na koncie kilka innych performance’ów.  Ten najnowszy ma podobno zwrócić uwagę społeczeństwa na nadmierną konsumpcję. Stąd blaszak, dieta (jak się dobrze wczytać w artykuł w GW, okazuje się, że facet jednak coś tam jada, ale fakt, nie za wiele), abstynencja alkoholowa i seksualna. Oraz wielki napis HUNGER wywieszony na blaszaku.  Podobno artyście miała towarzyszyć świnia (sic!), ale – jak sam mówi, a Wyborcza donosi – zaprotestował weterynarz.

Oczywiście, cała akcja ma głęboki sens i ideologiczny fundament, którego z zapałem broni Magdalena Sroka, wiceprezydent Krakowa odpowiedzialna za kulturę i promocję miasta.  Przechadzanie się artysty pod Wawelem w stanie fizjologicznych niedoborów zapewne wstrząśnie społeczeństwem, które natychmiast porzuci zakupy w supermarkecie i zakrapiane imprezy z przyjaciółmi. Wstrząśnie też turystami, którzy dzięki przezorności artysty, mają szansę zrozumieć słowo HUNGER, jasne i dla anglo-, i dla niemieckojęzycznych gości Krakowa. 

Na razie jednak, jedynym efektem akcji jest oburzenie okolicznych mieszkańców, którzy kompletnie nieświadomi doniosłości tych działań, narzekają na paskudny widok, jaki na tle Wawelu tworzy blaszak artysty. Oraz na psa, który obsikuje okoliczne trawniki. Komentarz artysty mówi sam za siebie (cytat za www.gazeta.pl):  Rodzaj tej beznadziei rozmowy związanej z tym, że coś może być projektem artystycznym, jest absolutnie nieprawdopodobny. Ludzie tego nie rozumieją.

Ano, nie rozumieją.  Ja też nie za bardzo, szczerze mówiąc. I tak się zastanawiam, czy jak postawię na środku placu Piłsudskiego  wannę z napisem HYGIENE albo może lepiej – PURITY (to drugie brzmi bardziej wieloznacznie, przez co bardziej artystycznie) i zalegnę w niej na dwa tygodnie, to co się stanie szybciej – zaaresztują mnie czy trafię do annałów polskiego performance’u?

niedziela, 5 sierpnia 2012

Alicja


    - Dzień dobry – odezwał się grzeczny głosik. – Czy jestem po drugiej stronie?
    Zdziwiona spojrzałam na właścicielkę głosu. „To chyba niemożliwe... To nie może być ona...”
    - Po drugiej stronie czego? – spytałam na wszelki wypadek, choć podejrzewałam, jaka będzie odpowiedź.
    - Jak to czego? – piskliwy głos zawibrował niebezpiecznie – Lustra! Czy jestem już po drugiej stronie lustra?
    Przyjrzałam jej się uważnie. Krótka sukienka z falbankami, wstążka z wielką kokardą podtrzymująca wijące się w lokach włosy. Podkolanówki i lakierowane pantofelki. Wszystko się zgadzało. Tylko ta twarz...
    - Jesteś... – zawahałam się, nie bardzo wiedząc, jak powinnam się do niej zwracać – Jest pani u mnie.
    - Pani? - zachichotała trochę nerwowo – Ależ to absurdalne! To pani jest panią. Ja jestem po prostu Alicją – dygnęła uprzejmie, obiema rękami podtrzymując spódnicę swojej niebieskiej sukienki.
    Patrzyłam z niedowierzaniem na jej twarz całkiem dorosłej kobiety, która uśmiechała się do mnie figlarnie. Więc t o  jest Alicja? Na razie postanowiłam niczego nie kwestionować. Zresztą, jak się tak dobrze przyjrzeć, to podobna była do tej z ilustracji w książce.
    - No, tak, oczywiście – poprawiłam się – Więc, Alicjo, jak już mówiłam, jesteś u mnie.
-    Ale czy to jest po drugiej stronie? – powtórzyła z uporem.
Trochę mnie to zaczęło denerwować. Czego się tak uczepiła!
- No, cóż, patrząc na to z mojej perspektywy, to wciąż jesteśmy po  t e j  stronie. Nie po tamtej.
- To fatalnie! – wykrzyknęła piskliwie i nerwowo zatrzepotała rękami – Zatem jestem spóźniona! Muszę się koniecznie dostać na tamtą stronę!
- Wcale nie musisz! – powiedziałam stanowczo. (Chyba powinnam przemawiać do niej jak do dziecka. Inaczej sobie z nią nie poradzę.) – I przestań mi tu cytować białego królika. To on się spieszył, nie ty.
Umalowane różową kredką usta na chwilę wykrzywiły się, jakby ich właścicielka zamierzała się rozpłakać. Najwyraźniej zmieniła jednak zdanie, okręciła się na pięcie, aż niebieska sukienka zafurkotała wesoło, i zrobiwszy jeden pełny piruet rozsiadła się w fotelu. Nogi w białych podkolanówkach zamajtały beztrosko w powietrzu.
- To o czym będziemy rozmawiały? – spytała, wpatrując się we mnie z ciekawością.
Tym bezpośrednim pytaniem zbiła mnie z tropu. Dysonans panujący między rysami jej twarzy a całą resztą powodował, że zupełnie nie mogłam pozbierać myśli. Gdyby chociaż choć na chwilę przestała majtać tymi nogami! Kiedy ja tak zastanawiałam się nad jakimś sensownym początkiem rozmowy, ona nagle zerwała się z miejsca i podbiegła do mojego biurka.
- Kim jest ta dziewczynka? – spytała, wskazując na stojącą na biurku fotografię. Szczerze mówiąc, nie przepadałam za nią, ale była moją jedyną pamiątką po dziadku, więc trzymałam ją, nie zważając na niezbyt pochlebny obraz mnie samej, na który przy okazji musiałam patrzeć. Mała, pucołowata dziewczynka, najwyraźniej zbyt dobrze karmiona przez troskliwą babcię („Za mamusię ... iiii, hop! Za tatusia... iiii, hop!) siedziała tam na kolanach starszego pana o siwych włosach i bardzo łagodnych oczach. We włosach miała kokardę – bardzo podobną do tej, którą nosiła Alicja.
- To ja – przyznałam niechętnie, poirytowana faktem, że akurat to niezbyt udane zdjęcie musiało przyciągnąć jej uwagę.
- Naprawdę? – krzyknęła entuzjastycznie – To naprawdę pani? Jaka szkoda, że nie spotkałyśmy się wtedy! Mogłybyśmy zagrać w jakąś grę – w klasy, albo w kalambury...! Bo – spojrzała na mnie pytająco – teraz to pani już pewnie nie bawi się w takie rzeczy?
- Nie – powiedziałam szybko – nie bawię się. I proszę, odłóż tę fotografię na miejsce!
Mój ton musiał zabrzmieć naprawdę ostro, bo Alicja rzuciła na mnie spłoszone spojrzenie i szybko odstawiła zdjęcie na biurko. Wymamrotała cichutkie „przepraszam”, wygładziła sukienkę, poprawiła wymykający się spod wstążki kosmyk włosów, po czym ze spuszczonymi oczami wróciła na fotel.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Alicja siedziała sztywno, patrząc na swoje złożone na kolanach dłonie. Najwyraźniej została dobrze wychowana, zgodnie z zasadą, że „dzieci nie odzywają się niepytane”.  Czekała.
- Napijesz się może czegoś? – spytałam, żeby rozładować nieco napięcie – Może herbaty?
- O, z przyjemnością – odpowiedziała grzecznie – Z mlekiem, poproszę. I bez cukru. Cukier jest bardzo niezdrowy. Fatalnie wpływa na zęby.
- Masz absolutną rację – przytaknęłam, a na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech zadowolenia.
Po chwili piłyśmy herbatę – ona z filiżanki (jedynej, jaką miałam w domu), gorzką i z mlekiem, a ja z mojego ulubionego kubka, bardzo gorącą i bardzo słodką.
- No, więc – zagaiłam rozmowę – Alicjo, powiedz mi, dlaczego tak bardzo chciałaś się dostać na drugą stronę lustra? Jak tam właściwie jest?
- Och, tam jest wspaniale! – wykrzyknęła – Po prostu cudownie! Zupełnie inaczej niż tutaj. To znaczy... nie tutaj, a tam – u mnie. To znaczy... no, rozumie pani?
- Tak, tak, rozumiem – powiedziałam szybko, by jej nie przerywać – Ale co to znaczy „inaczej”?
Oczy Alicji płonęły teraz z podniecenia, a na przywiędłe policzki wpełznął rumieniec.
- Po prostu – inaczej! – zrobiła nieokreślony ruch ręką. – Trudno to wytłumaczyć. Zresztą – spojrzała na mnie przepraszająco – dorośli tam chyba nie mogą wejść.
Może mi się tylko zdawało, ale w jej głosie usłyszałam ledwie dostrzegalną nutkę satysfakcji.
- Nie mogą? – zdziwiłam się – To dlaczego, kiedy tu przyszłaś, spytałaś, czy już jesteś po drugiej stronie? Przecież ja tu byłam, prawda? A ja jestem dorosła.
Tym razem na jej twarzy pojawiła się lekka konsternacja.
- Nno, tak – zająknęła się lekko – Coś mi się widocznie pokręciło.
- A może jednak nie? – spytałam, przyglądając jej się uważnie.
- Ależ tak, bez wątpienia – tym razem potrząsnęła lokami z przekonaniem – Jestem absolutnie pewna, że dorośli tam nie wchodzą.
Korciło mnie, żeby zadać pytanie, które już od dłuższego czasu chodziło mi po głowie, ale rozmyśliłam się. To może jeszcze poczekać.
- A może jednak się w coś pobawimy? – spytała z nadzieją w głosie. – Może w zagadki? Znam mnóstwo zagadek! Na przykład: Co to jest? Duże, okrągłe...
- Alicjo! – przerwałam jej dosyć niegrzecznie – Alicjo! Ja nie chcę się bawić w zagadki. Miałyśmy porozmawiać.
- Kiedy te poważne rozmowy są takie nudne! – krzyknęła rozczarowana – Właśnie dlatego nie lubię tu być. Po drugiej stronie nikt tak nie rozmawia.
- Wierzę – powiedziałam spokojnie. – Ale nie jesteśmy po drugiej stronie. Przynajmniej ja nie jestem. Co do ciebie zaś, to wcale nie jestem pewna... – rzuciłam okiem na jej absurdalną falbaniastą sukienkę - ... wcale nie jestem pewna, po której jesteś stronie. Mam wrażenie, moja droga, że sama się w tym pogubiłaś.
To „moja droga” zabrzmiało bardzo protekcjonalnie i na twarzy Alicji odmalowała się uraza. Szybko jednak została zastąpiona bardzo przekonującym wyrazem zaskoczenia.
- Dlaczego tak sądzisz? To jest – dlaczego  p a n i  tak sądzi? – poprawiła się natychmiast.
- Chyba nie musisz mi mówić „pani” – rzuciłam od niechcenia.
- Ależ muszę! – zaprotestowała gorąco – Dzieci nie mogą mówić do dorosłych na ty! To aroganckie. Nikt pani tego nie nauczył?
- Nauczył... proszę pani.
W jej niebieskich oczach pojawił się strach. I złość. Ciekawa byłam, jak długo wytrzyma.
- Sądzę – ciągnęłam jak gdyby nigdy nic – że najwyższy czas skończyć tę maskaradę. Już dawno przestałaś być dzieckiem, Alicjo. Ta sukienka i kokarda tego nie zmienią.
- To nieprawda! – tupnęła nogą – Pani jest gorsza od Królowej Kier!
- Gorsza? O ile pamiętam, ona chciała ściąć ci głowę. Ja tylko mówię ci prawdę. Nieprzyjemną, to fakt, ale prawdę.
- Idę sobie! Nie będę tu z panią siedziała! Idę na drugą stronę! – dorosłą twarz Alicji wykrzywił nieładny grymas. Kokarda zjechała jej nad ucho i wyglądała teraz dosyć żałośnie.
- Oczywiście! Oczywiście, że lepiej ci będzie po drugiej stronie. A wiesz, dlaczego? -Zrobiła taki gest, jakby chciała coś odpowiedzieć, ale nie jej na to nie pozwoliłam. – Powiem ci! Bo tam stoisz plecami do lustra! I możesz udawać, że wcale się nie zmieniłaś. Widzisz tylko swoje podkolanówki i falbanki. A ty już dawno dorosłaś, Alicjo! Tylko za skarby świata nie chcesz się do tego przyznać.
    Przerwałam, bo na chwilę zabrakło mi tchu. Alicja stała przede mną osłupiała. Nie tupała już nogą i nie złościła się. Zrobiło mi się jej trochę żal.
    - To nie takie straszne, Alicjo. Dorosnąć to naprawdę nic takiego. Ma to nawet pewne plusy. Na przykład, można zacząć słodzić herbatę – wysiliłam się na dowcip.
    - Cukier jest niezdrowy – mruknęła pod nosem – i źle działa na zęby.
    - No, to możesz pić gorzką – podchwyciłam. – Oczywiście, jeśli naprawdę w to wierzysz. Tak, czy siak, możesz wybierać. Sama. Nie uważasz, że dla takiego czegoś warto zrezygnować z kokardy we włosach?
    - Ale przecież to znaczy, że się zestarzeję – powiedziała bardzo cicho, skubiąc niepewnie skraj falbanki.
    - Tak – westchnęłam – zestarzejesz się. Tak, czy inaczej. Tyle, że możesz to zrobić na dwa sposoby: żałośnie lub z klasą. Na razie, wybacz, z uporem wybierasz to pierwsze. Kobieta udająca dziewczynkę to bardzo groteskowy widok.
    - To co właściwie powinnam zrobić? – spytała po dłuższej chwili milczenia. Siedziała teraz w fotelu, trochę przygarbiona. Stopy nie majtały wesoło w powietrzu. Ze zdziwieniem zauważyłam, że założyła nogę na nogę.
    Zastanowiłam się.
 - Chodź ze mną – powiedziałam zdecydowanie.
Alicja wstała, a ja zaprowadziłam ją do przedpokoju. Stanęłyśmy przed wielkim, oprawionym w drewnianą ramę lustrem.
- Teraz spójrz na siebie – zakomenderowałam. – Nie odwracaj wzroku! Patrz!
Alicja powoli uniosła głowę i lękliwie rzuciła spojrzenie w stronę lustra. Zostawiłam ją tam i wróciłam do pokoju. „Przejdzie czy nie przejdzie?” – zastanawiałam się. Mijały minuty, a ona nie wracała. Kiedy już nabrałam pewności, że mój gość sobie poszedł, od drzwi dobiegło mnie ciche chrząknięcie.
- Przepraszam, czy mogłabym się jeszcze napić herbaty?
Bez słowa skinęłam potakująco głową, a ona dorzuciła:
-    Z cukrem. Dwie łyżeczki, poproszę.

piątek, 3 sierpnia 2012

IO, czyli krótka historia czasu


Igrzyska Olimpijskie w Londynie oglądam nieregularnie i raczej z przymusu. Przymusowi na imię Mąż, który z niewiadomych mi przyczyn, uznał IO za doskonały sposób na odstresowanie się po ciężkim dniu w robocie.  Toteż od jakiegoś  czasu każdego wieczora w naszym mieszkaniu rozbrzmiewa głos Przemysława Babiarza, na przemian z głosem Macieja Kurzajewskiego. Słyszę obu panów tak często, że za chwilę włączę ich w krąg najbliższych znajomych i zacznę im wysyłać kartki na święta.

Zanim to jednak nastąpi, upłynie jeszcze tydzień z okładem, kiedy to ewentualny seans wieczorny przed telewizorem będzie się sprowadzał do wyboru IO lub IO.  Przestałam się już buntować, w czym zresztą wydatnie pomagają mi dostępne w mojej kablówce stacje telewizyjne – konkurencja dla IO tak mizerna, że nie ma o co kopii kruszyć. Więc nie kruszę. I czasem przysiądę na chwilę, by wraz z moim PiW-em obejrzeć zmagania dzielnych sportowców i posłuchać obrazowych komentarzy moich nowych, bliskich znajomych. Ostatnio pan Babiarz nazwał Michaela Phelpsa  „pociskiem z Baltimore”. Nie jestem pewna, czy sam zainteresowany byłby tym zachwycony – skojarzenia ze strzelaniną w Baltimore aż nazbyt oczywiste, ale sama figura stylistyczna – palce lizać. 

Muszę jednak przyznać, że to okazjonalne kibicowanie, poza doznaniami estetycznymi, niesie z sobą też spory ładunek refleksji.  Oglądając rozmaite konkurencje, nagle uświadamiam sobie, jak względnym pojęciem jest czas. Niby nic odkrywczego, ale kiedy dociera do mnie, że ktoś tam nie stanął na podium, bo płynął za długo o pół sekundy, wartość czasu staje się jakby bardziej namacalna.

Pół sekundy. Doba składa się ze 172 800 półsekundowych sekwencji. Czy każdą z nich wypełniam czymś, co choć trochę przybliża mnie do podium?