czwartek, 30 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Czasem słońce, czasem deszcz...


W Rydze znów zanosi się na deszcz. Po kilku dniach cudownej, letniej pogody, nad Łotwę nadciągają chmury i od dwóch dni straszą. Może nie martwiłoby mnie to aż tak bardzo (w końcu, i tak spędzam większość czasu w biurze), gdyby nie jeden szczegół. Podwórko.

Bo podwórko pod naszym blokiem jest z gatunku tych, o których zwykło się mawiać, że są malownicze. Co w gruncie rzeczy, gdy odrzuci się tani sentymentalizm i skłonność do poetyckiej przesady, oznacza trawę, chwasty, trzepak, sznury na bieliznę i nieutwardzoną drogę wewnętrzną. W słoneczny dzień wygląda to nawet uroczo, zwłaszcza, gdy sąsiadki wywieszą pranie – ach, te trzepoczące na wietrze, różnobarwne fragmenty odzienia i pościeli! Za to, kiedy pada...

Tu muszę dodać, że nasze podwórko służy też za parking. Z tym parkingiem to oczywiście przesada, bo tak naprawdę, każdy staje gdzie popadnie i obowiązuje zasada kto pierwszy, ten lepszy. Pod koniec dnia, kiedy już wszyscy zjadą z roboty, na podwórku robi się okropnie tłoczno, a spóźnialscy często muszą szukać miejsca gdzie indziej. Nam, odkąd przyjechaliśmy do Rygi, tylko raz zdarzyła się taka siurpryza. Kiedy wróciliśmy z długiego weekendu świętojańskiego, „nasze” miejsce pod płotem zajął gość z wielką terenówą, łaskawie zostawiając nam miejsce obok, którego nikt nie chciał, a to z tej prostej przyczyny, że na samym jego środku tkwi gigantyczny korzeń bujnego drzewa. Parkowanie na czymś takim to gwarancja kłopotów.

Tak czy siak, musieliśmy poszukać sobie innego miejsca. A tymczasem... Tymczasem w nocy było oberwanie chmury. Ryskie niebo, zmęczone czterodniowym upałem, powiedziało dość i wylało na miasto hektolitry wody. Rano, kiedy wyjrzeliśmy przez okno, na naszym podwórku falowało i bulgotało sporej wielkości jezioro. Okazało się, że podwórko znajduje się w niecce i brak na nim jakichkolwiek studzienek odprowadzających wodę, która w związku z tym spływa do nas z całej okolicy. A największy dół jest tam, gdzie stoi wielka terenówa. Ha!

Od tej pory nigdy już tam nie zaparkowaliśmy. Gość z terenówą też nie. W ogóle, wszyscy to miejsce omijają jak siedlisko zarazy. Nam udało się dopaść miejscówkę, która znajduje się nieco wyżej, i konsekwentnie unikamy ruszania samochodu, w obawie, że ktoś nam to wyjątkowe miejsce podwędzi. Z niepokojem też patrzymy w niebo. Wczorajszy, nocny deszcz prawie przyprawił nas o zawał. Jeśli popada dłużej niż dwa dni, jezioro może zmienić się w morze, morze w ocean, a nasz scenic amfibią nie jest.

Szczęśliwie, po krótkiej, nocnej ulewie, dzisiejszy dzień był pogodny. Trzymamy kciuki - byle tak dalej. Ale nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło. Dziś, kiedy byłam w pracy, Małżonek odkrył, że maskę naszego samochodu upodobał sobie pewien spasiony dachowiec i z rozkoszą się na niej wygrzewa. Nic dziwnego - stoimy na słoneczku, z dala od drzew... Na masce już pojawiły się pierwsze rysy. Kurczę, może niech jednak popada!

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Latgale, czyli tam, gdzie zaczyna się Łotwa


Świętojański długi weekend spędziliśmy w Latgale. Po ryskich emocjach związanych z Ligo postanowiliśmy opuścić stolicę i zapoznać się nieco z Łotwą sielską. Wybór padł na Latgale, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, obejrzeliśmy w ryskim muzeum sztuki "Riga Bourse" wystawę rosyjsko-łotewskiego malarza, Bogdanowa-Bielskiego, którego obrazy z Latgale w roli głównej rzuciły nas na kolana. Kilka przykładów można zobaczyć tu: http://www.rigathisweek.lv/event/cultural_agenda/exhibitions/nikolai-bogdanov-belsky-1868-1945/819. Po drugie, wyczytaliśmy w przewodniku, że Latgale, po naszemu Łatgalia, kiedyś nosiła nazwę Inflantów Polskich i do dziś można tu znaleźć liczne ślady polskiej obecności. Może zadrgała w nas nutka nostalgii za ziemią ojczystą, może czysta, podróżnicza ciekawość - kto wie. Dość, że w piątkowy poranek ruszyliśmy na wschód, do krainy lasów, jezior i polskich pamiątek.

Łatgalia była dla nas bardzo łaskawa. Przywitała nas piękna pogoda oraz pan Józef, potomek rodu, który na tej ziemi mieszka od czasów Batorego (!). Potem było już tylko lepiej. Zwiedziliśmy wszystko, co zaplanowaliśmy, a nawet więcej. Krasław z pamiątkami po rodzie Platerów i mogiłą polskich legionistów, Daugavpils z Centrum Marka Rothki, Aglonę zwaną łotewską Częstochową, Lielindricę z przecudnym, drewnianym kościółkiem z XVII wieku, rezerwat Loki z domami starowierów... A jako wisienkę na torcie dostaliśmy nocleg w Arkadiji - uroczym zakątku nad samą Dźwiną, gdzie ciszę przerywał tylko śpiew ptaków i rechotanie żab.

Wrażenia? Piękny region, powikłane ludzkie losy, trudna historia, serdeczni mieszkańcy. Na każdym kroku spotykał nas uśmiech i życzliwość. Kiedy, szukając kościółka w Lielindricy, przypadkiem trafiliśmy do domu zakrystianki,  ta, nie zważając, że akurat miała gości, porzuciła suto zastawiony stół i pojechała z nami na kościelne wzgórze, żeby otworzyć dla nas drzwi kościoła. Zaś nasi gospodarze z Arkadiji sprawili nam nie lada frajdę, zabierając na wyprawę po leśnych bezdrożach, by pokazać nam miejsca na granicy z Białorusią, gdzie kiedyś byli krasiwyje dzierewni, a tiepier' tolko pustota.

Wielu naszych rozmówców w pierwszych słowach wspominało: A moj dzied (moja babuszka) był Poliak... Jednak po polsku rozmawialiśmy tylko z panem Józefem oraz księdzem z kościoła św. Piotra w Daugavpils. Inni już tylko "dzień dobry" i "dziękuję". Nie było zmiłuj - musieliśmy odkopać nasz głęboko zagrzebany w (nie)pamięci rosyjski. Szło jako tako. Pani profesor Pulkowska z mojego liceum pewnie drastycznie obniżyłaby mi ocenę. Ja jednak, niezrażona, powtarzałam sobie, że najważniejsza jest komunikacja, i brnęłam przez gąszcz rosyjskich słów, co chwila posiłkując się polskimi, dla niepoznaki dodając rosyjski akcent. Grunt, że poniali. I ja toże.

Latgale znaczy podobno "koniec Łotwy". Dalej już Białoruś. Ale jak nam powiedział pan Józef, koniec to także początek. Wracając do Rygi, myśleliśmy, że opuszczamy miejsce, gdzie Łotwa się zaczyna. I wierzcie mi, to bardzo piękny początek.















środa, 22 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Ligo, Ligo, czyli też mogę mieć wianek


Jedną z niespodzianek, jakie czekały na mnie w Rydze, był fakt, że zaledwie 10 dni od rozpoczęcia tu pracy, załapałam się na święto państwowe. W dodatku, nie celebruje ono żadnego doniosłego faktu historycznego, chyba żeby za doniosły fakt historyczny uznać przesilenie letnie. Tu uznano. A wskutek tego uznania 23 i 24 czerwca są dniami wolnymi od pracy. Gdy wziąć pod uwagę miłą koincydencję, że w tym roku dni te przypadają w czwartek i piątek, w efekcie otrzymujemy dłuuuugi weekend. Który dla mnie właśnie się rozpoczął. Ha! Ale wróćmy do samego Święta.

Napisałam je wielką literą nie przez przypadek. Bo dla Łotyszów Ligo-Jani (tak się to święto nazywa) to sprawa poważna. Nasza Sobótka czy inne Wianki mogą się schować! Tu świętuje się NAPRAWDĘ. Prawdopodobnie ma to związek z faktem, że za czasów Związku Radzieckiego władza surowo zakazała świętowania, uznając Ligo za oczywisty wyraz ciemnoty i - co gorsza - przywiązania do zgoła nieradzieckich korzeni. Zatem, gdy tylko władza sowiecka sobie poszła, Łotysze przywrócili Ligo, nadając świętu charakter tyleż oficjalny (święto państwowe, dni wolne od pracy), co ludyczny.

Mamy tu wszystko, co ludy naszego regionu uznawały za ważne - szacunek i wdzięczność dla natury, hołd składany płodności, nadzieję na urodzaj i szeroko rozumianą pomyślność. Mamy ogień, wodę, zioła. Mamy ofiary składane naturze. Wreszcie, mamy to, co homo ludens lubi najbardziej - taniec, śpiew i... napoje wyskokowe. W przypadku Łotwy - piwo.

Wiele tradycji nam, Polakom, jest dobrze znanych. Różnią się detale, ale sens pozostaje ten sam. Można powiedzieć, że to wariacje na temat. Na przykład, podobnie jak podczas naszej kupalnocki, dziewczęta plotą wianki, ale zamiast rzucać ja na wodę, próbują je zarzucuć na gałęzie dębu - każda
nieudana próba o jeden rok oddala perspektywę zamążpójścia. O tym, czy mariaż będzie szczęśliwy, dąb roztropnie milczy. Panowie skaczą przez ogień, który ma ponoć właściwości oczyszczające. Wszyscy zajadają się serem, który jest żółty i okrągły jak słoneczko i ma w sobie dużo kminku. A jak kto nie lubi sera, może oddać hołd słońcu, zjadając okrągłe, pomarańczowe placki marchwekowe. Wszystko, z piwem włącznie, nawiązuje do Matki Natury, bo przecież piwo to sama natura. CBDU.

Oczywiście, święto ma także wymiar komercyjny. Towarzyszą mu rozmaite targi, na których kupić można wszystko - od rękodzieła, poprzez artykuły spożywcze, po rośliny. Te ostatnie stanowią zresztą wiodący motyw Ligo. Na topie są kwiaty, zioła, trawy i gałęzie dębu, który, jako symbol siły, cieszy się wielką estymą. Do tego stopnia, że panowie przystrajają głowy wieńcami z jego liści. Widok bezcenny. W ogóle, wianki nosi się tu bez żadnych ograniczeń - nieważna płeć, wiek, status... Na własne oczy widziałam dziś w centrum Rygi panie w eleganckich garsonkach i wianuszkach zdobiących skronie. Naszła mnie nawet pokusa, żeby też sobie taki sprawić. Powstrzymała mnie jednak myśl, że to trochę ryzykowne. Ktoś mi strzeli fotkę, wrzuci do sieci, pół świata to zobaczy, a krewni-i-znajomi-królika skomentują, że pojechała do Rygi, pobyła tam raptem dwa tygodnie i już jej odbiło. Więc nie kupiłam. A teraz żałuję.

Ale jest jeszcze szansa. Jutro właściwe Ligo. Ryga świętuje na całego. Po dwóch stronach rzeki dwie konkurencyjne imprezy. My, jako lokalni patrioci Agenskalns, zostaniemy na ryskiej "Pradze". I kto wie, może wrócimy do domu w wiankach? 

sobota, 18 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Ryga - odsłona pierwsza i nieostatnia


Dziś będzie o Rydze. Na razie tylko trochę i po łebkach (często kocich). Bo żeby poznać miasto, czasem i życia nie starczy, a ja tu bytuję raptem tydzień. Ale pierwsze wrażenie czasem przeradza się w miłość od pierwszego wejrzenia, więc kto wie?

Dzielnica, w której mieszkam, nazywa się Agenskalns. Do tej pory nie umiem tego wymówić poprawnie. Zamiast "Agen" mówię Angel, zamiast "skalns" - skans, co w sumie, w wolnym tłumaczeniu, daje coś na kształt dźwięcznego anioła. Mnie się podoba. Tak naprawdę Agenskalns oznacza wzgórze Hagena. Ponieważ jednak nie mam bladego pojęcia, kim był ów Hagen, a możliwe, że wcale nie był sympatyczny, wolę mojego Rozśpiewanego Anioła. Kropka!

Ryga leży nad Dźwiną. Tu, blisko ujścia, to naprawdę kawał rzeki. W wietrzny, pochmurny dzień, jakich w Rydze wiele, Dźwina burzy się i piętrzy, dając jasno do zrozumienia, że nie ma z nią żartów. Przecina ona Rygę na dwie, bardzo różne części - prawą, na której znajduje się historyczne i właściwe centrum miasta, i lewą, która wbrew oczywistej logice topografii, kojarzy mi się z warszawską Pragą. Tu właśnie mieszkam.

Dla wielu ryżan Ryga to prawy brzeg rzeki. Lewy, czyli ta ichnia Praga, to jakieś co najwyżej przedmieście. I faktycznie, na pierwszy rzut oka tak to wygląda. Po stronie prawej mamy piękne Stare Miasto, rozległe bulwary, piękne parki, Operę Narodową, Teatr Narodowy, urzędy centralne, ambasady... i milion innych, okazałych i pięknych obiektów turystycznych zachwytów. Po lewej - Ryga jakby przycupnęła sobie w półśnie. Jesteśmy tu w zupełnie innym świecie. Świecie starych, drewnianych domów, postsowieckich chruszczowek, obskurnych podwórek, uliczek wybrukowanych kocimi łbami... Biedniej, bardziej siermiężnie, zupełnie nieturystycznie.

Wystarczy jednak zapuścić się nieco głębiej, by odkryć, że ryska "Praga" ma swoje sekretne piękno. Poukrywane wśród morza zieleni stare domy, choć często zaniedbane, zachwycają charakterystycznymi mansardami i wieżyczkami. Na obrzeżach starannie utrzymanych parków posadowiły się piękne i często bardzo okazałe wille. A kiedy wypuścimy się nieco na północ, okazuje się, że wystarczy kilkaset metrów spaceru, by poczuć się jak na wsi - malutkie domki z ogródkami, ukryte wśród zagajników brzóz, sosen i świerków, tworzą zupełnie niemiejską atmosferę.

Od tygodnia wydeptujemy okoliczne ścieżki i nasz Rozśpiewany Anioł coraz bardziej mnie urzeka. Nawet chruszczowka, w której mieszkamy, choć niepiękna i daleka od luksusów, ma swoisty wdzięk. Bo czy na warszawskiej Woli znajdę podwórko, gdzie sąsiadki wywieszają pranie na sznurki, a sąsiedzi urządzają pod drzewem regularne spotkania "na papierosku"? Dopiero poznaję tutejsze zwyczaje, ale fakt, że mieszkam na parterze (w ogłoszeniu jak byk stało pierwsze piętro - spuścizna po wiadomym Związku), znakomicie ułatwia mi obserwację podwórzowego życia towarzyskiego. Ponieważ nie palę, zakładam, że moja integracja z lokator(k)ami chruszczowki dokona się przy sznurach na bieliznę. Może być ekscytująco!






piątek, 17 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Piłka jest okrągła...?

Fakt, że chwilowo w emigracji towarzyszy mi mój PiW, ma wiele zalet (Kochanie, czytasz to?). Adaptacja przebiega sprawniej, ewentualna wymiana żarówki nie jest powracającym w snach koszmarem, poranne i wieczorne posiłki nie są wyłącznie fizjologiczną koniecznością. Istnieje jednak efekt uboczny, a na imię mu Euro 2016. 

Gdyby nie Małżonek, kolejne fazy mistrzostw docierałyby do mnie wyłącznie w postaci komentarzy kolegów, którzy – co zrozumiałe – kibicują swoim drużynom i chętnie dzielą się z kibicami innych drużyn niezachwianą wiarą w zwycięstwo ich własnej. Ponieważ jednak PiW Euro 2016 ogląda, siłą rzeczy i ja czasem rzucę okiem. On kibicuje naszym, a ja kibicuję jemu, żeby przy okazji nie dostał zawału. 

Wczoraj grali Nasi. Pierwszą połowę przegapiłam, tocząc własną, nierówną walkę z portalem ZUS-u, z którego po raz pierwszy próbowałam wysłać do tej szacownej instytucji pewien arcyważny dokument. Podejrzewam, że namęczyłam się przy tym bardziej niż nasze Orły na boisku Saint Denis. Sukces pojawił się dopiero po zmianie przeglądarki, o czym informuję na wypadek, gdybyś kiedyś, Drogi Czytelniku, zderzył się z podobnym problemem. Ale wróćmy do meczu. 

Drugą połowę obejrzałam. Trochę rozpraszał mnie fakt, że musiałam cały czas uspokajać Małżonka, którego pełne rozpaczy okrzyki mogły ściągnąć na nas interwencję sąsiadów i ryskiej policji (podobno są bardzo wrażliwi na zakłócanie ciszy nocnej). Przyglądając się ździebko niemrawym poczynaniom naszej drużyny, nie mogłam wyrzucić z wyobraźni moich niemieckich kolegów, którzy pewnie w tej samej chwili siedzieli przed telewizorem, pokrzykując: „Lewandowski, zum Teufel! Pamiętaj, kto płaci twoje rachunki!” A nasz gwiazdor, odbierając telepatycznie te sygnały, gdy tylko miał okazję strzelić gola, z wdziękiem się o ułamek sekundy spóźniał. On zresztą – trzeba przyznać - wszystko robi z wdziękiem, nawet gdy musi wraz z Tomaszem Kotem śpiewać radośnie, że jest w T-Mobile. 

Nasunęła mi się też refleksja, że chyba po raz pierwszy od kilku dekad Joachim Löw nie był najprzystojniejszym trenerem na stadionie. Nasz Nawałka prezentował się co najmniej równie atrakcyjnie, a nawet lepiej, bo eleganckie oprawki okularów dodawały jego obliczu blasku inteligencji i kompetencji. I być może coś jest na rzeczy, skoro mecz zakończył się naszym sukcesem (0:0) i porażką Niemiec (0:0). 

Na koniec obserwacja z obszaru, którym obecnie zajmuję się zawodowo, czyli komunikacji strategicznej. W mojej kablówce mam do licha różnych kanałów sportowych, w tym większość po łotewsku i rosyjsku. Kiedy Małżonek szukał naszego meczu, odkrył ze zdziwieniem, że na bardzo popularnym kanale rosyjskojęzycznym nadawna jest jakaś powtórka, a po naszym meczu ani śladu. Może to kwestia ograniczeń w emisji, może stacja nie wykupiła praw do transmitowania na żywo? Nie wiem. Jeśli jednak było to działanie celowe (brak informacji to też informacja), to widocznie Rosjanie nie byli pewni, że Niemcy nam wtłuką. Bo gdyby byli, rosyjskojęzyczna mniejszość łotewska obejrzałaby tę masakrę na żywo. Na bank! 

czwartek, 16 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Truskawki w tonacji a-mol


Mieszkanie mogę uznać za ostatecznie wynajęte. Właścicielka przyjechała, wprawdzie spóźniona o ponad dwie godziny, ale za to pełna najlepszych chęci. Niektóre usterki usunęła od ręki (np. wymieniła wiszącą na jednym kablu i słowie honoru halogenową lampkę w łazience), inne przyjęła do wiadomości (lekkie wzruszenie ramion oznaczające "tak musi zostać, przecież to drobiazg"), a jeszcze inne, jak nierozkładająca się rozkładana sofa, ma załatwić w najbliższym czasie. Generalnie, po obu stronach było dużo dobrej woli, serdecznych uśmiechów i zrozumienia. Współpraca zapowiada się miło. Pożywiom, uwidzim.

Poza kwestiami mieszkaniowymi absorbuje mnie, oczywiście, praca. A ponieważ odbywa się ona w tak zwanym środowisku międzynarodowym, jest ciekawie po wielokroć. Stwierdzenie, że poznaję w szybkim tempie inne nacje, można z powodzeniem uznać za truizm. Natomiast bardzo interesująca jest wiedza, jaką dzięki kontaktom z kolegami z innych krajów, czerpię o mojej własnej ojczyźnie. Na przykład, na temat jej najbardziej pożądanych produktów eksportowych.

O czekoladkach Wedla rozpisywać się nie trzeba. Wszyscy wiedzą, że są najlepsze na świecie. Zdanie odrębne zgłaszają nieśmiało tylko Belgowie i Szwajcarzy, ale reszta wątpliwości nie ma - za ptasie mleczko i torcik wedlowski każdy da się pokroić i posypać solą. Obiektem westchnień są także nasze frukty. Ach, te polskie truskawki! - wzdychają moi zagraniczni koledzy i zaciskając zęby, płacą za nie bajońskie sumy na tutejszym targu. O naszym Łaciatym już pisałam - w moim biurze nawet podawana gościom śmietanka do kawy ma na opakowaniu dobrze znane łatki, co mnie napawa wielką i zrozumiałą dumą.

Okazało się jednak, że z Polski przywozi się nie tylko słodycze i witaminy. Kiedy ktoś wraca z podróży służbowej do Polski, od progu witany jest natarczywym pytaniem: "Amol przywiozłeś?" Wczoraj na własne uszy usłyszałam takie powitanie zgotowane jednemu z naszych kolegów. W pierwszej chwili sądziłam, że albo chodzi o kreta (a mole) do przetykania rur, albo innego kreta w sensie szpicla, którego kolega miał zdemaskować. Kiedy nieśmiało sondowałam, który z moich domysłów jest słuszny, gremialnie uświadomiono mi, że na wszelkie dolegliwości nie ma to jak Amol, którego w tutejszych aptekach niestety nie uświadczysz. Amol z polskich aptek przywozi każdy, więc jeśli będę w Warszawie...

To niespodziewane odkrycie nasunęło mi pewien pomysł. Otóż każdy z odwiedzających mnie rodaków, z rodziną na czele, musi mi przywieźć w prezencie skrzyknę Amolu. Jak to spylę po cenach komercyjnych, to ceny w tutejszych sklepach przestaną mi się śnić po nocach. I kto wie, może starczy mi nawet na polskie truskawki?

wtorek, 14 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. A to ci niespodzianka!


Kiedy się jedzie na obczyznę (brr, co za straszne słowo!), rozsądny człowiek przygotowany jest na niespodzianki. Wie, że nic nie wie, a w każdym razie, nie wie wszystkiego, więc jedyne, co wie na pewno,to że wiele może go zaskoczyć. Tyle teoria. W praktyce największą niespodzianką dla rozsądnego człowieka jest fakt, jak często czuje się zaskoczony, choć przecież nie powinien. Ot, taki paradoks emigracji.

Jadąc na Łotwę, miałam już za sobą kilka krótkich wizyt w Rydze. Poczytałam też to i owo. Coś tam wiedziałam. Na przykład to, że Ryga leży na północ od Warszawy, prawie nad samym morzem, więc klimat mają tu pewnie nieco bardziej surowy i należy to uwzględnić w asortymencie przywiezionej do Rygi garderoby. Wrodzony optymizm jednak zrobił swoje i kiedy rozpakowywałam w moim ryskim mieszkaniu przytargane w niezliczonych walizach i torbach bambetle, ze zdumieniem odkryłam, że znaczna ich część to zwiewne szatki, bardziej nadające się na niedawno pożegnaną Sycylię, niż do Paryża Północy.

Dodać należy, że rozpakowywanie bagażu odbywało się przy wtórze szczękania zębami. Temperatura na zewnątrz wynosiła pewnie z pięć stopni, a w środku niestety niewiele więcej. Przy tym lało i wiało, co stanowiło ostry kontrast z upychanymi w szufladach bluzeczkami bez rękawów. Układając dobytek, zastanawiałam się, czy projektanci i wykonawcy ryskich "chruszczowek" (w jednej takiej znajduje się moje mieszkanie) w ogóle znali coś takiego jak izolacja termiczna, i czy zimą (Boże, jak tu będzie zimą?!) ryskie c. o. wygra z jej ewidentnym brakiem. Przypomniałam też sobie, jak to wiele lat temu, także w czerwcu, przyjechałam do Brugii i pierwsze, co musiałam zrobić, to pomaszerować do supermarketu i kupić porządny sweter. Który mam do dziś. Niestety, nie tu - został w Warszawie.

Drugie zaskoczenie czekało w sklepie. Tuż pod moim domem znajduje się sklep spożywczo-przemysłowy Rimi. Sieć ta jest na Łotwie bardzo powszechna i występuje w kilku wersjach - mini, maxi, super, hiper i niewykluczone, że coś tam jeszcze. "Mój" Rimi jest mini. Szybko się jednak przekonałam, że przymiotnik ten dotyczy wyłącznie powierzchni. Bo gdy chodzi o ceny, są one maxi, a nawet hiper. Niektóre produkty przebijają nasze trzy lub czterokrotnie. A najzabawniejsze, że zasada ta dotyczy także naszego Łaciatego, które tu nazywa się inaczej i inaczej też kosztuje. Tylko łatki pozostały te same. Stojąc przy półce z mlekiem, prawie się popłakałam - raz ze wzruszenia, dwa z żalu, że Łaciatego raczej nie kupię. Generalnie, wygląda na to, że lodówkę mam za dużą, bo zakupy będą raczej skromne.

O innych niespodziankach napiszę kiedy indziej. Godzinne przesunięcie czasu do przodu powoduje, że poranne wstawanie chwilowo także mnie lekko zaskakuje. Dobranoc.

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Pierwsze koty za płoty


Stało się. Od soboty jestem emigrantką. Czasową, ale zawsze. Mieszkam w mieście, które nam, Polakom, kojarzy się rozmaicie, ale język przechował jedno, niezbyt piękne skojarzenie. Pojechać do Rygi... Nie będę tłumaczyć, co to znaczy - większość wie, a jak kto nie wie, to sobie sprawdzi. No więc, ja pojechałam do Rygi dosłownie, nie w przenośni. Los i praca rzuciły mnie tutaj na czas jakiś, a ja i cieszę się, i obawiam - jak to w życiu. A żeby mi to cenne doświadczenie nie zatarło się w pamięci, od dziś ten blog będzie się nazywał Moją Ryską Przygodą.

Kiedy myślałam, jak zatytułować ten nowy rozdział mojego życia, pierwsze skojarzenie (poza jazdą do Rygi) miało źródło literackie. Skonstatowałam bowiem, że jedyna powieść z Rygą w tytule, jaką kiedykolwiek czytałam, były "Psy Rygi" - szwedzki kryminał z Kurtem Wallanderem w roli głównej. Taki plagiat jednak nie wchodził w grę, tym bardziej, że moje dotychczasowe, ryskie doświadczenia związane są raczej z kotami. A dokładniej rzecz biorąc, z jednym, i to głęboko schowanym.

Bo wszystkie ważkie czynności, jakich dokonałam przed przyjazdem na Łotwę, można z powodzeniem nazwać kupowaniem kota w worku. Mieszkanie wynajęłam przez Internet. Kilka fotek, wymiana maili z uroczym agentem (jego nieodparty urok polegał głównie na tym, że komunikował się po angielsku, co - jak już się przekonałam - wcale nie jest normą), trudne negocjacje umowy (korespondencyjne, rzecz jasna) i... już! Miało być: a) blisko mojej przyszłej pracy; b) niezbyt duże (a co za tym idzie, niezbyt drogie); c) umeblowane i wyposażone tak, by dało się wprowadzić i żyć. Punkt trzeci uzgodniony został po wycieńczających negocjacjach i powiedzmy sobie szczerze, zapisany w umowie na tyle precyzyjnie, na ile się dało, nie tworząc powieści-rzeki. Uf.

Podobną operację wykonałam, dokonując rezerwacji internetowo-telewizyjnego łącza, choć tu poszliśmy o krok dalej, bo do maili doszła jedna, za to męcząca, rozmowa telefoniczna, podczas której okazało się, że ustalenie liczby anglojęzycznych kanałów telewizyjnych stanowi wyzwanie na miarę zdobycia Czomolungmy. Za to bardzo precyzyjnie poinformowano mnie, że instalację czegokolwiek w weekend mogę sobie włożyć między bajki, bo instalatorzy pracują od poniedziałku do piątku. Pokornie zarezerwowałam więc czas instalatorów na poniedziałkowy wieczór, przy czym pewności, że się pojawią mieć nie mogłam, bo wyznaczona przeze mnie osiemnasta wywołała spore zdziwienie.

To wszystko działo się jeszcze na polskiej ziemi. Kiedy w sobotni wieczór dotarliśmy z moim PiW-em do Rygi, byliśmy bardzo ciekawi, jaki kot z tego worka wyskoczy - piękny, zdrowy syjamczyk, czy też może kulawy i parszywy dachowiec. Cóż, wylazł... mieszaniec. Może nie całkiem schorowany, ale lekko utykający i z naderwanym uchem. No bo tak. Niby wszystko się zgadza - liczba pokoi i metry kwadratowe, są jakieś meble, jest jakieś wyposażenie...  Ale tylko NIBY. Cóż mi bowiem po rozkładanej sofie, która się nie rozkłada? I jak mam uwarzyć obiad, posiadając tylko jeden garnek? Właścicielka mieszkania najwyraźniej to potrafi, ja - słabo. Niestety, właścicielki nie było, bo zachorzała, a reprezentująca ją agentka, była zaskoczona, że nie kwapię się podpisać protokołu odbioru i marudzę coś na temat zepsutej sofy i braków w kuchennych ustensyliach. Po telefonicznych konsultacjach stanęło na tym, że sofę naprawią, a garnki i patelnię mam kupić, "a potem się rozliczymy". Kot miauknął i chwilowo ucichł. Ciąg dalszy w środę - przyjeżdża właścicielka, która PODOBNO mówi po angielsku. Może uda się jej wytłumaczyć, że komplet sztućców dla czterech osób powinien mieć więcej niż trzy sztuki?

Z internetem i telewizją poszło znacznie lepiej. Goście przyjechali. Mieli wszystko, co trzeba, a po jeden kabel, którego im zbrakło, bez szemrania pojechali w sobie tylko wiadome miejsce. Podłączyli raz-dwa, przetestowali, poinstruowali i poszli. Fakt, że komunikacja odbywała się w łamanej angielszczyźnie i płynnym rosyjskim (po ich stronie) oraz łamanym rosyjskim i płynnej angielszczyźnie (po naszej), był tylko miłym dodatkiem do tak sprawnej usługi. Teraz Internet hula, a PiW ogląda Euro 2016. Życie jest piękne!





wtorek, 7 czerwca 2016

Klientka za trzy dziesiąta


Jest taka scena w "Pretty woman", w której Julia Roberts daje lekcję nieuprzejmej sprzedawczyni pewnego butiku. Parę godzin wcześniej owa sprzedawczyni zlekceważyła Julię, więc ta poszła zrobić gigantyczne zakupy gdzie indziej. Wraca obładowana torbami z luksusową odzieżą i mówi dobitnie "Big mistake".

Scena ta przypomniała mi się dziś rano, kiedy w poszukiwaniu taniej i poręcznej suszarki do włosów zawędrowałam do centrum handlowego Blue City. Czekając na otwarcie Saturna (technologia tak ma), snułam się po Błękitnym Mieście bez celu, nie licząc, rzecz jasna, celu pt. suszarka z planety Saturn. Na tym samym piętrze, całkiem niedaleczko, jest sobie sklep pod szyldem "English House". Albo jakoś podobnie. Żelazna kurtyna już uniesiona, choć formalnie do otwarcia zostało pięć minut. A przy samym wejściu kusząco rozłożone cudnej urody komplety pościelowe, których wdzięk potęgował równie cudnej urody wielki napis "-50%".

Wprawdzie pościeli ci u mnie dostatek, ale skoro ta taka śliczna i taka zdeprecjonowana, to okiem rzucić nie zaszkodzi. Wprawdzie doświadczenie szeptało nachalnie, że minus pięćdziesiąt procent od ceny z angielskiego domu to i tak kwota raczej dla angielskiej lady niż dla polskiej inteligentki chwilowo niepracującej, ale co mi tam! Zatem, wchodzę, sięgam po pierwszy z brzegu komplet, ręka lekko drży, jako że za chwilę powinnam ujrzeć cenę wyjściową.

Nie zdążyłam. Bo od stojącej parę metrów dalej lady (kontuaru, znaczy) młoda lady rzuciła ku mnie "Przykro mi, ale sklep jeszcze zamknięty!" Za trzy dziesiąta opuściłam angielski dom, nieodwołalnie porzucając myśl o zakupie pościeli. A dziewczę nieodwołalnie straciło klientkę. Big mistake! Ciekawe, czy ma prowizję od obrotu...

Przez chwilę czułam się jak pretty woman. Może bardziej woman niż pretty, ale dobre i to. A suszarka z planety Saturn jest malutka i bardzo poręczna. Ha! 

sobota, 4 czerwca 2016

Pożegnanie z Feliksem, czyli jak skończył się dla mnie komunizm


Proszę państwa, czwartego czerwca skończył się w Polsce komunizm. Cytuję klasyczkę, bo choć kpiono okrutnie z jej - Joanny Szczepkowskiej, występu w Dzienniku TV, przyznać trzeba, że powiedziała to, co wszyscy w gruncie rzeczy myśleli i czym się radowali. Pamietam ten entuzjazm przyprawiony lekkim niedowierzaniem. To naprawdę? Pamiętam plakat Tomka Sarneckiego "W samo południe". I pamiętam satysfakcję, z jaką po raz pierwszy w dorosłym życiu szłam na wybory. Jest jednak jedno ale. Bo dla mnie osobiście komunizm upadł nieco później. A było to tak...

Parę lat przed 4 czerwca 1989 roku. Impreza rodzinna. Na imprezie mój prawie narzeczony wiedzie z moim ojcem dyskusję na tematy różne, w tym polityczne. Po sierpniowych strajkach zostało tylko wzniosłe wspomnienie. Za to świeżo w pamięci pleni się stan wojenny. Podlane alkoholem temperamenty zaczynają wrzeć. Panowie spierają się, czy i kiedy ten komunistyczny kolos na glinianych nogach wreszcie upadnie. W końcu powstaje zakład: mój ojciec twierdzi, że jeszcze w tej dekadzie pomnik Feliksa Dzierżyńskiego zniknie z placu, który mój tata, jak na rasowego, przedwojennego warszawiaka przystało, nazywał Placem Bankowym. Nikt w to za bardzo nie wierzy, ale każdy by się ucieszył.

Kilka lat później. Listopad 1989 roku. Już jako świeżo upieczone małżeństwo stoimy na Placu Bankowym i patrzymy, jak krwawy Felek rozsypuje się w pył. A mój mąż mówi, że to najwspanialej przegarny zakład w jego życiu.

Tak, proszę państwa, skończył się dla mnie komunizm. 

środa, 1 czerwca 2016

Dzieci brak?


Jeśli chodzi o Dzień Dziecka, ten rok jest dla mnie wyjątkowy. Bo w tym roku, dosłownie na 11 dni przed Dniem Dziecka, nasz dom opuściło ostatnie dziecko. Opuściło w sensie metaforycznym, bo w sensie praktycznym to - jak sądzę - jeszcze nie tak prędko. Rzecz w tym, że nasza najmłodsza córka dotarła do upragnionej osiemnastki. Dodam, że owo dotarcie odbyło się z przytupem, w dodatku niejako podwójnym, bo urodziny obchodzone były wespół zespół z ukochanym naszej pociechy, który urodził się w tym samym miesiącu, więc aż się prosiło, by impreza była wspólna.

Zatem była wspólna. Dodatkowo zaś huczna i rozciągnięta w czasie. Bo najpierw rodzinna, potem towarzyska, potem znów rodzinna... Kiedy dotarliśmy do końca tego urodzinowego szaleństwa, poczułam ulgę i wyraziłam nieśmiało nadzieję, że następna taka feta to już chyba wesele. Rozmach nie będzie wiele większy, a jeśli będzie, to się zastrzelę.

Zatem, w teorii i z punktu widzenia prawa, nie mam już w domu dzieci. Z praktyką też bywa rozmaicie, bo coraz częściej popołudnia, wieczory i weekendy spędzamy z moim PiW-em, czekając na dorosłe... dzieci. Osładzają nam je esemesy, świadczące o tym, że jeszcze przez chwilę możemy się łudzić jakim takim wpływem na trajektorię żywota naszego potomstwa. Z naciskiem na "się łudzić".

Niektóre z esemesów bywają konsternujące. No bo co mam myśleć, kiedy osoba, która naście dni temu radowała się świeżo nabytą dorosłością, informuje mnie, że idzie na lody z okazji Dnia Dziecka? Jakiego dziecka? Czyżby nasza dorosła córka ukrywała gdzieś jakieś dziecko, którego istnienia nawet nie podejrzewaliśmy?

Bez kawy tego nie rozkminię. Wprawdzie piłam już dziś jedną... Do diabła z tym! W końcu to Dzień Dziecka!