poniedziałek, 23 maja 2016

Sycylia we dwoje. Que bella chiesa!


Przejrzałam fotki z naszej wyprawy. Jeśli oglądałeś, drogi Czytelniku (tu bardziej pasuje "droga Czytelniczko") kultowy film "Love actually", zapewne pamiętasz scenę, w której Keira Knightley ogląda wideo ze swojego wesela i zdumiona stwierdza: "Wszędzie tylko ja". Otóż, ja mogłabym właściwie powiedzieć to samo. Z tą różnicą, że Keira była tym faktem zaskoczona, ja - nie. Tak to jest, gdy ma się małżonka, dla ktorego zdjęcie z wakacji liczy się wyłącznie wtedy, gdy figuruje na nim uczestnik tychże. Po przejrzeniu blisko tysiąca zdjęć stwierdziłam jednak, że mam konkurencję. Albowiem obiektem nr dwa, który pojawia się na naszych fotkach co najmniej równie często jak moja osoba, są kościoły.

Już po kilku dniach naszej wyprawy skonstatowałam, że zadziwiająco przypomina ona pielgrzymkę. W każdym mieście lub miasteczku nawiedzaliśmy po kilka kościołów. Co ciekawe, nawet wtedy, gdy ruszaliśmy na spotkanie z przyrodą, na górskim lub nadmorskim szlaku napotykaliśmy jakąś wykutą w skale kapliczkę. Cattedrale, duomo, chiesa, capella, oratorio... W rozmaitych rozmiarach, stylach i w bardzo różnym stanie.

Bo sycylijskie zabytki w ogóle charakteryzuje znaczny stopień zaniedbania. Stoi sobie człowiek pod cudną barokową fasadą i podziwia. A potem wchodzi do środka i podziw miesza się z niepokojem. Bo człowiek widzi, że choć barokowy wystrój tu i ówdzie zachował ślady świetności, to w apsydzie nawy głównej niepodzielnie króluje wilgotny liszaj. A jak zagłębić się dalej i wejść do byłych pomieszczeń klasztornych, okazuje się, że słowo ruina trąci eufemizmem. I niepokój przeradza się w przerażenie, że to wszystko już wkrótce zwyczajnie się zawali.

Na Sycylii widzieliśmy kościoły bez dachów, kościoły z wstawionymi do barokowych wnętrz krzesłami kinowymi, kościoły, w których w kaplicy bocznej, za ołtarzem urządzono wucet. Z drugiej strony, podziwialiśmy mozaiki tak cudne, że tchu brakowało na długo (katedra w Monreale, Capella Palatina w Palermo) i neogotyckie, marmurowe koronki, których finezji nie odda żadne zdjęcie - trzeba zadrzeć głowę i podziwiać własnymi oczami (katedra w Erice).

Podziwialiśmy też zdumiewające wyczucie stylu, które pozwoliło sycylijskim architektom z tych eklektycznych świątyń (trzęsienia ziemi i pożary nie pozwoliły sycylijskim kościołom przetrwać w pierwotnym kształcie) stworzyć coś tak harmonijnego. Styl romański i gotyk żyją sobie za pan brat z renesansem i barokiem, do których jeszcze swoje trzy lub cztery grosze dołożyła kultura arabska. To się nazywa przyjazna kohabitacja!

Gdybym miała wskazać, która bella chiesa najbardziej przypadła mi do serca, odpowiedż byłaby wcale nieoczywista. Bo pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to kościół świętego Franciszka w Mazara del Vallo.  Nie żadna ze wspaniałych katedr o normańskiej proweniencji. Nie żadna z pereł sycylijskiego baroku. Ale ten - w sumie skromny i zapuszczony kościół z liszajem w apsydzie i zrujnowanym klasztorem obok. Pokazał go nam przemiły zakrystian. Mówił trochę po angielsku, a niedostatki języka skutecznie nadrabiał entuzjazmem. I z każdego słowa wyzierała miłość do tego kościoła. A kiedy, pokazując nam zapuszczony krużganek, z dumą powiedział, że wszystkie porastające ogród rośliny zasadził własnoręcznie, moje serce już na zawsze zostało w Chiesa San Francesco.




piątek, 20 maja 2016

Sycylia we dwoje. O (nie)jedzeniu słów kilka


Kuchnia sycylijska jest przepyszna. Przepyszna i urozmaicona. Taką opinię przeczytasz, drogi Czytelniku, w każdym przewodniku po wyspie i w każdym artykule traktującym na temat jej uroków. I zasadniczo można się z nią zgodzić, chyba że... Chyba że się należy do gatunku homo sapiens diaeteticus. I jeśli się nie jada, dajmy na to, węglowodanów, kuchnia sycylijska nie tylko nie jest przepyszna, ale jest wręcz zabójcza.

Bo kuchnia sycylijska węglowodanami stoi. Menu wszystkich knajp to w miażdżącej większości pasty (kluchy), risotto i pizze różnej maści, a zmieniają się tylko dodatki. Oczywiście, jak się człowiek uprze i ma nieco zasobniejszy portfel, może ominąć tę niedogodność i zjeść na przykład samo mięso. Powiedzcie mi jednak, co ma zrobić wegetarianka, która nie jada węglowodanów?

Otóż taka dziwaczka ratuje się jak może. Na przykład prosi pokornie gospodarza hoteliku i kucharza w jednej osobie, by na kolację podał jej pastę z bakłażanem składającą się z samego bakłażana. Czasem się udaje.

Najgorzej jest jednak ze śniadaniami. W hotelikach, w których zarezerwowaliśmy sobie noclegi, śniadanie było wliczone w cenę. Generalnie rzecz ujmując, jest to rozwiązanie wygodne, bo pozwala nie ganiać rano po knajpach lub sklepach, tracąc cenny czas. Generalnie. Bo gdy przyjrzeć się sprawie bliżej, homo sapiens diaeteticus ląduje bez śniadania. Cóż bowiem ma zrobić, jeśli na talerzu ma samo pieczywo i dżem? O jakości pieczywa wypowiadać się nie mogę, bo nie próbowałam. Od PiW-a wiem, że bywała różna. Szczytem wszystkiego były opakowane w celofan sucharki, które w hotelu w Palermo nasza urocza gospodyni pozostawiła nam w wielkiej obfitości, w towarzystwie malutkich dżemików i miodków. Dla równowagi, w kilku miejscach PiW ucztował, przebierając wśród świeżutkich croissantów i ciasta domowego wypieku. A ja piłam kawę.

Na szczęście są targowiska. A na targowiskach - masa lokalnych owoców i warzyw, w tym takich, których polskie podniebienie w ogóle nie zna. Jak na przykład nespole - coś w rodzaju skrzyżowania moreli z jabłkiem czy gruszką. Po polsku się to ponoć nazywa nieśplik japoński. Jak zwał, tak zwał, ale jest pyszne! Nieśplik parę razy uratował mnie przed śmiercią głodową, kiedy w hotelowym menu śniadaniowym sucharki były jedyną opcją.

Żeby być sprawiedliwą, muszę jednak dodać, że zwykły homo sapiens, który nie ma żadnych dietetycznych fanaberii, na kuchnię sycylijską nie powie złego słowa. A jak jeszcze lubi wino i trafi do Marsali... Ale to już całkiem inna historia.


środa, 18 maja 2016

Sycylia we dwoje. W objęciach natury, czyli nie rób mi zdjęć!


Jak już pisałam, nasza wyprawa sycylijska była zaplanowana pod hasłem "Tyleż kultury, co natury". Po estetycznych (zabytki) i neurotycznych (ruch uliczny) przeżyciach miejskich uciekaliśmy w regiony, gdzie królowała mniej lub bardziej dzika przyroda. W ten sposób odwiedziliśmy: Etnę, wąwóz i park krajobrazowy rzeki Alcantara, rezerwat góry Monte Cofano, saliny koło Trapani, klif marglowy Scala dei Turchi (Schody Turków - od tureckich piratów, którzy się ponoć pod tym klifem ukrywali przed sztormami), rezerwat nadmorski Vendicari i rezerwat górki Pantalica. W tym ostatnim, zresztą, kultura zbiegła się z naturą, bo w skałach obserwować można ślady osady i grobowców (gdzie ludzie żyją, tam i umierają) sprzed 3 tysięcy lat.

Każde z tych miejsc zasługuje na osobny opis, a najlepiej opis i zdjęciową sesję. Oczywiście, zdjęć mamy pewnie z tysiąc, co zresztą stało się przyczyną licznych - ujmę to eufimistycznie - nieporozumień.

No bo tak. Wyobraź sobie, miły Czytelniku. Upał 30 stopni w cieniu, którego brak. Słońce tak praży, że fotchrom w twoich okularach nie nadąża ściemniać. Droga pnie się pod górę już ze dwadzieścia minut i ani myśli przestać. Spod nóg na prawo i lewo zmykają jaszczurki, a ty nie masz pewności, czy to nie żmije, których panicznie, wręcz organicznie się boisz. Na plecach masz plecak z tym i owym, co w sumie trochę waży. Pot zalewa ci grzbiet i oczy. Włosy ci splątało sycylijskie sirocco. Twarz ma kolor sycylijskich pomodorów...

Natomiast twój towarzysz wędrówki, nie bacząc na to wszystko, co chwila trzaska ci fotkę. "Kochanie - woła dziarsko - popatrz na mnie!" I trzask! Wyobraźnia podsuwa ci obraz, jaki się na tej fotce pojawi i jest pewne, że na okładkę Vogua to się raczej nie nada. Zza zaciśniętych zębów rzucasz więc coraz bardziej wściekłe "Prosiłam, żebyś nie robił mi zdjęć!", ale to na nic. I do głowy ci przychodzi, że jak tak dalej pójdzie, to w skrajnym przypadku "Sycylia we dwoje" może się skończyć  "Rozwodem po włosku".

Wkrótce czeka mnie konfrontacja z tą fotograficzną sesją. Rozważam cyberatak na komp Małżonka, gdzie wszystkie te foty zostały zgrane. Jak skasuję połowę, nawet się nie zorientuje. Ha!

Sycylia we dwoje. Perły baroku, czyli schody, schody...


Wspominałam o schodach. Cóż, takiej kuracji antycellulitisowej, jaką zaliczyłam na Sycylii, to za żadne pieniądze się nie kupi.

Sycylia południowa słynie z miast barokowych. Oczywiście, wcześniej były one antyczne, średniowieczne i renesansowe, ale nawiedzające ten region trzęsienia ziemi skutecznie zadbały o to, by wszystko, co ręka ludzka (grecka, rzymska, arabska, normańska) wybudowała, zwaliło się i rozsypało w pył. Ale ręka ludzka nie próżnowała i na tym miejscu, gdzie kiedyś stała, dajmy na to, grecka świątynia lub normańska katedra, stawiała katedrę w stylu odpowiadającym gustom współczesnych. Stąd wszechobecny w tym regionie barok. Agrigento, Caltagirone, Ragusa, Modica, Noto - wszystkie te miasta zwane są perłami sycylijskiego baroku. Cała kolia.

Baroku tam do przesytu - fakt. Mnie jednak wspomniane miasta już na zawsze skojarzą się ze schodami. Położone na wzgórzach, powodują konieczność łażenia to w górę, to w dół, po nieliczonej liczbie stopni. Sprawiają też dodatkowy kłopot - dojechanie do niektórych części miasta samochodem graniczy z cudem. W kilku przypadkach, po beznadziejnym krążeniu po stromych ulicach w poszukiwaniu naszej docelowej casa, musieliśmy odpuścić, zostawić samochód gdzieś w dolnej części miasta i wdrapywać się na piechotę, targając bagaż po setkach schodów. Ja likwidowałam cellulit. Mąż nabierał tężyzny. Same korzyści.

Sycylijczycy postarali się też o to, by przynajmniej niektóre ze schodów uczynić atrakcyjnymi. Przykładem są schody Scalinata di Santa Maria del Monte - 142 stopnie, a każdy ozdobiony płytkami ceramicznymi z innym wzorem. Robią wrażenie! Z kolei w Noto tarfiliśmy akurat na obchodzone tu w trzeci weekend maja święto wiosny, dzięki czemu podziwialiśmy jedne z tamtejszych schodów oklejone zdjęciami kwiatów. Notabene, tamtejsi floryści ułożyli na kilku ulicach wspaniałe kwiatowe kompozycje - po pokonaniu kolejnej setki schodów, taki oddech dla duszy bardzo się przydawał.

Ale chyba najwięcej schodów pokonaliśmy w Ragusie. Trasę z Ragusa Superior do Ragusa Ibla i z powrotem mogę z powodzeniem potraktować jako rownoważność ładnych paru godzin fitnesu. dodam jednak, że było warto! Ragusa jest zachwycająca i żadne schody nie są w stanie tego wrażenia zatrzeć. A nawet, jakby wręcz przeciwnie - bez nich to już nie byłaby ta Ragusa.

Reasumując, kiedy dotrę do płaskiej, mazowieckiej ziemi, może pójdę za ciosem i zrezygnuję z windy na moje czwarte piętro? E, może jednak nie przesadzajmy.

PS. Córka mi właśnie napisała, że winda w naszym domu nie działa. Jak mówią Anglosasi, ostrożnie z życzeniami!



poniedziałek, 16 maja 2016

Sycylia we dwoje. Część piąta: Noto - pech!


Ten nieco dziwaczny ortograficznie tytuł za chwilę stanie się zupełnie jasny. A było to tak...

Dzień zaczął się kiepsko. Po nocy spędzonej w dosyć obskurnym "apartamencie" w Caltagirone ("Beautiful view from the balcony, signora, specially for you!"), niedzielę planowaliśmy otworzyć mszą świętą w tamtejszej katedrze. Godzinę sprawdziłam osobiście, na każdy możliwy sposób, z wizytą w zakrystii w sobotę wieczorem włącznie. Wszystkie informacje potwierdzały jasno: msza o 9.00. Amen.

Kiedy stawiliśmy się pod katedrą o 8.56, zastaliśmy wszystkie drzwi zamknięte na głucho (na jednych nawet wisiała kłódka wielkości kociego łba). PiW oczywiście podejrzewał, że: a) nie sprawdziłam ; b) źle sprawdziłam ; c) nie dopytałam; d) nie zrozumiałam... Uratowały mnie dwie elegancko ubrane lokaleski w wieku sędziwym, które najwyraźniej też przyszły na mszę i wyrażały wielkie zdumienie, że jej nie ma. Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z sytuacją, żeby z dnia na dzień odwołano niedzielną mszę. I to w katedrze! Zły znak!

Chcąc, nie chcąc, ruszyliśmy w dalszą drogę, licząc na to, że w którymś z licznych kościołów barokowych miast południowej Sycylii natrafimy na mszę, która pozwoli nam "dzień święty święcić". Mnie jednak dręczył niepokój. 

W cudownej i spektakularnej pod każdym względem Ragusie wydawało się, że sprawy przybrały właściwy obrót. W ostatniej chwili wpadliśmy na mszę do kościoła św. Jana Chrzciciela. Msza była z udziałem skautów, co skutkowało gitarą i śpiewem. Trochę wszystkich rozpraszał przygłuchy ksiądz-staruszek, który spowiadał podczas liturgii do połowy wywieszony z konfesjonału. Tylko brak znajomości włoskiego uchronił nas od rażącego naruszenia tajemnicy spowiedzi. Obecni na mszy Włosi pewnie zatykali uszy. 

W Modice sukces był połowiczny - na dwie zaplanowane katedry, jedna była otwarta, druga zamknięta. Za to obkupiliśmy się w lokalną "aztecką" czekoladę w takiej ilości, że teraz obawiam się o nasz bagaż. W sensie nadbagaż. 

Z Modiki ruszyliśmy do Noto, gdzie mieliśmy spędzić nocleg i zwiedzić kolejne perły sycylijskiego baroku. Wszystko szło gładko. Droga pusta, słońce jak marzenie, krajobrazy pocztówkowe do nieprzyzwoitości. Tuż przed miastem zaczął się korek-gigant. Całe Noto wracało z weekendu. PiW prowadził niespiesznie. Przymknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, byliśmy już na zderzaku samochodu przed nami. Stłuczka! 

Opisanie tego, co przeżyliśmy, załatwiając formalności z parą Sycylijczyków, którzy po angielsku znali tylko słowo "sorry", zabrałoby mi zbyt wiele czasu. Wypełnianie formularzy po włosku było niezapomnianym przeżyciem. A na domiar złego, kiedy grzebaliśmy w bagażniku, szukając dokumentów, moją śliczną, nowiutką kurtkę przeciwdeszczową porwał szalejący wicher. A my spostrzegliśmy jej brak dopiero, gdy ślad po niej zaginął. 

Do Noto dojechaliśmy spóźnieni, w humorach dobrych inaczej. Fakt, że po raz kolejny cholerna Jane z nawigacji wpuściła nas w ulicę jednokierunkową, nie poprawił sytuacji. Porzuciliśmy samochód na jakimś dzikim parkingu i wtargaliśmy walizę po kolejnych kilkudziesięciu schodach (schodom na Sycylii poświęcę osobny wpis już wkrótce). A gdy dotarliśmy do apartamentu, miły właściciel oznajmił, że płatność teraz, gotówką. My na to, że już zapłaciliśmy, kartą, online. On, że kasy nie ma. I tak dalej. A że niedziela, w biurze agencji nikt nie pracuje. Telefony będziemy wykonywać jutro. I jutro się okaże, czy pech się skończył, czy trwa. Wrrrrr!

PS. Nie wiem, czy uda mi się wrzucić tę notkę na bloga, bo w apartamencie WiFi jest tylko teoretycznie. 

PPS. Wrzucam o poranku. Jakimś cudem złapałam kawałek sieci. A za chwilę ciąg dalszy przygody z płatnością za pokój. Nastrój mam bojowy. Żaden Sycylijczyk mi nie podskoczy! 

czwartek, 12 maja 2016

Sycylia we dwoje. Część czwarta: Alcantara, czyli windom mówimy nie!


Pora opowiedzieć o sycylijskiej przyrodzie. W naszej wyprawie zadbaliśmy o równowagę - tyleż kultury, co natury. Jak już pisałam, zaczęliśmy z górnego C, czyli z kraterów Etny. A stąd już tylko rzut kamieniem do wąwozu Alcantary.

Tym razem trafiliśmy jak po sznurku. Wielkie drogowskazy prowadziły nas na obszerny parking, gdzie uroczy pan wręczył nam mapkę rzeczonego wąwozu, wskazał drogę do kas, a na koniec tych uprzejmości oznajmił, że opłata za jego kompetentne usługi wynosi "co łaska". W kasie siedział śniady młodzian, który płynną, o dziwo, angielszczyzną wyrecytował, że mamy dwie opcje: albo zjechać windą do wąwozu, popatrzeć na rzekę i wrócić (opcja tańsza), albo zjechać windą tyle razy, ile dusza zapragnie, i podziwiać z dołu, z góry, z boku...

Po krótkiej naradzie bez słów (same spojrzenia wystarczyły), uznaliśmy, że korzystanie z windy, by podziwiać wąwóz, jest poniżej naszej godności i powyżej naszej kieszeni. Na wąwóz spojrzeliśmy sobie z punktu widokowego niedaleko parkingu, po czym pojechaliśmy parę kilometrów dalej, do Parku Krajobrazowego Alcantara, by na własnych nogach zrobić trasę przez okoliczne wzgórza. Trasa okazała się na miarę naszych oczekiwań - widoki piękne, rzeka jak malowanie, a jej liczne kaskady mogliśmy podziwiać bez brodzących na jej brzegach turystów - miłośników turystyki windowej. Było pusto, cicho i pięknie.

Nie obyło się bez drobnych niespodzianek. Otóż w znalezionym na stonie parku opisie naszej trasy widniała informacja, że jest to ścieżka łatwa do przejścia, którą pokonają nawet dzieci czy osoby niepełnosprawne. Już po kilku krokach nabraliśmy wątpliwości, czy osoba niepełnosprawna dałaby radę - ścieżka była kamienista, wąska, a niekiedy dosyć stroma. W drugiej połwie trasy zgodnie doszliśmy do wniosku, że opis przygotował ktoś intelektualnie sprawny inaczej. Ewentualnie, że nigdy na tej ścieżce nie był. Ewentualnie, że nie znał angielskiego. Ostre podejście pod szczyt wzgórza na sto procent nie mieściło sie w opisie i mam szczerą nadzieję, że nikt niepełnosprawny tam się nie wybierze.

My ukończyliśmy trasę bez większych problemów, choć mój PiW był zdania, że tempo było, jakby to ująć, mało ambitne. Aluzje, że niektórym przydałaby się winda, zapamiętałam i nie zawaham się ich użyć. W swoim czasie.


środa, 11 maja 2016

Sycylia we Dwoje. Część trzecia: Palermo, czyli owca w mieście


Dzisiejszy dzień wprawdzie upłynął nam głównie przyrodniczo, postanowiłam jednak oddać cesarzowi co cesarskie i zanim oddam się opisom sycylijskiej natury, kilka akapitów poświęcić Palermo. Spędziliśmy tam zaledwie jeden dzień, a wrażeniami można by zapełnić wołową skórę. No, może owczą.

O tej owcy piszę nie bez kozery. Bo kiedy, po blisko godzinnej walce o życie w palermiańskich korkach, wreszcie dotarliśmy do naszego hostelu, na powitanie z sąsiedniej uliczki wybiegła dorodna i w niebogłosy becząca owca! Hostel zaś nie był usytuowany na peryferiach stolicy, ale w szeroko rozumianym centrum, 10 minut piechotą do katedry. Do dziś żałuję, że nie zdążyłam cyknąć fotki, nim nasza gospodyni przpędziła zwierzątko w sobie tylko zanym kierunku (ani chybi na sąsiednią ulicę). Teraz nikt mi nie uwierzy!

Po tym zoologicznym szoku, byłam pewna, że nic mnie już nie zdziwi. A jednak! Oczywiście, na pierwszym miejscu moich zdziwień figuruje ruch uliczny. W Palermo jeździ się po wszystkim - poboczach, chodnikach, schodach. Pieszy nie ma praw żadnych, zatem musi mieć spryt i odwagę. Albo - jak ja - sprytnego i odważnego towarzysza życia, który w odpowiednim momencie szarpnie za rękę, ratując spod kół szalonego motocyklisty.

Niemiłym zaskoczeniem był straszliwy, wręcz porażający brud. Śmieci leżą gdzie popadnie, takoż i odchody, o których optymistcznie i uparcie myślałam, że są psie. Jako tako czysto jest tylko w najbardziej prestiżowych miejscach miasta, czyli na przykład na dziedzińcu katedry i w jej wnętrzu. Kilka ulic dalej - nie ma zmiłuj.

Z kolei miłą niespodzianką okazali się mieszkańcy Palermo. Parę razy doświadczyliśmy ich życzliwości, w tym raz była ona na wagę złota, czyli miejsca do zaparkowania. Kiedy, podjechawszy w pobliże naszego hostelu, rozpaczliwie szukaliśmy jakiejś dziury, by się w nią wcisnąć, pewien sklepikarz wyszedł na ulicę i usunąwszy jakieś swoje kontenerki, zrobił nam miejsce. W potoczystym, sycylijskim dialekcie poinformował nas, że tu bezpiecznie, bo on będzie miał oko na naszego golfika. Hm, przynajmniej tak go zrozumiałam.

Zdziwiła mnie też nasza gospodyni. Podczas naszej podróży wydzwaniała do nas po wielokroć, dopytując się, o której dotrzemy do Palermo i hostelu. Ten przejaw troski wydawał nam się zdecydowanie ponadstandardowy. Gdy wreszcie pojawiliśmy się na miejscu około godziny dziewiętnastej, dziewczyna (tak, na oko, jakieś 25 lat) wyraźnie się ucieszyła. Po czym, kiedy już przegoniła owcę, raz-dwa dała nam pęk kluczy, poinstruowała, że ten do sypialni, ten do drzwi wewnętrznych, a ten do bramy, obróciła się na pięcie i... znikła nam z oczu na zawsze. To znaczy, raczej my jej znikliśmy z oczu. Bo ilekroć przechodziliśmy koło tamtejszego ulicznego zagłębia barowego, nasza pani siedziała tam w licznym towarzystwie, racząc się obficie piwkiem. Ona nas nie widziała, my ją owszem. Klucze zostawiliśmy jej w drzwiach sypialni.

A jednak, mimo hałasu, brudu, śmiercionośnego ruchu ulicznego i biegającej po centrum miasta rogacizny, Palermo pozostanie w mojej pamięci jako punkt zdecydowanie jasny. Zobaczyliśmy tam wiele pięknych miejsc. Niektóre, jak Kaplica Palatyńska, doprowadziły nas wręcz do estetycznej ekstazy. Inne, jak Katakumby Kapucynów, wywołały refleksję nad człowieczą tęsknotą do nieco opacznie rozumianej nieśmiertelności (zmumifikowane ciała braciszków oraz co znaczniejszych mieszczan robią naprawdę groteskowe wrażenie). A spożyty w zupełnie przypadkowej trattorii obiad zasłużył w naszych oczach i podniebieniach na kilka gwiazdek Michelina. Których, rzecz jasna, nie dostanie, bo kto da gwiazdki ulicznej knajpie pod namiotem? 

Sycylia we dwoje. Część druga: po żużlu we mgle


Prosto z lotniska ruszyliśmy ku przygodzie. Czyli na Etnę. Ostatnią erupcję miała rok temu, więc uznaliśmy, że teraz sobie pośpi. Szybko się jednak przekonaliśmy, że wybuch wulkanu jest niczym w porównaniu z dotarciem do jego stóp. Wypożyczona za ciężkie euro sycylijska nawigacja okazała się sycylijskim zabytkiem. Kryjąca się w jej czeluściach Jane (patrz wpis z dnia wczorajszego) albo milczała niczym sfinks, albo udzielała nam instrukcji, które w każdym innym miejscu na świecie zawiodłyby nas wprost na posterunek policji. Na przykład, kazała się "szarpnąć" w drogę jednokierunkową pod prąd. Na szczęście, podobne wyczyny tu, na Sycylii, nie budzą niczyjego zdziwienia, a ryzyko kolozji jest wcale niewiększe niż przy jeździe zgodnie z przepisami.

Do stacji kolejki linowej na Etnę dotarliśmy zatem nie dzięki Jane, ale dzięki Opatrzności w osobie miłego, włoskiego księdza, który bardzo obrazowo opisał nam właściwą drogę. Po włosku, rzecz jasna, ale z użyciem wielu wykrzykników i rąk.

Sama kolejka też okazała się zabytkowa. Cud, że jeszcze jeździ. Kiedy wczołgaliśmy się na górę, poczułam wyraźną ulgę. Na górnej stacji, zgodnie z tym, co wyczytaliśmy w sieci, czekały nas dwie opcje - podjechanie pod krater z fasonem wielkim terenowym mercem albo wdrapanie się tam na własnych nogach. Mój PiW po rycersku zaproponował wjazd. Ja po harcersku odmówiłam, oświadczając, że za 20 euro to sobie kupię obiad, a do krateru pójdę o moich wątłych siłach.

Szybko się okazało, że takich jak my nie było wielu. Miażdżąca większość turystów wybiera opcję numer jeden. I niewiele traci. Do krateru idzie się bowiem dokładnie tą samą drogą, którą jadą dżipy. Drogą składającą się z ubitego, żużlowego pyłu, za cały krajobraz mając hałdy też żużlu, tyle że z grubego przemiału. No, chyba że tych hałd nie widać, co zdarza się często, bo często schodzi mgła.

Buzujący w moim Ślubnym duch przygody nie pozwolił nam jednak wejść na górę po bożemu. W pewnym momencie dostrzegł on jakiś cudowny skrót. Mając w pamieci instrukcje Jane, "szarpnęliśmy się" ostro w lewo i pomaszerowaliśmy ostro pod górę, grzęznąc nieco w żużlu. Tym grubszym, dla odmiany. W efekcie zaoszczędziliśmy dobre kilkaset metrów i zarobiliśmy parę otarć na stopach, bo żużel wsypywał się do butów. To znaczy, JA zarobiłam, bo mój PiW twierdził, że JEMU nic się nie wsypało. Hmmm...

W nagrodę dostaliśmy słońce nad kraterem, dzięki czemu nie musieliśmy już walczyć z mgłą, a jedynie z porywistym wiatrem. Widok był całkiem, całkiem, ale nie wiem, czy zostaną nam z tego zdjęcia, po dzień później PiW-owi padła karta pamięci. Może i dobrze - podejrzewam, ze na tych fotkach wyglądam co najmniej dziwnie, okutana w kaptur i własne, targane wichrem włosy.

W drodze na dół już bez protestu skorzystałam z zaproponowanego przez Małżonka skrótu. Szło się nieźle, ale tylko do momentu, gdy mgła zgęstniała na śmietanę, a ja wpadłam w panikę, że koniec świata zaskoczy mnie po kostki w żużlu. Po omacku wyleźliśmy więc na drogę i tym sposobem dokończyliśmy zejście z Etny. Zjazd kolejką też odbył się we mgle, więc zamiast podziwiać widoki, patrzyliśmy sobie z Mężem w oczy. W końcu to "Sycylia we dwoje"!


wtorek, 10 maja 2016

Sycylia we dwoje. Część pierwsza: Szarpnij się w prawo!


I tak oto, po kilku latach od zakończenia przekładu monografii o Rogerze II Sycylijskim, spełniam moje marzenie i oglądam ziemię Rugeria na własne oczy. Mój Pan i Władca zrobił mi prezent pt. Sycylia we dwoje. W maju. Teraz.

Wyruszyliśmy w niedzielę z Katanii wypożyczonym na tamtejszym lotnisku golfikiem. Małe toto i mocno już podrapane, co uwieczniliśmy skrupulatnie na zdjęciach, żeby się firma Firefly nie czepiała. Kiedy strzelałam te fotki, nie mieliśmy do końca świadomości, jakie to roztropne posunięcie. Zrozumieliśmy wkrótce.

Bo jazda samochodem po Sycylii to rozrywka, przy której rosyjska ruletka może uchodzić za szczyt bezpieczeństwa i rozwagi. Przepisy są tu chyba tylko po to, żeby się Unia nie czepiała. Znaki pionowe i poziome stawia się i maluje dla picu, a kierowca, zamiast ich znajomości, musi po prostu posiadać odpowiednią dozę fantazji i brawury. Jak tego nie masz, nie siadaj za kółko!

Od niedzieli zdążyłam już kilka razy stanąć na progu śmierci - głównie ze strachu, ale marna to pociecha. Samochody mijają się na centymetry, parkują zderzak w zderzak i gdzie popadnie. Odrapany jest KAŻDY. Dosłownie. Jak do tej pory nie udało mi się zobaczyć ani jednego, którego karoseria nie wymagałaby ręki blacharza. Sycylijczycy jednak najwyraźniej ważą to sobie lekce i warsztaty blacharskie nie mają nic do roboty, bo naprawiać się nie opłaca. W Palermo po raz pierwszy w życiu widziałam zasuwający na pełnym gazie samochód, który dosłownie nie miał calej przedniej części maski.

Jakość dróg to osobna historia. Drogę przez sycylijskie góry mam wyrytą w duszy już na zawsze, z jej każdym, piekielnym zakrętem. I do końca życia Sycylia będzie mi się kojarzyła z głosem niejakiej Jane z wypożyczonej tu nawigacji, która co chwila komunikuje: "Turn left, and SHARP right!" Znaczy "Skręć w lewo i szarpnij się w prawo!" Co, biorąc pod uwagę moc silnika naszej limuzyny, nabiera podwójnego sensu. Golfik "szarpie się" z wysiłkiem, a my siwiejemy coraz bardziej, licząc na to, że to już ostatni zakręt o 180 stopni. Pożyjemy (hehe), zobaczymy.

Ciąg dalszy, mam nadzieję, nastąpi. 

piątek, 6 maja 2016

Ziemia obiecana na Woli


Od jakiegoś czasu czuję się, jakbym żyła w "Ziemi obiecanej". Nie, nie w tej, do której Starsi Bracia w wierze wędrowali 40 lat. W tej Reymontowskiej, łódzkiej i fabrycznej. Wprawdzie warszawska Wola też była fabryczna, jednak nie w tym tkwi podobieństwo. Podobieństwo tkwi w ogniu.

Bo od jakiegoś czasu na mojej ulicy regularnie wybuchają pożary. Mniej więcej raz na tydzień nocną ciszę rozdziera wycie syren straży pożarnej, a w nasze okna błyska niebieskie światło strażackich wozów. Prawdziwa dyskoteka. Płonie sąsiednia kamienica.

Jest to stara, przedwojenna ruina. I wygląda dokładnie tak, jak brzmi: RUINA. Grożąca zawaleniem. Trzymająca się w kupie ledwo, ledwo. Tu i tam podparta kołkami i dla picu odseparowana od chodnika białoczerwoną taśmą z napisem "Przejście drugą stroną ulicy". Dzięki czemu, jak komuś spadnie na głowę któraś z licznych, obluzowanych cegieł, to ów ktoś sam sobie będzie winien.

Ktoś mógłby spytać, po co taka ruina jeszcze stoi i grozi ludzkiemu życiu i zdrowiu. Ja też pytałam - przez pierwsze parę lat mieszkania obok. Teraz już nie pytam, bo wiem. Otóż stoi, bo ten archtektoniczny truposz otoczony jest opieką konserwatora zabytków. Przy czym, słowo "otoczny" należy rozumieć bardzo precyzyjnie - otoczony taśmą. Bo na tym opieka się kończy.

Kamienica bowiem stanowi własność prywatną. Czyją - nie mam pojęcia. Słuchy jednak krążą, że właściciel istnieje i chętnie by właścicielem być przestał. Nie bardzo jednak może, bo kto kupi ruinę "pod konserwatorem"? Idealnie byłoby zburzyć to, co zostało z kamienicy, i spylić atrakcyjną działkę w centrum stolicy. Do rymu. Ale nie wolno - zburzenie "zabytku" grozi drakońskimi karami, które cały biznes uczyniłyby kompletnie nieopłacalnym. Zatem ruina stoi sobie i malowniczo niszczeje, a okoliczni menele urządzają w niej sobie noclegownię, imprezownię i licho wie, co jeszcze.

Dlatego, kiedy jakiś czas temu kamienica zaczęła regularnie płonąć, przypomniała mi się "Ziemia obiecana". Tam pożary fabryk stanowiły nierzadko ratunek przed bankructwem. Tu - kto wie? - może okażą się gwoździem do trumny tego truposza, a konserwator zabytków nie będzie miał już czego otaczać taśmą, czyli opieką.

I wszystko to generalnie ważyłabym sobie lekce, gdyby nie fakt, że MOJA kamienica stoi tuż obok. Przez prowizoryczny i bynajmniej nie przysłowiowy płot. Który ognioodporny nie jest. Mam zatem nadzieję, że święty Florian, w przeciwieństwie do konserwatora zabytków, otoczy nas opieką. Nie taśmą.