sobota, 29 stycznia 2011

Bilet na strzelaninę poproszę

Kiedy się dowiedziałam o zamieszkach w Egipcie, pierwsza myśl - egoistyczna, muszę to przyznać - jaka mi przyszła do głowy, brzmiała: "Dobrze, że nie w sierpniu". Bo w sierpniu ubiegłego roku spędzałam w Egipcie urlop. Fakt, że w miejscu oddalonym od krwawych demonstracji o blisko 400 km, jakoś mi umknął - po prostu, cieszyłam się, że nie zawiozłam rodziny do kraju, gdzie się na ulicach strzela do ludzi.

Dziś ze zdumieniem czytam, że moi rodacy organizują wycieczki do Kairu specjalnie po to, by sobie popatrzeć na demonstracje. Po pierwszym jednak wstrząsie przychodzi refleksja, że człowiek nie raz już dowiódł, że jest istotą skomplikowaną. Ostatecznie, w dawnych czasach, kiedy nie było telewizji, gawiedź tłumnie zbierała się na miejskich placach, by oglądać popisy zręczności lokalnych katów. Stosy, szubienice i gilotyny z powodzeniem zastępowały kino akcji, dostarczając widzom stosownej dawki emocji, a może i cichej satysfakcji, że na stryczku dynda ciało bliźniego, a nie nasze własne.

Wydawałoby się jednak, że dziś media oferują nam już wystarczająco dużo podobnych doznań. Wystarczy włączyć wieczorne wiadomości, a jakby komu było mało, na którymś z dostępnych kanałów na pewno znajdzie się film, gdzie krew leje się bez umiaru. A jednak nie. Ludzie kupują bilety na samolot i lecą na drugi koniec świata, żeby NA WŁASNE OCZY zobaczyć starcia demonstrantów z policją. Popatrzeć na płonące samochody, poczuć zapach dymu, gazu, a może i krwi.

Czyżbyśmy byli aż tak znieczuleni, że musimy być naprawdę blisko dramatu, w samym jego środku, by nas poruszył? Czy aż tak z nami źle, że wszystko odbieramy w kategoriach widowiska? Mam nadzieję, że nie. W końcu, ci, co tam teraz jadą, to zaledwie jakiś ułamek procenta, niewielki margines. I tylko mam nadzieję, że ten "margines" (w obu tego słowa znaczeniach) ma w kieszeni nie tylko paszport z orłem w koronie. Bo inaczej - przyjdzie się spalić ze wstydu.

niedziela, 23 stycznia 2011

Requiem dla Niny

Ten wypad do kina planowałyśmy z przyjaciółką od paru tygodni. Wprawdzie o "Czarnym łabędziu" wiedziałyśmy tylko tyle, że to film o baletnicy, że ponoć świetny, i że gra w nim Natalie Portman (ponoć zjawiskowa), ale było jasne, że musimy to zobaczyć. Choćby dlatego, że córka przyjaciółki wybiera się do szkoły baletowej. Plan był taki, że idziemy w składzie: ja, moje dwie córki (17-stka i 13-stka) i moja przyjaciółka z córką (też 13-stką). Film wprawdzie od lat 15, ale nasze 13-stki już niejeden film od lat 15 widziały, więc bez przesady... Gdy więc mąż wcisnął mi wczoraj rano do ręki gazetę, mówiąc z naciskiem "Może jednak to przeczytaj", ogarnęły mnie niedobre przeczucia. A kiedy na samym początku recenzji w oczy rzuciło mi się nazwisko Arofonsky'ego, wiedziałam, że moja 13-stka na "Czarnego łabędzia" nie pójdzie.

Bardzo lubię kino Darrena Arofonsky'ego. Widziałam jego "Requiem dla snu", "Źródło" i "Zapaśnika". Każdy inny, ale każdy na swój sposób straszny. Filmy, po których ciężko jest pójść z kumpelą na kawę i ciastko. Filmy, które włażą pod skórę i do duszy. Włażą tak skutecznie, że człowiek wydłubuje je stamtąd latami, a niektórych pewnie do końca nie wydłubie nigdy.

"Czarny łabędź" też należy do tej kategorii. Siedziałam w kinie jak zahipnotyzowana i cud, że nie odgryzłam sobie palców. Obłęd głównej bohaterki (faktycznie, rewelacyjna Portman) niemal mi się udzielał. W każdej scenie czaiła się groza - tym straszniejsza, że wypełzająca z coraz mroczniejszych zakamarków duszy baletnicy Niny.

"Czarnego łabędzia" można czytać na różne sposoby. Jako film o toksycznej relacji między matką - niespełnioną artystką (świetna Barbara Hershey), a córką - artystką, która ma szansę się spełnić. O tym, że życie tancerek to nieustanna walka - z własnym ciałem, bólem, słabością i czyhającymi na naszą rolę koleżankami po fachu. O sztuce, która może wydrążyć artystę do samego dna i pozostawić tylko pustą skorupkę. Dla mnie jednak, balet jest w tym obrazie tylko pretekstem. Tłem - malowniczym, to fakt - dla niemal klinicznego studium szaleństwa.

Wyszłam z kina zmordowana, jak po emocjonalnym gwałcie. A moja 17-letnia Zośka powtarzała "masakra, masakra..." - głosem, w którym obok przerażenia pobrzmiewał zachwyt. "Czarnego łabędzia" omówiłyśmy od wczoraj jakieś trzydzieści razy. I choć pewnie drugi raz nie dałabym rady go obejrzeć, tych dwóch godzin w towarzystwie kruchej jak porcelanowa laleczka Natalie Portman nie uważam za zmarnowane. Darren Aronofsky jeszcze raz pokazał mi mroczną stronę życia - przejmujące requiem dla Niny.

czwartek, 20 stycznia 2011

Babcia na akord

Moja babcia Janka była Babcią przez wielkie B. Takim babciowym metrem z Sèvres.

Po pierwsze, kochała mnie bez opamiętania. A że uwielbiała gotować i robiła to świetnie, jej miłość wyrażała się w znacznej mierze w dokarmianiu mnie, czego skutki znoszę do dziś, odchudzając się permanentnie.

Po drugie, uważała mnie za ósmy cud świata, o czym informowała mnie często-gęsto, dzięki czemu czasem - gdy sobie to wspomnę - przez chwilę myślę, że nie jestem taka ostatnia.

Po trzecie, dzieliła się ze mną swoją życiową mądrością, z której do dziś pozostała mi spora garść maksym w stylu "wszystko jest pożyczone" (glosy nie będzie, kto nie rozumie, tego strata!).

Jej twierdzą była rodzina i strzegła tej twierdzy z zaciętością godną Joanny d'Arc. Miała w duszy ogromne pokłady optymizmu i do dziś brzmi mi w uszach jej śmiech i słowa "jakoś to będzie". Co ciekawe, miała sto procent racji, zawsze "jakoś było" i ta życiowa filozofia nie raz uratowała mi życie.

Fajnie było siedzieć z nią w kuchni, przy ciepłym piecu i słuchać jej opowieści. O tym, jak poderwała dziadka, jak starał się o nią pewien przystojny Józio, jak urodził się mój tata i jak ja, we wczesnym dzieciństwie, odgryzłam kawałek kieliszka, w którym babcia próbowała mi "wcisnąć" zupę jarzynową. Okropnie było żegnać się z nią w dniu, kiedy postanowiła odejść z tego świata, a potem siadać przy tym samym stole już bez niej.

Nie mam pojęcia, jaki babcia Janka miała stosunek do Dnia Babci, bo w ogóle nie pamiętam, byśmy ten dzień obchodziły. Podejrzewam, że zbyłaby go lekceważącym machnięciem ręki. Ona nie była babcią od święta, ale babcią pełnoetatową, babcią na akord. Może i miała jakieś słabe strony, może ją trochę idealizuję, ale kurczę, czasem sobie myślę, że jeśli kiedykolwiek miałabym zostać babcią, ciężko mi będzie jej dorównać. Do tego jej metra z Sèvres zawsze mi będzie brakowało paru centymetrów.

sobota, 15 stycznia 2011

Bramy raju są wąskie

"Kto lubi jeść dobrze, może umrzeć z głodu" - rzekł Konfucjusz. I chyba wiedział, co mówi, bo przyglądając się jego rozlicznym wizerunkom, można domniemywać, że mądry ów człowiek lubił sobie podjeść. Zastanawiające jednak, jak bardzo myśl sprzed blisko 1,5 tysiąca lat brzmi nadal aktualnie. Zwłaszcza dziś, kiedy już nikt, poza rolnikiem zjadającym marchewkę z własnego pola, nie może być pewny, co właściwie je.

Właśnie przeczytałam artykuł na wp.pl, w którym przytaczane są wyniki kontroli jakości żywności przeprowadzonych przez Inspekcję Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych. Wnioski są przerażające, choć równie przerażające jest to, że mnie nie zaskoczyły. Od dawna bowiem trąbi się o odświeżanym mięsku w supermarketach, mleku, w którym z prawdziwego mleka jest jedynie kolor, parówkach, w których skład wchodzą różne rzeczy, tylko nie mięso. I tak dalej, i tak dalej. Wszyscy wiemy, że jemy paskudztwa, przywykliśmy do "regulatorów kwasowości", "aromatów identycznych z naturalnymi", "emulgatorów" i tym podobnych ingrediencji, stanowiących nieodłączny składnik naszego menu. Wspomniana kontrola ten stan rzeczy potwierdziła, dorzucając tylko informację, że producenci robią dodatkowo konsumenta w trąbę, wypisując na etykietkach, co im tylko bujna, marketingowa wyobraźnia podpowie.

Pozostaje, rzecz jasna, pytanie, co w tej sytuacji robić. Ja, na ten przykład, wcale nie muszę jeść dobrze ( w sensie - dużo), ale niestety, chyba muszę w ogóle coś jeść (kiedyś próbowałam się bez tego obyć, ale na szczęście rodzina mnie od tego pomysłu odwiodła). Więc się niepokoję. Wyeliminowałam mięso, nie używam cukru, odpuszczam sobie dżemy (cukier i aromaty identyczne z naturalnymi!) i słodycze (cukier!), zarzuciłam makarony. Postawiłam na nabiał, warzywa i owoce. Ale niepokój nie zniknął. W mleku jest za dużo wody, jogurty są z jakiegoś bliżej nieokreślonego proszku, zieleninę pędzi się na chemii, o manipulacjach genetycznych nie wspominając. Na własną krowę mnie nie stać (obora i pastwisko przesądzają sprawę), na warzywniak koło bloku szanse mam też niewielkie, a nawet gdybym miała, mój wrodzony talent do uprawy roślin sprawiłby niechybnie, że rodzina zmarłaby z głodu. Sklepy ze zdrową żywnością? Drogie, oj, drogie. A w dodatku, kto mi zaręczy, że oni też nie cyganią na etykietkach?

Postanowiłam się nie przejmować. I jeść tylko tyle, ile muszę. Poza wszystkim, jak powiedział Cronin, bramy raju są wąskie.

wtorek, 11 stycznia 2011

Trojanie w Narodowym, czyli Eneida kosmiczna dwa tysiące jeden...aście

Premier w naszej Operze Narodowej nie mamy zbyt wiele, więc każda jest wielkim wydarzeniem. Z jednego takiego właśnie wróciłam. Teatr Wielki wystawił "Tojan" Hectora Berlioza w reżyserii CarlusaPadrissy z katalońskiej kompanii teatralnej La Fura dels Baus. A oto kilka wrażeń na gorąco.

Zacznę od przestrogi. Wybierając się na "Trojan", trzeba się dobrze wyspać. Inaczej blisko pięciogodzinny spektakl może zmóc nawet wielkiego miłośnika opery. Tym bardziej, że "Trojanie" nie należą - z całym szacunkiem dla Berlioza - do dzieł najbardziej porywających, muzyka, jak na moje ucho, jest dosyć monotonna, choć muszę przyznać, że partie chórowe dostarczają sporej dawki przyjemności.

I przestroga druga - jeśli jesteś, drogi Czytelniku, przywiązany do tradycyjnej formy opery, odpuść sobie "Trojan", bo nie zdzierżysz. Inscenizacja jest bowiem - jak lapidarnie podsumowała moja znajoma - "nowoczesna do bólu". Oto kilka przykładów. Kasandra jeździ na inwalidzkim wózku, ale jest chyba "sprawna inaczej", bo od czasu do czasu zrywa się z tego wózka i dziarsko hasa po scenie. Z konia trojańskiego wysypują się wirusy komputerowe (tak to, przynajmniej zinterpretowałam), czyli... trojany. Trojanie i Kartagińczycy paradują z laptopami w garści, a siostra Dydony, Anna, oraz syn Eneasza, Askaniusz, spędzają sporą część przestawienia, buszując chyba po internecie (fani Facebooka?). Eneasz i Dydona śpiewają swój duet miłosny o wietrzyku, nocy i ekstazie na tle gigantycznej farmy wiatrowej. No i crème de la crème - nadworny pieśniarz Dydony okazuje się... Elvisem. A jednak! Król wiecznie żywy!

To tylko drobna próbka inscenizacyjnych pomysłów Padrissy. Generalnie, dominują elementy kosmiczne - sputniki, kombinezony astronautów i tym podobne akcesoria. Podczas przerw zaś można się we foyer natknąć na Lorda Vadera, R2D2 i Imperatora we własnej osobie. Z trudem uniknęłam dekapitacji mieczem świetlnym. Horror!

Nie jestem przeciwna nowoczesnym realizacjom opery. Ba, uważam nawet, że dobrze jest od czasu do czasu odkurzyć tę nieco koturnową muzę. I przyznam nawet, że niektóre pomysły z "Trojan" zasługują na uwagę. Sęk w tym, że całość zbyt często - jak na mój gust - ociera się o pastisz i groteskę, co sprawia, że oglądając "Trojan", zamiast wzruszać się dramatem Eneasza i Dydony (o śmierci Kasandry nie wspominając), co i rusz parskałam śmiechem. Ta ekstaza w cieniu wiatrowej farmy! Koń trojański też by się uśmiał.

niedziela, 9 stycznia 2011

Typ organicznie aspołeczny

Wczoraj, już niemal rzutem na taśmę, udało mi się obejrzeć kinową historię największego serwisu społecznościowego świata. The social network (tym razem dystrybutor nie pokusił się o polski przekład, a szkoda, mogłoby być wesoło) to historia powstania Facebooka, o którym nie wiedzą chyba tylko mieszkańcy dżungli, himalajscy asceci oraz jednostki poniżej 4. roku życia (nie zawyżyłam aby?), bo górnej granicy wieku w tym wypadku chyba nie ma.

Zatem Facebooka przedstawiać nie trzeba. Warto natomiast poświęcić chwilę refleksji głównemu bohaterowi filmu Davida Finchera(twórcy takich m. in. obrazów jak Siedem czy Gra), czyli Markowi Zuckenbergowi - twórcy serwisu. Bo to film właśnie o nim - genialnym studencie Harvardu, który po zerwaniu z dziewczyną (to ona puściła go kantem, doszedłszy do wniosku, że Mark jest zwyczajnym dupkiem), w ramach swoistej zemsty tworzy stronę internetową, gdzie można porównywać fotki studentek. Strona robi furorę, a Mark przekonuje się, co kręci studentów (też mi odkrycie). Potem, zainspirowany pomysłem innych studentów Harvardu, którzy nieopatrznie się nim podzielili z genialnym Markiem, tworzy kolejną stronę - Facebook właśnie. Co dalej - wiadomo. Facebook robi zawrotną karierę i do dziś (historia zaczęła się w 2003 roku) wiedzie prym w sieci. Film pokazuje natomiast coś więcej - człowieka, który to wszystko wymyślił i wcielił w życie.

Cóż, nie wiem, ile prawdy jest w scenariuszu The social network. Ale jeśli choć część z tego pokrywa się z rzeczywistością, to wahałabym się czy przyjąć Marka Zuckenberga do listy moich znajomych na Facebooku. Filmowy Zuckenberg jest bowiem typem antypatycznym, zadufanym w sobie, nielojalnym (nawet wobec najbliższego przyjaciela) i organicznie wręcz aspołecznym. Jego niektóre zachowania trącą wręcz socjopatią, a pod maską pewnego siebie dupka aż kłębi się od różnego rodzaju kompleksów. Można by zadać pytanie, jak ktoś taki mógł stworzyć serwis SPOŁECZNOŚCIOWY?!

Otóż właśnie. Wygląda na to, że nie tylko mógł, ale że jest w tym jakaś przewrotna logika. Bo niezależnie od nieprawdopodobnej popularności Facebooka, milionów jego użytkowników i gigantycznej liczby godzin, które spędzają oni, śledząc sieciową aktywność innych, nazywanie tego wszystkiego "społecznością" to albo nadużycie, albo... znak czasu. Czasu, w którym ludzie spotykają się głównie wirtualnie i na dobrą sprawę nie pamiętają (a może nawet nie mają pojęcia), jak brzmi głos ich znajomych. Lub "znajomych". A jeśli jakimś cudem kiedyś usiądą z nimi twarzą w twarz, nie bardzo wiedzą, o czym rozmawiać. I JAK w ogóle rozmawiać.

Filmowy Mark Zuckenberg tego nie umiał. Umiał natomiast dostrzec, że ludzie jak powietrza potrzebują być członkiem jakiejś grupy, społeczności - choćby tak ułomnej jak ta udawana, internetowa. I dał światu narzędzie, które pozornie zaspokajając tę pierwotną potrzebę, oddala ludzi od siebie o całe lata świetlne. Fakt. Coś takiego mógł wymyślić tylko typ organicznie aspołeczny.

sobota, 8 stycznia 2011

Względność rzeczy

Jeszcze nie ucichły echa święta Objawienia Pańskiego (niezorientowanych informuję, że chodzi Trzech Króli), a tu już dopadają nas inne święta, które nam zafundowano w ramach nowej, świeckiej tradycji. Wczoraj - Dzień Dziwaka, dzisiaj - Dzień Sprzątania Biurka. Pierwsze zawdzięczamy Philipowi Zimbardo. Ten światowej sławy psycholog z Uniwersytetu Stanforda wymyślił Deviant Day, co na polski przełożono jako Dzień Dziwaka - pewnie dlatego, że Dzień Zboczeńca brzmiałby bardzo niepoprawnie politycznie i mógłby zachęcać do zachowań nie tyle dziwacznych, ile dewiacyjnych.

Inicjując to szacowne święto, Zimbardo poprowadził wykład w sukience i peruce, co daje nam jakąś wskazówkę na temat jego wyobrażeń o dziwactwie (czy, jak kto woli, dewiacji). Cel był, wszelako, szlachetny, bo miał pokazać, jak ciężko się dziwakom żyje na tym nietolerancyjnym świecie. Swoim odważnym czynem Zimbardo udowodnił, że jak profesorowi strzeli do głowy przyjść na uczelnię, dajmy na to, w majtkach na głowie, to musi się liczyć z brakiem zrozumienia ze strony kolegów po fachu, studentów, a nawet woźnych. Zgroza!

Drugie "święto" jest ponoć owocem twórczej myśli Korporacji Sprzedawców Wyrobów Czyszczących, która chciała zapewne w ten sposób zadbać o odpowiedni poziom sprzedaży swoich produktów. Nie wiem, na ile ów sprytny manewr się powiódł, ale fakt, że media podchwyciły temat i od paru dobrych lat ogłaszają światu, że 8 stycznia należy posprzątać swoje biurko, jest już moim zdaniem miarą sukcesu.

Ja na moim biurku mam jaki taki porządek, więc nie muszę się specjalnie wysilać, by Korporacji Sprzedawców Wyrobów Czyszczących zrobić dobrze. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o moich latoroślach i ich biurkach, których widok (biurek, nie latorośli) zawsze przyprawia mnie o nerwowe skurcze szczęk. Próby nakłonienia młodzieży do utrzymywania na biurkach ładu i harmonii spełzają na niczym, a argument, że taki stan rzeczy gwarantowałby ład i harmonię duchową (tak twierdzą znawcy feng shui), zbywany jest pogardliwym "dziwna jesteś".

No właśnie. Dziwna jestem. Ba, zboczona jakaś. I nie muszę w tym celu doklejać sobie wąsów lub iść do pracy w piżamie. Wystarczy, że posprzątam biurko. Oto treściwa lekcja względności rzeczy.

sobota, 1 stycznia 2011

Kołysanka noworoczna

Stary odszedł rok
z lekka chwiejnym pas.
A za nim krok w krok
Nowy już się pcha.

Owinięci w koc,
okadzeni snem,
witaliśmy noc,
żegnając się z dniem.

Naszych czterech ścian
witaliśmy sny,
nasze sam na sam,
nasze ja i ty.

Smutków naszych pęk
zapłonął i zgasł.
Twój gniew i mój lęk
poszły w przeszły czas.

Moje ciche Czy…?,
Twoje ciche Tak.
I wzruszenia łzy.
I słów nagły brak.

A za oknem wiatr,
od morza do Tatr.
A za oknem śnieg,
z nieba spadł i legł
na chodniku,
którym cicho
ktoś samotny szedł.