niedziela, 31 października 2010

Moi ulubieni święci

Jutro Wszystkich Świętych. Nie żadne Zaduszki ani święto zmarłych, jakby się niektórym mogło wydawać. Trzeba przyznać, że przez kilkadziesiąt lat PRL-u udało się skutecznie wmówić narodowi, że 1 listopada to święto pełne uroczystej zadumy i pamięci o tych, co odeszli do lepszego świata, choć o tym lepszym świecie, to już propaganda raczej tchórzliwie milczała. Tak czy siak, święto miało być smętne, ale za to piękne, bo nie ma nic ładniejszego od listopadowego cmentarza rozjarzonego światłem płonących zniczy.

Od jakichś dwudziestu lat Kościół katolicki próbuje z tym qui pro quo walczyć, przypominając owieczkom, żeby nie lazły bezmyślnie na cmentarz, becząc, że przecież mamy Zaduszki. Owszem, mamy, ale 2-go, a nie 1-go, kiedy to swoje imieniny celebrują wszyscy święci Pańscy. Owieczki powinny się zatem radować, a nie smucić. Walka z "nową świecką tradycją" idzie opornie, ale niech żywi nie tracą nadziei. Zwłaszcza, że przecież sami zainteresowani, czyli wszyscy święci, mogą jakoś interweniować. Spoko.

Coś się w tej sprawie zresztą już ruszyło, bo nie dalej jak godzinę temu wróciłam z pochodu wszystkich świętych, który przemaszerował warszawskim Krakowskim Przedmieściem. Szły całe rodziny, niektóre poprzebierane za Bożych szaleńców. Byli aniołowie, kilka świętych Weronik, paru świętych Jerzych (smoków, szczęśliwie, nie było), co najmniej jeden święty królewicz Kazimierz, święty Wojciech, kilka świętych Elżbiet i Jadwig... Wszystkich nie wymienię, bo sporo ich było. A jednak, ze zdumieniem skonstatowałam, że wśród tylu różnych i niekiedy "sklonowanych" świętych zabrakło dwóch, bez których pomocy zupełnie nie dałabym sobie rady - świętego Antoniego i świętego Tadeusza Judy.

Pierwszy ratuje mnie zawsze, kiedy coś zgubię. Czyli często. Ileż to razy wybawiał mnie od sprawiedliwego gniewu małżonka, gdy desperacko próbowałam znaleźć zapodziane gdzieś kluczyki od samochodu lub rodzinną książeczkę zdrowia. Po rozpaczliwym grzebaniu w torebce i przewracaniu w szufladach, w końcu zawsze wzdycham do świętego Antoniego, a on - niezawodny niczym kawaleria - nadciąga z pomocą. Raz nawet pozwolił mi znaleźć zgubiony w lesie kolczyk córki, co opowiadam wszystkim niedowiarkom jako niepodważalny dowód skuteczności świętego.

Drugi jest patronem od spraw trudnych i beznadziejnych. Długo musiałabym opowiadać, jak często zawracam mu głowę. Mąż twierdzi nawet, że zbyt często, i że moja ocena stopnia beznadziejności sprawy bywa nieco na wyrost. Ja jednak wiem swoje. Skoro święty Tadeusz gotów jest zajmować się sprawami trudnymi, zanim przybiorą formę beznadziejnych, wolę przezornie zgłaszać się do niego ździebko wcześniej. A on cierpliwie znosi moje supliki i robi, co może. A może dużo - proszę mi wierzyć!

Fakt, że obaj święci jeszcze mnie nie prześwięcili i nie posłali do diabła najlepiej świadczy o ich anielskiej cierpliwości. I tylko czasem myślę, że oni też mają swojego ulubionego świętego, do którego w cichości ducha wzdychają, kiedy niejaka B. B. znowu gubi komórkę lub domaga się rozwiązania jakiegoś arcytrudnego problemu, z którym każdy normalny człowiek poradziłby sobie w trymiga. Więc kiedy mają mnie już powyżej uszu i najchętniej daliby mi solidnego kopa, otwierają swoje modlitewniki i odmawiają długą litanię. Do Świętego Spokoju.

piątek, 29 października 2010

Ameryka jest gdzie indziej

Mąż to jednak fajny wynalazek. I samochód pożyczy, i do teatru zabierze. Z tym samochodem to jest, zresztą, zabawna sprawa. Jak był kupowany, wersja oficjalna głosiła, że dla mnie. Dziwnym zbiegiem okoliczności, w dowodzie rejestracyjnym figuruje jednak wprawdzie moje nazwisko, ale imię bynajmniej nie moje, a w dodatku męskie. Dobrze mi znane. Teraz samochód zmienia właściciela w zależności od nastroju mojego Pana i Władcy. Czasem komunikat głosi: "Ale sama przyznaj, że fajny samochód CI kupiłem", a czasem brzmi: "Uważaj, żebyś nie zarysowała MOJEGO samochodu". I bądź tu człowieku mądry!

Za to z teatrem jest naprawdę ekstra i bez zgrzytów. Pan i Władca wie bowiem doskonale, że do przybytku Melpomeny zawsze pójdę chętnie, bez problemu wybaczę nieliczne (muszę to przyznać) repertuarowe wpadki, a jedyny problem to wstrzelić się z terminem i kupić bilety na wieczór, którego akurat nie spędzam na drugim końcu Europy.

Wczoraj się wstrzelił. Poszliśmy do teatru Scena Prezentacje, który z mojego puntu widzenia ma dwie wielkie zalety - po pierwsze, od wielu lat niezmiennie trzyma poziom, a po drugie, mieszkamy rzut beretem od jego podwoi, więc możemy się tam udać pieszo, a gdyby sztuka jednak zawiodła, wrócić szybko do domu i zapić rozczarowanie zieloną herbatką.

Na szczęście, wczorajszego wieczora nie musieliśmy niczego zapijać. Obejrzeliśmy spektakl "Ameryka". Tytuł nieco mylący, bo zasadniczo chodzi o to, że - jak śpiewa Dawid Bowie - "this is not America", a akcja dzieje się w Paryżu, Brukseli i Nicei, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że sztuka niezła (choć ponura jak noc listopadowa), a na dodatek dobrze zagrana. Historyjka jest w sumie prosta: chłoptaś z dobrego domu (student) spotyka niegrzecznego chłopca o pokręconym życiorysie i bardzo lekkim podejściu do życia (rachunków nie płaci, nie brzydzi się włamem i kradzieżą, za to brzydzi się pracą). To ślizganie się po powierzchni egzystencji udziela się chłoptasiowi z dobrego domu, który ten dom porzuca i realizuje swój młodzieńczy bunt, żyjąc sobie lekko w towarzystwie niegrzecznego chłopca. Szybko się jednak okazuje, że trudno w takim życiu odnaleźć jakikolwiek sens, bo dragi i laski to naprawdę nie wszystko. Koniec łatwy do przewidzenia i mało który widz będzie nim zaskoczony.

Zaskakuje natomiast dojrzała i naprawdę dobra gra dwóch młodych aktorów (obaj z rocznika 1984) - Mateusza Ławrynowicza i Arkadiusza Smoleńskiego. Obu widziałam na scenie po raz pierwszy, ale mam szczerą nadzieję, że nie ostatni. Spektakl dosłownie wisiał na nich (i tylko na nich), ale trzeba przyznać, że udźwignęli. Gdybym miała wybierać, może o pół gwiazdki więcej przyznałabym Mateuszowi Ławrynowiczowi za rolę Joego (ten niegrzeczny), być może jednak tylko dlatego, że sama postać wydaje się nieco ciekawsza. Obu chłopakom życzę wielu podobnie udanych ról i trzymam kciuki, by nie dali się wciągnąć w jakieś serialowe bańki mydlane, bo Melpomena się zapłacze. Ja też.

Konkluzja? Ameryka jest wprawdzie gdzie indziej, ale teatr mam tuż za rogiem, z czego chciałabym często korzystać. Piszę to na wypadek, gdyby ten tekst czytał mój Pan i Władca. Ktoś przecież musi kupić bilety.

Teatr Scena Prezentacje, "Ameryka", reż. Romuald Szejd, scenografia - Marcin Stajewski, kostiumy - Ewa Zaborowska, obsada: Mateusz Ławrynowicz, Arkadiusz Smoleński

niedziela, 24 października 2010

Jesteś wkurzająca!

Jakiś czas temu, rok, może nieco dłużej, po kolejnej awanturze ze zbuntowaną Zośką (wówczas lat 15 z groszami), usiadłam wyczerpana w fotelu i jęknęłam: "Boże, niech to się wreszcie skończy", mając, rzecz jasna, na myśli nie tyle fakt bycia matką, ile fakt bycia matką zbuntowanej nastolatki. Na moje jęki zareagowała młodsza córka (wówczas lat 11 z groszami) i rzekła pocieszająco: "Nie chcę cię martwić, ale będziesz musiała przez to przejść raz jeszcze".

Puściłam to wtedy mimo uszu, bo jakoś trudno mi było sobie wyobrazić kochaną, słodką Basię jako wściekłą na cały świat nastolatkę. Wyobraźnia jednak spłatała mi figla i uśpiła moją czujność. Powinnam była bowiem przypomnieć sobie, że wściekła na cały świat Zośka jeszcze całkiem niedawno była kochaną, słodką Zosieńką. I powinnam była przygotować się na nieuchronne przepoczwarzenie się Basi-gąsieniczki w Baśkę-motyla, który wprawdzie jest śliczny i kolorowy, ale też lubi bujać na wolności i nijak nie da się utrzymać na pasku.

O słynnym buncie nastolatków napisano już całe tomy. Można w nich znaleźć rzeczy pocieszające (taki bunt to rzecz naturalna i prawdziwy problem mają ci rodzice, których dzieci się nie buntują), ale i przerażające (miłe dziecko zmienia się w żądnego krwi potwora, a krew, której szczególnie pożąda, to krew rodzicielska). Prawda jest jednak taka, że nieważne, ile się na ten temat przeczyta - doświadczenie i tak boli. Z dnia na dzień dowiadujemy się o sobie szeregu niemiłych rzeczy. Nasze wpatrzone w nas do tej pory dziecko oznajmia, że jesteśmy beznadziejni, pozbawieni wyobraźni i ograniczeni. Na niczym się nie znamy, a co gorsza, wydaje nam się, że znamy się na wszystkim. Ubieramy się zupełnie od czapy, nie mamy za grosz gustu, a nasze upodobania muzyczne nadają się tylko do tego, by je umieścić w encyklopedii anachronizmów. Wyznanie "jesteś cudowna", które jeszcze niedawno tak często padało z ust naszego dziecięcia, zostaje zastąpione wściekłym "jesteś wkurzająca", które powtarzane niczym mantra, wkrótce staje się głównym komunikatem, jaki nam przekazuje nasz prywatny nastolatek.

Mądre podręczniki radzą, by uzbroić się w cierpliwość, sięgnąć do niewyczerpanych pokładów rodzicielskiej miłości i z anielskim spokojem pomóc swojemu dziecku przejść przez ten burzliwy okres. Rzeczywistość bywa, oczywiście, bardziej złożona, a to z tej prostej przyczyny, że niewielu rodziców może się wylegitymować kwalifikacjami anioła. I kiedy nasz nastolatek funduje nam kolejną scenę z trzaskaniem drzwiami w charakterze efektów specjalnych, zamiast anielskich skrzydeł, wyrastają nam regularne rogi. I na wywrzeszczany nam w twarz komunikat "jesteś wkurzająca" mamy ochotę odwrzasnąć "przyganiał kocioł garnkowi". Istnieje jednak spore ryzyko, że za chwilę padnie odpowiedź w stylu "sama jesteś kocioł", na co już doprawdy trudno znaleźć lepszą ripostę, od "wynocha do swojego pokoju i zabieraj się do lekcji". Co to ma wspólnego z cierpliwością i niewyczerpanymi pokładami miłości - trudno zgadnąć.

Nie muszę chyba dodawać, że przepowiednia Baśki się spełniła. Znowu mam to na co dzień. Nie jestem już wspaniałą mamą. W magiczny sposób (to musiała być zdecydowanie czarna magia) zmieniłam się we wkurzającą matkę, która nie rozumie własnego dziecka. Trzeciego z kolei. I to jest w tym wszystkim pocieszające. Skoro przeżyłam dwa pierwsze razy, ten trzeci też jakoś przetrzymam. A na razie, w zaciszu swojego pokoju hoduję anielskie skrzydła i spiłowuję rogi. I mam nadzieję, że jeśli zawiedzie meritum, może uratuje mnie decorum.

środa, 20 października 2010

Kobieta wyjątkowa, czyli dobre strony braku wytwornej bielizny

Marian Keyes twierdzi, że kobiety dzielą się na trzy kategorie: kobiety-które-nie-mogą-żyć-bez-butów, kobiety-które-nie-mogą-żyć-bez-pachnących-płynów-do-kąpieli oraz kobiety-które-nie-mogą-żyć-bez-wytwornej bielizny*. Kiedy po raz pierwszy czytałam felietony irlandzkiej pisarki (Marian to, wbrew pozorom, imię żeńskie), w podziale tym zastanowił mnie brak kategorii czwartej, czyli kobiet-które-nie-mogą-żyć-bez-biżuterii (w wersji bardziej drastycznej: bez diamentów). Szybko jednak doszłam do wniosku, że prawdopodobnie według Keyes, bez biżuterii nie może żyć żadna kobieta na tym świecie, więc nie ma sensu dzielić włosa (kobiecego) na czworo.

Tak czy siak, Marian Keyes sama siebie zaliczyła do kategorii pierwszej. W jej szafie piętrzą się ponoć pary najprzeróżniejszych butów, a ona sama nie dość, że na obuwie potrafi wydać każdą kwotę, to czasem, gdy jakieś buciki podobają jej się szczególnie, gotowa jest posunąć się nawet do zakupu butów nie w swoim rozmiarze. Należy przypuszczać, że w przypadku pozostałych dwóch kategorii rzecz ma się podobnie w odniesieniu do płynów do kąpieli oraz wytwornej bielizny.

Pomijając wspomnianą już wątpliwość odnośnie braku kategorii czwartej, lektura felietonu Keyes nasunęła mi także inną refleksję natury - że tak to ujmę - bardziej osobistej. Otóż, z pewnym zaskoczeniem stwierdziłam, że nie mieszczę się w żadnej z wyodrębnionych przez Irlandkę grup. Dla pewności zrobiłam szybką inspekcję w moich szafach. Buty? Cóż, mam kilka par, spośród których największym uczuciem darzę traperki, żałując niepomiernie, że nie mogę ich nosić do pracy. Nigdy jednak nawet najcudowniejsza linia traperek nie skłoniłaby mnie do zakupu zbyt małego rozmiaru. Co się tyczy butów na obcasie, w ogóle nie lubię ich nosić, więc kupowanie tego narzędzia tortur uważam za nieprzyjemną konieczność i przykre ustępstwo na rzecz wymogów cywilizacji zachodniej. Płyny do kąpieli? Przetrząsnąwszy dokładnie szafki w łazience, znalazłam resztki jednego, którego wygląd nasuwał podejrzenie, że stoi tam już od bardzo dawna. Trudno to chyba uznać za objaw przywiązania do tego akcesorium łazienkowego luksusu. No i na koniec - wytworna bielizna. Hm, temat intymny i bardzo delikatny, zważywszy, że może to przeczytać małżonek oraz dziatwa. Ale niech tam, powiem prawdę! Po pierwsze, mam nieodparte wrażenie, że te luksusowe, satynowo-koronkowe szmatki najlepiej wyglądają na modelkach w rozmiarze 0, do którego wprawdzie dążę, ale na razie bezskutecznie. Po drugie zaś (czyżby to kwestia wieku?), zaczynam rozumieć, co miała na myśli moja mama, gdy zimową porą sprawdzała, czy założyłam podkoszulek (o barchanowych galotkach chyba nie wypada wspominać?). Innymi słowy - wygoda i ciepło ponad wszystko!

Wnioski nasuwają się same. Albo Marian Keyes coś przeoczyła, albo też... nie jestem kobietą. Na szczęście, jest jeszcze trzecia możliwość: wyjątek potwierdzający regułę. Jak mówił lord Farquaad w "Shreku", wybieram trójkę. Bo czyż nie jest miło myśleć, że się jest kimś wyjątkowym? Nawet jeśli to oznacza brak diamentów w szkatułce. Albo nawet brak szkatułki.

*Marian Keyes, Under the duvet - gorąco polecam.

sobota, 16 października 2010

Jeśli dziś sobota, to jestem w domu

Zawsze lubiłam podróże. Nowe miejsca, nowi ludzie, nowe doświadczenia. Czasy, gdy podróżowanie mogło oznaczać jedynie przemieszczanie się w granicach PRL, wspominam jako coś niesłychanie przykrego, a wystawanie w kilometrowych kolejkach (zwykle nocą) najpierw po paszport (dadzą? nie dadzą?), a potem po wizę (wbiją? nie wbiją?) stanowi jedną z ulubionych historii, którymi raczę moje dzieci, kiedy kręcą nosem na obecną rzeczywistość. W tamtej epoce śmiała myśl, że kiedyś będę sobie swobodnie fruwała po Europie i nie tylko, zakrawała na szaleństwo rozbuchanej wyobraźni. Ba, mogła nawet uchodzić na wywrotową i niebezpieczną. Jeśli więc sobie na coś takiego pozwalałam, to jedynie nocą i zamknąwszy przedtem szczelnie wszystkie drzwi i okna oraz wyłączywszy telefon.

Ale dajmy już spokój tym wspomnieniom kombatantów. Dziś paszport leży w szufladzie, wizy nie są potrzebna, a jeśli nawet są, to nie dostają ich tylko terroryści (a i to nie zawsze). Podróżowanie po świecie stało się chlebem powszednim, oczywiście pod warunkiem, że posiada się odpowiednie zasoby, zwane środkiem płatniczym lub - mniej oficjalnie - kasą. Podróże bowiem, obok tego, że kształcą, to przede wszystkim kosztują, zwłaszcza jeśli nie chce się ich odbywać na piechotę i spać nie tylko pod mostem.

Jest jednak niezły sposób, by tę niedogodność ominąć i nie mam tu na myśli skoku na bank lub porwanie samolotu. Metoda jest jak najbardziej legalna, a w niektórych wypadkach nawet chwalebna. Polega bowiem na znalezieniu pracy, która wymaga częstych podróży, najlepiej nie tylko do Skierniewic i z powrotem. Mając to na uwadze, dobrze jest wybrać firmę, której spółka-matka ma siedzibę na przykład w LA lub na Seszelach, ewentualnie prowadzi rozliczne interesy z Pekinem lub Wellington (ostatecznie, może być też Paryż lub Londyn). No i zająć stanowisko, które BEZWZGLĘDNIE wymaga od nas częstych odwiedzin w wyżej wymienionych miejscach.

Już się, drogi Czytelniku, rozmarzyłeś? No to Cię sprowadzę na Ziemię. Bo, jak mówiła moja świętej pamięci babcia, nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad. Czyli - coś za coś. Owszem, mając taką pracę, polatasz sobie po świecie, twój paszport szybko wypełni się rozlicznymi pieczątkami, a ty będziesz mógł powiedzieć, że byłeś w Melbourne czy w Zurichu. Tyle tylko, że z tych cudownie brzmiących miejsc, będziesz znał jedynie:
a) lotnisko,
b) taksówki (lub - jeśli firma skąpa - transport miejski),
c) hotel (gdzie padniesz na pysk zaraz po przylocie) oraz
d) biuro lub salę konferencyjną,
gdzie spędzisz cały dzień i skąd wieczorem popędzisz z powrotem na lotnisko.

Więc kiedy w jednym tygodniu zaliczysz dwa lub trzy europejskie miasta, schodząc rano na hotelowe śniadanie, będziesz w panice próbował sobie przypomnieć, gdzie właściwie jesteś i po jakiemu powinieneś zamówić kawę. Wróciwszy zaś do domu, będziesz się zastanawiał, jak wygląda Zurich, o ile w ogóle byłeś w Zurichu, po czym obejrzysz sobie zdjęcia w Internecie, co da ci jakie takie pojęcie o tym, co powinieneś był zwiedzić. A kiedy budząc się w sobotni ranek, stwierdzisz: "Jeśli dziś sobota, to znaczy, że jestem w domu", przestań się wreszcie oszukiwać. Po prostu, zmień pracę.

Tekst napisany po tygodniowej podróży, podczas której zwiedziłam:
a) 5 europejskich lotnisk (niektóre po dwa razy),
b) 1 hotel,
c) kilka sal konferencyjnych,
co teoretycznie oznacza dwa miasta, a w praktyce to, co powyżej. W jednym z samolotów zamówiłam herbatę w trzech językach na raz (Einen Tee avec citron without sugar, bitte), a dziś rano poczułam, że
na sto procent jestem w domu. Hmmm...

sobota, 9 października 2010

Pokojowe formy terrroru

Jutro lecę do Paryża. Wprawdzie do pracy, ale i tak się cieszę, bo miasto to odgrywa w moim życiu rolę szczególną. Ilekroć znajdę się na paryskich ulicach, krew zaczyna mi krążyć w żyłach szybciej, w rytm śpiewanego przez nieśmiertelną Piaf "Padam, padam", a myśli same formułują się w języku Moliera. W Paryżu nawet śnię po francusku, co daje czasami efekty komiczne, zwłaszcza gdy prowadzę we śnie dysputę z kimś, kto na jawie po francusku potrafi powiedzieć jedynie bonjour, a i to z akcentem godnym Gary'ego Coopera.

Zatem lecę. I choć Notre Dame zobaczę pewnie tylko z daleka, a Sacré Coeur wcale (całe dnie będę spędzać w paryskiej ENA), przynajmniej pooddycham paryskim smogiem i nasłucham się ukochanej, francuskiej mowy w wydaniu oryginalnym, naznaczonej żargonem paryskiej ulicy (słynnym argot). Wypiję smolistą kawę w paryskiej kafejce, może zjem kilka prażonych kasztanów (niekoniecznie z placu Pigalle). A potem wrócę do jesiennej Warszawy, którą i tak kocham najbardziej z wszystkich miast na ziemi.

No, chyba że nie wrócę. W każdym razie, nie od razu. I to wcale nie dlatego, że taki będę miała kaprys, ale dlatego, że w dniu mojego powrotu Paryż ma strajkować. Poinformowała mnie o tym mejlem pracownica ENA, z góry przepraszając za ewentualne niedogodności. Strajkować będzie komunikacja miejska, a to oznacza, że zwyczajnie mogę nie dojechać na lotnisko. No nie - pomyślałam - to chyba jakaś klątwa! Tydzień temu, gdy byłam w Brukseli, nagle zastrajkowali kontrolerzy lotu. Do Warszawy wracałam całą noc pociągiem z przesiadką w Kolonii. I dziękowałam Bogu za jedno z ostatnich wolnych miejsc, które uprzejmy, niemiecki konduktor przydzielił mi w nagrodę za nadludzki wysiłek, jaki włożyłam w przemówienie do niego w jego ojczystym języku.

Oszczędzę Państwu cytowania tego, co sobie wówczas myślałam o strajkujących kontrolerach lotu i o związkach zawodowych sensu largo. Fakt, że paryskie związki zawodowe szykują mi podobną siurpryzę, tylko te odczucia potęguje. I przypomina mi się wspaniały skądinąd film "Inwazja barbarzyńców" (gorąco polecam!), w którym występuje krótki, ale bardzo wymowny epizod ze związkami zawodowymi. "Panie, tu się nic nie odbywa bez nas!" - mówi jednemu z bohaterów szef zakładowego syndykatu (cytat z pamięci, więc pewnie niedokładny). I faktycznie, nic się nie odbywa "bez nich", a wszystko, co się odbywa "z nimi", trąci jakąś ponurą groteską. Czymś w rodzaju pokojowego (z grubsza) terroru. Nikt nikomu głowy nie zetnie, ale skutecznie wymusi to i owo.

Na mnie wymuszono tłuczenie się pociągiem po nocy. I może zostanę zmuszona do zasuwania na Roissy Charles de Gaulle na piechotę (taksówka by mnie zrujnowała). I zastanawiam się, jakim właściwie prawem. Trzeba by może o to spytać Robespierre'a. Swoją drogą ciekawe, jaki wpływ ma gilotyna na ewolucję poglądów rewolucjonisty. Pewnie... rewolucyjny.

piątek, 8 października 2010

Szczupłe uda dla wszystkich!

Pewna kobieta znalazła na plaży zakorkowaną butelkę. Wyciągnęła korek, a z butelki wyskoczył dżinn, który padł przed kobietą na twarz i mówi: "Wybawicielko! Proś, o co chcesz. Spełnię każde twoje życzenie. Ale pamiętaj - masz tylko jedno!" Kobieta, choć lekko wystraszona, szybko doszła do siebie, bo takiej okazji nie wolno przepuścić. Pomyślała chwilę i mówi zdecydowanie: "Chcę mieć szczupłe uda!" Dżinn na chwilę zaniemówił, po czym jak nie huknie: "Ty egoistko! Na świecie tyle nieszczęść, wojen, kataklizmów, głodu i epidemii, a ty, która możesz prosić o wszystko, chcesz mieć szczupłe uda?!" Kobieta zawstydziła się lekko, podumała, a w końcu mówi: "Dobra, niech ci będzie. Szczupłe uda dla wszystkich!"

Nie pamiętam już, w jakiej książce przeczytałam tę pouczającą historyjkę, ale muszę przyznać, że zawsze, ilekroć przyjdzie mi na myśl, dochodzę do wniosku, że autor nieźle się orientował w pragnieniach kobiecej duszy. Córki Ewy pragną bowiem różnych rzeczy, ale tak się jakoś składa, że szczupłe uda (gdybyż tylko one!) plasują się bardzo wysoko w rankingu pobożnych (he, he) życzeń płci pięknej.

Oczywiście, nie całej. Istnieją bowiem kobiety, które szczupłe uda mają w nosie, niezależnie od tego jak bardzo ta figura stylistyczna wydaje się pokrętna anatomicznie. Kobiety te hołdują wartościom o wiele wyższym od smukłych kończyn dolnych i gdyby spotkały takiego dżinna, na pytanie, czego sobie życzą, wykrzyknęłyby ochoczo: Pokój ludziom dobrej woli! Albo coś równie szlachetnego.

Niestety, te uduchowione jednostki funkcjonują na ogół w świecie pełnym jednostek zdecydowanie mniej uduchowionych, małodusznie przywiązujących wagę do takich detali jak smukła kibić czy udo. Osobnicy ci są zwykle rodzaju męskiego, a ich opinia, z niewiadomych przyczyn, ma dla kobiet znaczenie zasadnicze. Efekt? Nawet najbardziej uduchowiona kobieta popędzi na siłownię, jeśli jej facet uzna, że przydałyby się jej ćwiczenia na te czy inne partie cielesnej powłoki.

Ja też popędziłam. Parę dni temu mój facet wrócił do domu z informacją, że zapisał mnie i starszą córkę na zajęcia pod tytułem "Szczupłe uda i pośladki". Widocznie uznał, że jest ku temu jakiś powód, więc nie dyskutowałyśmy. Pomaszerowałyśmy karnie na siłownię, gdzie pewna szczupłouda trenerka dała nam taki wycisk, że nogi trzęsą mi się do tej pory, choć od treningu minęła już doba z hakiem. I kiedy tak wyciskałam z siebie siódme poty, nie chcąc się wykazać kompromitującym brakiem formy (obok mnie ćwiczyła córka oraz - uwaga, uwaga - pewien młody człowiek), przypomniałam sobie historyjkę o kobiecie, co spotkała dżinna. Babka naprawdę wiedziała, co robi. Tak że, mili Państwo, niech Wam będzie: szczupłe uda dla wszystkich!

niedziela, 3 października 2010

Miesiąc dziesiąty, czyli ósmy - o październiku słów kilka

No i mamy październik. Dziesiąty miesiąc w roku, w wielu językach świata zwany miesiącem ósmym, bo tak się kiedyś zachciało Rzymianom. My, Polacy, nie zawracaliśmy sobie głowy liczeniem, który miesiąc jest który i jako naród bardziej praktyczny i żyjący blisko natury, nadaliśmy październikowi nazwę pochodzącą od suchych badyli lnu i konopi. W ogóle, Słowianie wykazali w tym względzie więcej wyobraźni niż Rzymianie. Na przykład, Czesi nazwali październik ríjen, która to nazwa nawiązuje do jelenich rykowisk, a tacy Chorwaci to już w ogóle poszli po bandzie i na październik mówią listopad. Cóż, może u nich liście opadają wcześniej niż gdzie indziej, choć biorąc pod uwagę położenie geograficzne Chorwacji, wydaje mi się to nieco podejrzane. Trzeba by o to spytać jakiegoś specjalistę od spiskowej teorii dziejów.

Wróćmy jednak do października. Odkąd sięgnę pamięcią, miesiąc ten kojarzył mi się trojako: z moimi urodzinami, Dniem Nauczyciela i z oszczędzaniem. Dwa ostatnie skojarzenia wiążą się, rzecz jasna, ze szkołą. I o ile mój dziecięcy umysł przyjmował w jakim takim zrozumieniem fakt, że 14 października zasuwa się do szkoły z jakimś wiechciem, żeby uhonorować ludzi, których na co dzień głównie się zadręcza, o tyle do dziś nie rozumiem, dlaczego cnota oszczędności związana została właśnie z październikiem. Oczywiście, trudno by było zastąpić go którymś z miesięcy letnich (urlopy!) lub, dajmy na to, grudniem (święta!), ale do wyboru jest jeszcze 8 innych miesięcy. Dlaczego więc październik? Nie wiem i pewnie już się nie dowiem. Ale mniejsza o to. Niektórzy twierdzą bowiem, że kryzys się pogłębia i teraz trzeba będzie oszczędzać nieustająco, niezależnie od pory roku. Możliwe więc, że październikowe nawyki z dzieciństwa okażą się nad wyraz przydatne.

Na koniec skojarzenie trzecie, które właściwie, z racji osobistych, zasługuje na miano pierwszego - moje urodziny. Fakt, że urodziłam się w październiku nigdy mnie specjalnie nie cieszył. No bo co to za frajda - za oknem zimno, ciemno i mokro, a kwiatów jak na lekarstwo. Do dziś pamiętam, jak pewien kolega z klasy uraczył mnie z tej uroczystej okazji bukietem chryzantem, kojarzących się dosyć jednoznacznie. Poczułam się niemal jak nieboszczka i z goryczą pomyślałam, że urodziny w maju lub czerwcu byłyby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Pomijając kwestię kwiatów, miesiące wiosenne mają w sobie jednak pewien ładunek optymizmu, którego październikowi wyraźnie brakuje. Mniejsza szansa na słońce, większa na grypę - ot, co! No, ale dnia urodzin się nie wybiera.

Poza wszystkim , zawsze można przestać je obchodzić. Co zresztą, w pewnym wieku, wydaje się nawet rozwiązaniem całkiem rozsądnym, a mój Najlepszy w Świecie Ojciec sugeruje mi to już od dłuższego czasu. Skutek jest, oczywiście, odwrotny, bo nikt nie lubi, gdy mu się wypomina kolejne krzyżyki. Zanosi się więc na to, że urodziny będę obchodziła do samej śmierci, a z każdym kolejnym rokiem bukiet chryzantem z tej okazji będzie coraz bardziej na miejscu. Poza wszystkim, powiedzmy sobie szczerze - lepsze chryzantemy niż paździerze. Sic!

PS. Właśnie sobie uświadomiłam, że pominęłam skojarzenie czwarte, a przecież wiekopomne - Wielką Rewolucję Październikową. Która właściwie była listopadowa, a jej wielkość to rzecz wielce dyskusyjna. Można by to chyba nazwać wyparciem, bo wspomnienia ze szkolnych akademii to niezły materiał na groteskę à la Mrożek. Apage!