czwartek, 27 listopada 2014

Dwa osiołki, czyli zdradliwa skłonność do metafory

Dziś przekonałam się po raz kolejny, jak zwodnicza bywa zbytnia skłonność do metafor. A było to tak...

W przerwie obrad pewnego międzynarodowego gremium, w których miałam przyjemność uczestniczyć, poszliśmy na obiad, czyli tak zwany lancz. Przy stole przypadło mi miejsce w bezpośrednim sąsiedztwie dwóch Brytyjczyków i dwóch Estończyków. Rozmowa toczyła się wartko, choć przewagę mieli, rzecz jasna, poddani Jej Królewskiej Mości, bo w przeciwieństwie do reszty towarzystwa, umieli po angielsku powiedzieć absolutnie wszystko.

Kiedy już omówiliśmy klasyczne kwestie w stylu kto gdzie był w czyim kraju (na przykład, wszyscy byli w Krakowie, większość w Londynie, a w Tallinie tylko dwaj panowie z Estonii, ale za to długo i często), kiedy przedyskutowaliśmy lokalne tradycje związane z Bożym Narodzeniem, i kiedy ponarzekaliśmy na panujące w naszych krajach warunki klimatyczne, zgodnie dochodząc do wniosku, że ratuje nas tylko globalne ocieplenie, przyszła pora na tematy nieco bardziej osobiste.

Jeden z Brytyjczyków spytał mnie wprost, czy mam w Warszawie rodzinę. Ja, zwyczajem Matek-Polek, pochwaliłam się progeniturą (mężem też - piszę na wszelki wypadek, bo mój Pan i Władca czasem czyta, co tu wypisuję). Po czym, chcąc być uprzejma, wyraziłam zaintersowanie rodziną rozmówcy. Angol, upił herbatki (a jakże!) i oświadczył (podaję w dosłownym tłumaczeniu): "A ja mam w domu żonę i moje dwa osiołki".

"W jakim wieku?" - spytałam, przekonana, że "osiołki" to pieszczotliwe określenie dwójki rozkosznych, acz upartych dzieciaków. "Dwanaście - odrzekł Angol - ale wie pani, u osłów wiek liczy się podwójnie, więc jakieś dwadzieścia cztery każdy". Wtedy dotarło do mnie, że osiołki nie były żadną metaforą, ale bardzo dosłownym opisem dwóch osobników z rodziny koniowatych, których mój sympatyczny rozmówca hoduje w swojej podlondyńskiej posiadłości.

W duchu pogratulowałam sobie, że spytałam o wiek, a nie na przykład o to, do której klasy chodzą "osiołki". Facet albo by mnie uznał za wariatkę, albo doszedł do wniosku, że mój angieski wymaga znacznych nakładów, skoro nie rozumiem nawet słowa donkey. Tak czy siak, obciach.

Morał? Czasem osioł to po prostu... osioł. 

środa, 12 listopada 2014

Wieczór z Albertem

Jestem w Rydze. Przyjechałam na konferencję, co oznacza, że jutro cały dzień spędzę w sali konfernecyjnej, a znajdujące się nieopodal Stare Miasto nadal będę znała tylko ze zdjęć w Internecie.

Żeby jednak jakoś mi to osłodzić, Opatrzność zgotowała mi niespodziankę. Okazało się bowiem, że hotel Albert, w którym spędzę dzisiejszą noc i jutrzejszy dzień, nazwany został na cześć Alberta Einsteina. Dla podkreślenia tego faktu dekoratorzy hotelu zadbali, by pan A. E. obecny był w hotelu dosłownie na każdym kroku.

I tak, gdy weszłam do pokoju, mój wzrok padł na wiszący naprzeciwko łóżka obraz. Obraz jak obraz, a nawet jakby mniej niż obraz, bo właściwie to zdjęcie modelu jakiejś chemicznej (tak się domyślam) cząsteczki. Na jej tle widnieje wydrukowany sporymi literami cytat, podobno z Einsteina (podaję w wolnym tłumaczeniu): Nigdy nie myślę o przyszłości. I tak przyjdzie zbyt szybko. Hm - pomyślałam - niezła rada, biorąc pod uwagę, że właśnie roztrząsałam problem z serii "nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest przystanek autobusowy, z którego jutro powinnam się udać na lotnisko". Natychmiast dałam sobie z tym spokój i dokonując syntezy filozofii życiowej Alberta Einsteina i Scarlett O'Hara, uznałam, że "pomyślę o tym jutro".

Na biurku czekał na mnie kolorowy folder z opisem tutejszych, hotelowych atrakcji, do których Albert Einstein zachęca: Logika zaprowadzi cię z punktu A do B. Wyobraźnia może cię zaprowadzić wszędzie. Już miałam skorzystać z tej sympatycznej sugestii, ale moją uwagę przykuł inny folder, na którym, oprócz wielkiego tytułu "It's time to eat" (w wolnym przekładzie: Najwyższa pora coś wszamać!), zamieszczono kolejną złotą myśl Einsteina: Pusty żołądek to kiepski doradca polityczny.

Ponieważ na dzisiejszy wieczór nie przewidziałam żadnych spotkań, w których potrzebowałabym politycznego doradcy, zignorowałam radę. Ciekawość zawiodła mnie natomiast do łazienki - co też ważnego ma pan A. E. do powiedzenia amatorom kąpieli? Na blacie między umywalkami czekała na mnie mała karteczka z wydrukowanym cytatem: Nie jestem ani specjalnie uzdolniony, ani utalentowany. Natomiast jestem bardzo, ale to bardzo ciekawy.

piątek, 7 listopada 2014

Już szron na głowie...


Niech się nie cieszą złośliwi - tekst nie będzie o mnie.  Przemysł kosmetyczny sprawił, że kobieta ma na głowie to, co chce - platynę, miód, kasztan, gorzką czekoladę, nawet jeśli pod spodem, faktycznie, szron. Ale ja nie o tym... Ja o tym, że jak śpiewali Starsi Panowie Dwaj, siwy włos i w sercu maj niekoniecznie muszą się wykluczać.

Do rozważań na ten temat zainspirowała mnie znajoma, która opowiedziała mi o rozterkach jej ojca - wkrótce emeryta. Rozterki te można by streścić jednym zdaniem: A co ja, biedny i nikomu niepotrzebny, teraz będę robił? Pytanie pewnie niezbyt oryginalne i zadawane przez całe rzesze wkrótce-emerytów, które jasno pokazuje, jak emeryci znad Wisły postrzegają swoje miejsce w społeczeństwie. Nikomu niepotrzebni, nieaktywni, znudzeni i znużeni.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że powyższy obrazek stanowi karygodne uogólnienie i polski emeryt coraz częściej od tego wizerunku mocno odstaje. Nie mam jednak wątpliwości, że w tej dziedzinie dużo by jeszcze można zrobić, żeby "w sercu ciągle maj" nie był jedynie pobożnym życzeniem.

Przykład takich działań widziałam w Japonii. Zwiedzając japońskie zamki, parki i świątynie, co rusz natykałam się na zażywnych staruszków płci obojga, którzy zaczepiali turystów, oferując im swoje usługi (dla jasności dodam, że gratisowe) jako przewodnicy-wolontariusze. Nie muszę dodawać, że mówili bardzo przyzwoicie po angielsku, co w Japonii wcale nie jest takie oczywiste. Kilka razy skorzystaliśmy z takiej oferty i nigdy nie żałowaliśmy. Staruszkowie nie dość, że naprawdę sporo wiedzieli, to jeszcze dzielili się tą wiedzą z zapałem i energią, jakich próżno szukać u zblazowanych, profesjnalnych przewodników.

Słuchając pana Akiro w ogrodzie Korakuen w Okajamie czy pani Yoko w zamku w Białej Czapli w Himeji, myślałam, jak fajnie by było spotkać, dajmy na to, w łańcuckim pałacu panią Jadzię czy pana Staszka, informujących gości z drugiego końca globu: I am a volunteer guide. I would be pleased to show you this palace.