czwartek, 30 grudnia 2010

Cięcie!

Three wise virgins, Magdeburg; fot. Chris 73/Wikimedia Commons

Jutro Sylwester. Koniec i początek zarazem. Cezura taka. Czyli cięcie.

Chciał, nie chciał, trzeba podsumować. Oraz zaplanować lub co najmniej postanowić to i owo. Potem się najwyżej powie „żartowałam”, jak już 31 grudnia 2011 wyjdzie na jaw, że plany wzięły w łeb, a postanowienia diabli wzięli. W zapasie będzie jeszcze jeden rok na kolejne szlachetne zamierzenia, ale trzeba się będzie pospieszyć, bo czasu będziemy mieli ponoć o 20 dni mniej niż zwykle. Tak przynajmniej przewidzieli Majowie.

Ja tam im tak naprawdę nie wierzę, a końca świata spodziewam się w każdej chwili. Mam nawet w sypialni na szafce taką specjalną lampkę naftową (oliwnych nie było), żeby w razie czego wystąpić jako panna mądra. Trochę trzeba będzie naciągnąć z tą „panną”, bo jako żona i potrójna matka, nie powinnam chyba aspirować do tego tytułu. Liczę jednak, że w dzień sądu bardziej się będzie liczył przymiotnik (a nawet przymiot) – mądra, niż takie tam drobiazgi - pani czy panna. Muszę tylko koniecznie naftę kupić, co obiecuję sobie od paru lat i jakoś kiepsko mi to wychodzi. Ale kupię. To jedno z moich postanowień noworocznych.

Jedno z nielicznych – dodam. Bo nauczona doświadczeniem, postanowiłam za wiele nie postanawiać. I za wiele sobie nie życzyć, żeby znowu z tymi życzeniami nie trafić jak kulą w płot. Niebo słucha i czasem, jak jesteśmy wystarczająco upierdliwi, spełnia. No i mamy kłopot. Więc lepiej nie kombinować, bo powiedzmy to sobie szczerze - z nieba widać więcej i lepiej.

Okej, wybiegając w przód, kamera pokazuje lampę naftową pełną nafty i pannę (panią) mądrą, która spokojnie czeka na 21 grudnia 2012 roku, żeby rankiem 22 grudnia przykręcić knot i… czekać dalej. Teraz retrospekcja. Dwa tysiące dziesiąty. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni i nocy. Lepszych i gorszych. Wszystkie ważne. Każdy brzemienny w skutkach. Bo na tym świecie nic nie dzieje się ot, tak sobie.

Wreszcie kamera pokazuje główną bohaterkę. Nie pije szampana, nie odpala fajerwerków. Siedzi w cieple swojego domu i spokojnie przygląda się, jak płomień lampy naftowej wywabia z kątów cienie przyszłych zdarzeń. No i… cięcie!

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Pasterka z Georgem Michaelem, czyli jak to się robi w Austrii

Moje tegoroczne Boże Narodzenie było nietypowe pod każdym względem. Po pierwsze, spędzałam je z dala od ojczyzny, co zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Po drugie, z założenia miało być bardzo aktywne, bo w dużej mierze zapełnione radosnym szusowaniem po alpejskich stokach. Po trzecie, miałam uczestniczyć w pasterce odprawianej w języku, który rozumiem, jak się bardzo, ale to bardzo wysilę, i to pod warunkiem, że osoba, która do mnie mówi, będzie to czyniła głośno i wyraźnie. Trochę się martwiłam, czy zdołam w wynajętym apartamencie upichcić coś z grubsza wigilijnego, ale postanowiłam się tym nie przejmować, wychodząc z założenia, że jeśli rodzina raz w życiu nie zje w Wigilię karpia, to rodzinie nie ubędzie, a karpiowi to wyjdzie na zdrowie.

W zasadzie, wszystko poszło świetnie. Do Austrii dotarliśmy bez korków i tym podobnych atrakcji, austriaccy gospodarze okazali się przemiłymi... Holendrami, a apartament prawdziwym apartamentem, a nie norą udającą kawalerkę. Stoki, po których mieliśmy szusować, okazały się prawdziwymi stokami, które pracowici Austriacy ratrakowali dosyć regularnie, wychodząc pewnie z założenia, że narciarze to lubią, a klient nasz pan. Wyciągów było od groma, tras też i nawet fakt, że dominowały czerwone (czyli takie niezbyt łatwe), nie był dla mnie powodem do zmartwienia - zjeżdżałam sobie z godnością i powolutku, a co! Jedyne, co było zupełnie nie takie, jak miało być, to pogoda. Najpierw przez trzy dni wiało (powinnam napisać: WIAAŁOO!), potem przez trzy dni lało i sypało (na dole lało, na górze sypało), a w końcu, przez resztę dni było zupełnie biało, z tym że nie mówię o śniegu, ale o gęstej jak wata mgle, w której nie widziałam nawet czubków swoich desek. W tych warunkach jazda na nartach była przeżyciem ekstremalnym i śmiało mogę powiedzieć, że odbyłam coś w rodzaju obozu przetrwania. Jak widać - przetrwałam.

A co z Wigilią? Tu - sukces na całej linii. Zamiast pierogów z kapustą i grzybami - paszteciki ze szpinakiem mojego wyrobu, zamiast karpia - krewetki z patelni wyrobu (krewetki, nie patelnia) mojego męża, zamiast zupy grzybowej - zupa grzybowa z torebki. A na deser ciasta upieczone kosztem popołudnia na stoku (żadna strata, i tak lało). Był przywieziony z Polski opłatek, były pierniki zakupione przezornie miesiąc temu na lotnisku w Monachium. No i były kolędy, które sumiennie odśpiewaliśmy jedna po drugiej, dając naszym gospodarzom niezły popis naszych możliwości wokalnych. Najpiękniej wyszli nam "Mędrcy świata, monarchowie", których postanowiliśmy - jeśli nadarzy się okazja - odśpiewać chóralnie na pasterce.

Okazja się jednak nie nadarzyła. Austriacka pasterka okazała się bowiem nabożeństwem skromnym i niewiele odbiegającym od coniedzielnych mszy świętych. Jedyna różnica polegała na tym, że obok organisty ustawił się zespół dysponujący trąbą i perkusją, a nad ołtarzem zawisła gigantyczna śniegowa gwiazda ze słomy - pewnie symboliczne połączenie idei zimy i stajni, ale może się mylę... Tak czy siak, msza przeleciała jak z bicza strzelił, co bardzo się spodobało mojej najmłodszej córce, która uznała austriacką pasterkę za wzór godny naśladowania. Druga córka czekała zaś niecierpliwie, kiedy wreszcie zabrzmi "Stille Nacht", uczyła się tego bowiem na niemieckim i byłaby to jedyna część mszy, z której by cokolwiek zrozumiała. "Stille Nacht" odśpiewano, a jakże, my przyłączyliśmy się nieśmiało po polsku i już, już miałam uznać, że pasterka była jak trzeba, kiedy nagle...

Nagle, tuż po końcowym błogosławieństwie, ryknęła trąba, zagrzmiała perkusja, a złotowłose dziewczę na chórze zaśpiewało... "Last Christmas I gave you my heart". Tak, właśnie to. Słynny i zgrany do cna przebój George'a Michaela, którego tekst można interpretować jako skargę na nieudaną transplantację serca. Fakt, że niemieckie słowa śpiewane z chóru były ewidentnie jakąś religijną przeróbką oryginału, ale ta melodia! Przed oczami pojawił mi się wideoklip ze ślicznym Georgem i jego niewierną ukochaną, która tak niegodziwie zwróciła mu podarowane serce. Brr!
Co to ma wspólnego z betlejemskim cudem? To wiedzą tylko austriaccy górale.

czwartek, 16 grudnia 2010

Krótko i na temat


Porzućcie troski, którzy tu wchodzicie. Obcujecie bowiem z osobą szczęśliwą.

Powód? Urlop. To nic, że tylko 10 dni. Nic, że trzeba jeszcze spakować niezliczone kurtki, swetry, polary, czapki, rękawiczki, skarpety, dresy, gogle, narty, deski i kijki. Nie, kijków nie biorę - i tak nie używam. Zamiast kijków, może zmieszczą się scrabble, żeby prócz mięśni pogimnastykować też zwoje mózgowe. No i tonę książek, których nie zdążyłam przeczytać w samolotach i na lotniskach. Nic, że pójdę spać o północy, a jutro w samochodzie, pod granicą czeską przypomnę sobie, że nie zabrałam jakiejś arcyważnej rzeczy (byle nie nart, błagam!).

To wszystko betka. Ważne, że przez najbliższy tydzień z haczykiem będę odcięta od mejli, telefonów, pism i sprawozdań. Że zamiast wieżowców, z okien będę oglądała góry. I kto wie, może jak już minie kilka dni, w końcu nadejdzie taki, w którym ani razu nie spojrzę na zegarek.

A na razie, póki jeszcze czas mnie goni (rany Julek, już po 20-ej, a ja nie tknęłam pakowania!), szybko, lecz od serca, składam Wam wszystkim życzenia. Trochę wcześnie, wiem, ale od jutra - zero sieci. A zatem: radosnych Świąt!

sobota, 11 grudnia 2010

Et in Arcadia ego

Gabriel Garcia Marquez napisał w jednym ze swoich opowiadań, że "wszystkie ulice we wszystkich miastach nieuchronnie prowadzą do kościoła albo na cmentarz". Optymista! Kiedy dziś popołudniu jechałam na przedświąteczne zakupy, miałam wrażenie, że w Warszawie wszystkie drogi nieuchronnie prowadzą do centrum handlowego. Korek na Jana Pawła II nie wróżył niczego dobrego, a kiedy się okazało, że na wjazd na parking podziemny trzeba czekać bity kwadrans, wiedziałam, co mnie czeka. Koszmar. Horror. Armagedon. A wszystko to w przybytku noszącym wdzięczną nazwę Arkadia. Czyli sielska kraina szczęśliwości i beztroski. Akurat!

Najpierw trzeba zaparkować. Na dwóch poziomach parkingu - ani centymetra wolnego miejsca. Kierowcy krążą jak wściekłe szerszenie i trąbią jedni na drugich. Każdy czyha, aż na horyzoncie pojawi się właściciel jednego ze szczęśliwie zaparkowanych samochodów, by zręcznie wcisnąć się na zwolnione przezeń miejsce. Kiedy się to wreszcie udaje, trzeba wytarabanić się z wozu i pokonawszy kilometry garażu pod zazdrosnymi spojrzeniami innych mniej szczęśliwych kierowców, dotrzeć do wejścia. Uf.

Ale to dopiero początek. Teraz zaczyna się prawdziwa udręka. Pół biedy, kiedy człowiek wie dokładnie, co chce kupić - na przykład, śrubokręt dla męża. Idzie się wtedy do Leroy Merlin, łapie za rękaw gościa z obsługi, pyta się o dział śrubokrętów. Ten patrzy na nas wymownie ("Znowu jakaś baba, co się na niczym nie zna"), uśmiecha się profesjonalnie, wybiera nam odlotowy śrubokręt, który kosztuje tyle co F16 i kieruje do kasy. On zadowolony, bo zrobił babkę w konia, klientka zadowolona, bo ma prezent z głowy. Arkadia.

Gorzej, kiedy jedziemy do sklepu z nadzieją na zakupienie prezentów pod choinkę, ale ni czorta nie wiemy, co mianowicie chcemy nabyć. Odwiedzamy dziesiątki sklepów, oglądamy setki przedmiotów, a w gardle rośnie nam gula wielkości sporej choinkowej bombki. Albo wręcz bomby - takiej, co to w każdej chwili może wybuchnąć. Dookoła nas kłębi się tłum podobnych nam nieszczęśników, którzy są jawnym zaprzeczeniem tego, co media piszą o kryzysie. Gdyby tak podsumować wszystko, co w dniu dzisiejszym zakupili klienci Arkadii, wystarczyłoby pewnie na zgrabne załatanie dziury budżetowej!

Wreszcie decydujemy się na jakieś zakupy. Ani lepsze, ani gorsze od tego, co chcieliśmy kupić trzy godziny temu, ale nam się nie podobało. Wtedy. Bo teraz już się podoba. Teraz spodobałoby nam się cokolwiek, byle tylko stąd wyjść. Brniemy więc do kasy, odstajemy kilka solidnych zdrowasiek, konfrontujemy się z wściekłą na cały świat kasjerką, której płacimy grubym banknotem, a ona nie ma nam wydać... Próbujemy płacić kartą, ale zacina się terminal. Pomocnica kasjerki idzie rozmienić nasz banknot. Ci, co stoją za nami w kolejce, mają w oczach sztylety, których ostrza czujemy na łopatkach. W końcu dostajemy swoją resztę i opuszczamy ten przedsionek piekieł. Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.

Wracając do domu, mijamy cmentarz na Powązkach. Cicho tam i biało - jakoś tak świątecznie. W oddali rysuje się spokojna sylwetka kościoła św. Karola Boromeusza. Aż chciałoby się powiedzieć: Et in Arcadia ego.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Paulo Coelho i komórki

Bardzo nie lubię Paulo Coelho. Irytuje mnie tak bardzo, że jego nazwisko systematycznie przekręcam, robiąc z niego Cohelo lub Cohello, i to - proszę mi wierzyć - zupełnie nieświadomie. Kiedy moja starsza córka sięgnęła ostatnio po jego "dzieła", zakipiałam ze złości i aż musiałam sobie zadać pytanie: dlaczego właściwie ten Brazylijczyk tak mnie wkurza? Odpowiedź nasunęła się szybko. Primo, bo Coelho (musiałam sprawdzić pisownię) kiepskim pisarzem jest. Secundo, bo Coelho sławnym pisarzem jest. Co, kurczę blade, powinno się wykluczać. Ale się nie wyklucza.

Oczywiście, ten paradoks nie dotyczy tylko i wyłącznie Paula Cohelo (wróć! Coelho!), ale i wielu innych pisarzy. Sęk jednak w tym, że "alchemik z Rio" (tak go sobie prywatnie nazywam) posiadł umiejętność wciskania się w umysły i zaśmiecania pamięci swoimi pseudoodkrywczymi banałami w stylu "miłość jest jak kostka czekolady - kiedy ją przełkniesz, zawsze poczujesz odrobinę goryczy". Fajne, prawda? Sama to wymyśliłam. Ale równie dobrze, mógłby to wymyślić Coelho. Spec od maksym wszelakich, głębokich jak kanał melioracyjny.

Postanowiłam jednak, że nie będę odwodziła córki od czytania tych mądrości, bo czasy są takie, że rodzic musi się cieszyć, że dziecko w ogóle czyta cokolwiek, nawet gdyby to była tylko książka telefoniczna. Co, nawiasem mówiąc, odkąd wynaleziono komórki, naprawdę graniczyłoby z cudem. A propos. W jednej ze swoich powieści Coelho napisał wiekopomne zdanie: "Może istnieć sto sposobów komunikowania się we współczesnym świecie, ale nic nie zastąpi ludzkiego spojrzenia." Cha! Cha! Ten to chyba w ogóle nie słyszał o komórkach! Spojrzenie - dobra rzecz, zwłaszcza, jak oczy ładne, ale ciekawe, co by zrobił nasz prorok z piątej góry, gdyby zgubił telefon komórkowy. Albo zostawił go w pracy.

Jak ja dzisiaj. W dodatku niejako razy dwa, bo w pośpiechu zostawiłam na biurku obie komórki - prywatną i służbową. (Jakby kto chciał je zgarnąć, uprzedzam, że biuro zamykam na klucz, a pod biurkiem trzymam prywatnego bazyliszka - bez lusterka nie podchodź!) A muszę zadzwonić do koleżanki, z którą umawiałam się na kawę w tym tygodniu, ale nie ustaliłam dokładnie, kiedy. I nie mam książki telefonicznej. A jej numer tkwi zakodowany w telefonie. Klapa! I co pan na to, panie Arcymądry? Nic nie zastąpi ludzkiego spojrzenia? "Bo w oczach tkwi siła duszy" - odpowiada Coelho. Idę ćwiczyć telepatię!

wtorek, 30 listopada 2010

Błogosławione skutki ataku zimy

No to mamy atak zimy. Przedterminowy, że tak powiem. I nagły. Bo przecież zima powinna się zacząć 22 grudnia, a nie 29 listopada. Tak by było przyzwoicie i ze wszech miar elegancko. Potem powinna potrwać sobie przez święta, prósząc śnieżkiem i szczypiąc (byle delikatnie) mrozem, po czym, tuż po Nowym Roku, odejść z godnością, nie nastręczając nikomu problemów pod tytułem "wszystkie piaskarki na miasto".

Fakt, że Pani Zima w nosie ma kalendarz i dobre maniery, dawno już powinien przestać dziwić kogokolwiek (w tym, a może zwłaszcza, drogowców), ale jakoś dziwi. Dziwi i zaskakuje. Zaskakuje i dezorganizuje. Co za nietakt. Wpada znienacka (czy ktoś wie, co to jest "nienacek"? muszę to kiedyś wreszcie rozgryźć!) i absorbuje swoją osobą wszystkich dookoła - od nieszczęsnych dozorców (o, przepraszam, gospodarzy domu), przez pieszych i zmotoryzowanych zjadaczy chleba, po urzędników miejskiego ratusza. Każdy przeklina ją w żywy kamień, choć każdy z nieco innego powodu - jedni, bo muszą po niej sprzątać, inni, bo ci, co muszą, robią to nie dość szybko i nie dość dobrze. Cieszą się tylko osobnicy mocno nieletni, bo z niezrozumiałych powodów lubią, jak im się za kołnierz i do butów sypie takie białe, lepkie coś. Zastanawiam się czasem, czy w tym kontekście, słowo "nieletni" nie ma aby drugiego dna - nie-letni, czyli jakby zimowi. Hm.

Ja nieletnia nie jestem już od jakiegoś czasu, zatem z Panią Zimą łączą mnie stosunki dosyć chłodne. I jak było do przewidzenia, jej nagła wizyta w dniu wczorajszym była dla mnie niczym odwiedziny - czy ja wiem? - może kontrolerki z Urzędu Skarbowego. Równie wyczekiwana i równie miła. Niebagatelne znaczenie dla moich uczuć miał fakt, że do pracy pojechałam w pantofelkach na obcasie - rano o śniegu jeszcze nikt się nawet nie zająknął, a ja należałam do tych zmotoryzowanych. Niestety, wieczorem, gdy wychodziłam z biura, do parkingu trzeba już było brnąć przez zaspy, a przed maską samochodu spoczywał średniej wielkości Mount Everest. Nie miałam łopaty. Nie miałam nawet saperki. Nie miałam nic, poza skrobaczką, która pomogła na zamarzniętą przednią szybę, ale do niwelowania Mount Everestu nie nadawała się ani trochę.

Do domu dojechałam w stanie godnym pożałowania, myśląc ponuro, że chodzenie prawie boso po kolana w śniegu to jednak nie jest moja ulubiona dyscyplina sportu. I przeklinając Panią Zimę, że śnieży i mrozi, jakby naprawdę nie miała nic lepszego do roboty. A kiedy już dotarłam do mojej ciepłej i suchej oazy pośród tej lodowej, miejskiej pustyni, mąż powitał mnie okrzykiem: "Kochanie, zepsuła nam się lodówka. Gdyby nie ten mróz, wszystkie mrożonki i mięso szlag by trafił! Wyrzuciłem wszystko na balkon. Ale mamy szczęście!" Z oknem usłyszałam coś jakby śmiech. To Pani Zima chichotała z satysfakcją.

PS. Już wiem, co chcę dostać od męża pod choinkę. Kochanie, poproszę o łopatę!

sobota, 20 listopada 2010

Małżeńska wspólnota prezentowa

Zbliża się grudzień, a wraz z nim nieuchronne uganianie się za prezentami. Okazji, które nas do tego zmuszają - aż nadto, bo wystarczą już same mikołajki oraz Boże Narodzenie. Jednak w moim wypadku, jest jeszcze gorzej. Grudzień startuje z imieninami najmłodszej córki, kilka dni później są wspomniane mikołajki, zaraz potem urodziny świętuje mój pierworodny, a po dwóch tygodniach w domu pojawia się choinka, pod którą - jak wiadomo - musi zalec zgrabny stosik tego i owego.

Krótko mówiąc, już od końca listopada myślę głównie o tym, co komu kupić/zrobić/podarować. I generalnie, nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie dwie okoliczności. Po pierwsze, z biegiem lat rośnie lista prezentów już podarowanych, a zmniejsza się tych, które jeszcze można by ofiarować. Kombinowanie, czego jeszcze nie mają nasze dzieci, a co wobec tego moglibyśmy im sprezentować, zajmuje nam z roku na rok coraz więcej czasu i energii. Po drugie, przy tak napiętym kalendarzu, właśnie ów poświęcany na zdobywanie prezentów czas staje się wartością krytyczną, przebijającą nawet inną - nomen omen - wartość, czyli pieniądze.

Bo prezenty - jak wiadomo - na ogół się kupuje. Ergo, trzeba za nie płacić. Co może stanowić pewien, nie tylko czysto ekonomiczny, problem. Weźmy prosty przykład. Kupuję prezent mężowi. Chcę być hojna, więc kupuję coś super-hiper-ekstra, za dwu - no niech mu będzie! - trzycyfrową kwotę (pod warunkiem, że mamy taką na koncie, hehe). Wręczam i widzę, jak mężowi oczy robią się okrągłe i pot występuje na czoło. I to wcale nie z zachwytu, ale z obawy, czy w obliczu MOJEJ hojności, RODZINA dociągnie do pierwszego. Ups! I dociera do mnie, że kupiłam nie za swoje, ale za wspólne. Krótko mówiąc, mąż solidnie sobie na ten prezent zapracował.

Zatem, biorąc pod uwagę małżeńską wspólnotę majątkową, pewnie rozsądnie by było odpuścić sobie wzajemne obdarowywanie się prezentami, które niejako wyciągamy z kieszeni współmałżonka (swojej też, ale tylko w części). Łatwo powiedzieć! Ileż to razy przed mikołajkami ustalaliśmy z Panem Mężem, że tym razem nic sobie nie kupujemy, bo-to-przecież-nie-ma-sensu. Po czym, rankiem 6 grudnia, on wyciąga spod poduszki prezent ode mnie, karci mnie dobrotliwie ("oszustka z ciebie!"), by po chwili wręczyć mi upominek od siebie ("z ciebie też niezły krętacz!"). To samo - na Boże Narodzenie, rocznice, imieniny i tym podobne.

Po latach takich doświadczeń stwierdzam, że walka z prezentami kompletnie nie ma sensu. Sęk w tym, że obdarowywanie tych, których się kocha, po prostu sprawia nam niewymowną frajdę. Fakt, z czyjego konta się za to płaci, nie ma kompletnie znaczenia, oczywiście pod warunkiem, że to konto jest choć po części nasze, bo stanowczo odradzam płacenie z cudzego. Tak czy siak, liczy się głównie to, że W OGÓLE NAM SIĘ CHCE. Pomyśleć, pójść, kupić. A jeśli to bywa sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem - tym gorzej dla niego.

Dlatego, Kochanie, naprawdę, nie obrażę się, jeśli przy najbliższej okazji kupisz mi coś super-hiper-ekstra. Sprawdź tylko najpierw, ile tam mamy na koncie i zostaw co nieco. Mnie też czeka rundka po sklepach.

piątek, 12 listopada 2010

Ali-Baba i czterdziestu rozbójników

Ali Agca, niczym jego baśniowy imiennik, Ali-Baba, poznał hasło do Sezamu. Co ciekawe, tym razem hasło ma charakter poliwalentny, bo Sezam otwiera się, ilekroć Ali otworzy usta.

Kiedy Ali nie strzela do Bogu ducha winnych ludzi, jego głównym zajęciem jest donoszenie na rozbójników, którzy kazali mu wykonać zamach na św. pamięci Jana Pawła II. Liczba rozbójników nie jest bez znaczenia, bo im tych rozbójników więcej, tym większe skarby Ali wyniesie z Sezamu. Dlatego też Ali najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru dociągnięcie do symbolicznej i baśniowej liczby 40.

W tym celu porzucił już wszelkie pozory prawdopodobieństwa, w czym media wydatnie mu sekundują, płacąc za jego wymysły i publikując je na wyprzódki. Ali zdążył już donieść na Amerykanów, Rosjan, Bułgarów, Matkę Boską i Watykan. Myślę, że wkrótce przyjdzie kolej na Chińczyków (nie lubią chrześcijan), Niemców (chcieli, żeby miejsce papieża-Polaka zajął papież-Niemiec, choćby nawet i z Bawarii), Włochów (wkurzało ich, że papież-Polak tak długo okupuje tron, który Włochowi należy się jak psu zupa), Arabów (powodów mieli aż nadto, z dżihadem na czele), Polaków (chcieli przypodobać się Sowietom).

Jak się wyczerpie lista narodów, przyjdzie kolej na rozmaitych świętych, których udział w zamachu wzbogaci opowieść o wątki mistyczne. Osobiście stawiam na świętych Jana i Pawła (nie podobało im się, że Karol Wojtyła przywłaszczył sobie ich imiona) oraz na świętego Karola Boromeusza (papież zdradził jego imię na rzecz dwóch wcześniej wymienionych). Nie zdziwi mnie, jeśli Ali powoła się na inspirację ze strony świętego Piotra, bo kto jak kto, ale pierwszy papież ma przecież w sprawach papieskich sporo do powiedzenia.

Listę zamkną Żydzi, masoni i Marsjanie, a na deser Ali zostawi samego Jana Pawła II, jako że historia, w tym ta najnowsza, zna przypadki sfingowanych zamachów, których inspiracją były ich niedoszłe ofiary. Tak oto zakończy się baśń z tysiąca i jednej nocy, po opowiedzeniu której Ali Agca odjedzie rolls-roycem do pałacu wybudowanego za honoraria autorskie, a media podliczą zyski ze zwiększonych nakładów. Natomiast my, czytelnicy, poczujemy się znowu nabici w butelkę i będziemy zachodzili w głowę, dlaczego sami dawaliśmy Alemu klucz do Sezamu - kupując jego brednie.

wtorek, 9 listopada 2010

W żłobie leży i kwiczy

Odkąd kobiety zaczęły się emancypować, społeczeństwo zachodnie rozdziera dyskusja o to, jaki model rodziny jest lepszy – taki, w którym matka zostaje w domu i poświęca się (co za okropne słowo!) wychowaniu dzieci, czy taki, w którym oboje rodzice są zawodowo aktywni, a dzieci wychowywane są przy wydatnej pomocy rozmaitych żłobków i przedszkoli. Granica między zwolennikami jednej i drugiej opcji nie jest wcale łatwa do zdefiniowania. Są jednak tacy, którzy twierdzą, że w dużej mierze pokrywa się ona z granicami państw, co ma podobno wpływ na mniejszą lub większą prokreację.

I tak na przykład, jak mi ostatnio dowodziła pewna znajoma Francuzka, w Niemczech, gdzie kobiety są ciągle jeszcze pod wpływem tradycyjnego modelu rodziny, przyrost naturalny jest zastraszająco mały, bo kobiety wolą w ogóle nie mieć dzieci i pracować, niż je mieć, pracować (bo tego chcą) i czuć się winne, że to robią.Tak, tak, winne, gdyż - znowu powtarzam po koleżance znad Sekwany - presja społeczna na matki oddające dzieci do żłobków jest ponoć w Niemczech gigantyczna i biedaczki aż uginają się pod ciężarem winy. A że za takim brzemieniem nikt nie przepada, wybierają niski przyrost naturalny, bo za to gromione jest państwo, a nie jednostka.

We Francji natomiast sytuacja ma się zgoła inaczej. Według mojej rozmówczyni, kobiety francuskie już dawno zrzuciły nieznośny ciężar fałszywie pojmowanej winy i mogą spokojnie realizować się zawodowo, nie obawiając się, że ktoś im wytknie niedobór troski o potomstwo. Rozbudowany system żłobków i przedszkoli wydatnie im w tym pomaga, emancypacja kobiet nie jest już pustym frazesem, prokreacja kwitnie, a ludziom żyje się dostatnio.

No, trochę się może zagalopowałam, bo o tym dostatku to już znajoma Francuzka nie wspominała, ale reszta się zgadza. Nie obyło się, rzecz jasna, bez przypomnienia zasług rewolucji francuskiej, a także doskonałego modelu wychowania dzieci, jaki współczesnym Francuzkom zostawiły w spadku ich praprababki (mogłam ominąć jedno lub dwa pra), a który polegał na tym, że dzieciarnią zajmowały się mamki i bony, a mamusie błyszczały w salonach. Jest z czego czerpać pełnymi garściami. Na moją sugestię, że doskonały wynik w konkursie na najwyższy przyrost naturalny Europy Francja zawdzięcza w dużej mierze arabskim imigrantom, znajoma lekceważąco machnęła ręką, twierdząc, że przesadzam i statystyki wcale tego nie potwierdzają. Krótko mówiąc, Francja się rozmnaża, bo kobiety się wyemancypowały.

Może i tak, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju: kto właściwie wychowuje te licznie zaludniające Francję dzieci? Wychodzi na to, że państwo - i to już od pierwszych miesięcy życia. Kiedy jednak pozwoliłam sobie zwrócić na to uwagę mojej rozmówczyni, ta wyraźnie się wkurzyła. I poczęstowała mnie wykładem o tym, że nie ilość się liczy, a jakość. Nie, nie dzieci, ale czasu, który się tym dzieciom poświęca. Ona pracuje wprawdzie od rana do nocy, dzieci wychowały się najpierw w żłobku, potem w przedszkolu, a teraz wychowują się w szkole, ale za to, jak już mama wróci do domu o godzinie 20.30, to przez godzinę bardzo intensywnie swoim dzieciom towarzyszy. I te dzieci są wspaniale wychowane - mają dobre maniery, nie odszczekują dorosłym (za wyjątkiem chwil, kiedy odszczekują, ale mają prawo, bo są nastolatkami) i przy stole trzymają łokcie przy sobie. Za to "moja" Francuzka zna takie bachory, których matka siedziała w domu przez pierwsze lata życia swoich pociech, a efekty wychowawcze są znacznie gorsze. Ha!

Cóż, trudno polemizować z tezą, że wychowywanie dzieci to proces bardzo złożony, a złotych recept raczej nikt nie ma (choć niektórym się wydaje, że wręcz przeciwnie). Nic jednak nie poradzę na to, że oświadczenie "moja-praca-jest-ważna-a-nasze-żłobki-są-przecież-wspaniałe" jakoś mnie nie przekonuje. I mimo wszystko podejrzewam, że niemowlę oddane do żłobka, żeby nie wiem jak cudownego, ma się emocjonalnie nieco gorzej (szlachetnie ubieram to w eufemizm) od dziecka, któremu rodzice (nigdzie nie jest przesądzone, że musi to być wyłącznie matka) blisko towarzyszą przez parę pierwszych lat jego życia. Oczywiście, jakość tych lat i tego kontaktu ma znaczenie zasadnicze, ale ilość z pewnością też się liczy. Bo choć słowo "żłobek" bezsprzecznie kojarzy się pewną stajenką w Betlejem, to nie należy zapominać, że wprawdzie mały Jezusek też leżał w żłobku, ale Matka Boska nie poleciała się realizować zawodowo, ale trwała wiernie tuż obok Niego.

niedziela, 7 listopada 2010

Mars, Wenus i te sprawy

- Kochanie, czy nie powinniśmy zmienić opon na zimowe? - spytałam dziś męża przy śniadaniu, pragnąc dać dowód, że troszczę się o nasz środek transportu i dbam o bezpieczeństwo rodziny. Puchłam przy tym z dumy, bo już sam fakt, że W OGÓLE wiem, co to takiego opony zimowe, uznaję za niezwykły przejaw bystrości umysłu i szerokości horyzontów motoryzacyjnych. Mąż spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie, więc szybciutko dokonałam korekty: - No, chyba że poczekamy jeszcze troszkę, aż temperatura spadnie... Kolejne spojrzenie, jakie mi rzucił, sprawiło, że całkiem zamilkłam. - Opony są zmienione już od tygodnia - powiedział mój małżonek dobitnie - Nie zauważyłaś?!

Pytanie wypowiedziane zostało z takim zdumieniem, że w pierwszej chwili poczułam się jak ślepa i niedorozwinięta. Szybko jednak włączył mi się instynkt samoobrony. - Niby jak miałam zauważyć - odpowiedziałam pytaniem na pytanie, co jako metoda erystyczna, sprawdza się całkiem nieźle. Jednak nie w tym wypadku. - FELGI SĄ INNE - oznajmił mąż wielkimi literami, jakby mówił do niezbyt rozgarniętego dziecka. - Stalowe - postawił kropkę nad i, a syn, który się temu przysłuchiwał, aż przestał jeść i pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą. Przez chwilę myślałam, że pragnie w ten sposób skarcić ojca za to, że tak się nade mną wytrząsa, ale szybko się okazało, że dezaprobata dotyczyła mojej indolencji. - Nowe buty u koleżanki to byś zauważyła, prawda? - wystrzelił we mnie ostatni pocisk i obaj panowie zachichotali ironicznie, zjednoczeni i poczuciu męskiej wyższości nad kobiecym podgatunkiem.

Odpuściłam sobie tłumaczenie, że nowych butów u koleżanki też bym nie zauważyła, bo dobrze wiem, że to nic nie znaczy. Pod tym względem odbiegam znacząco od średniej żeńskiej i mam podejrzenie graniczące z pewnością, że większość kobiet jednak zwraca uwagę na takie detale. Wracając jednak do samochodu, trochę mnie ta historia z felgami zastanowiła. Co by musiało się zmienić w moim aucie, żebym to dostrzegła? Wiem! Kolor. Ewentualnie, marka, pod warunkiem, że nie byłaby zbyt podobna do tej obecnej. I to by było na tyle. O felgach wiem tyle, że coś takiego istnieje, a opony wszystkie wyglądają dla mnie identycznie. To pewnie kwestia innej lateralizacji mózgu - zupełnie jak z tą prawą i lewą stroną, które nigdy nie chcą być tam, gdzie powinny. Zwłaszcza, gdy muszę robić za pilota.

Takie drobne epizody utwierdzają mnie w przekonaniu, że z tym Marsem i Wenus coś jednak jest na rzeczy. Trudno, narażę się feministkom i powiem to głośno i wyraźnie: różnimy się. My, kobiety i oni, mężczyźni. Na przykład oni nie rozróżniają kolorów. Dla mojego męża wszystkie barwy są "awe" - czerwonawa, biaława, brązowawa, bo takie bezpieczne przybliżenie oddala możliwość pomyłki. My mamy problem z orientacją w terenie (potrafię się zgubić nawet we własnym mieszkaniu). Oni pytając, oczekują konkretnej odpowiedzi, my - raczej wręcz przeciwnie. Oni są zwykle konsekwentni, my - uroczo (lub wkurzająco - zależy od tego, jak bardzo facet nas kocha) niekonsekwentne.

Ta ostatnia cecha daje zresztą bardzo zabawne efekty. Rozmawiałam ostatnio z pewną znajomą, która sama siebie nazywa feministką. Najpierw przejechała się po Korwinie-Mikke i jego poglądach na kobiety, potem przez kwadrans dowodziła, że jeśli między płciami są jakieś różnice, to zdecydowanie na korzyść płci pięknej. A na koniec opowiedziała mi jakąś historyjkę ze swojego zawodowego życia z pewną wredną babką w roli głównej, która rozsiewała po firmie ploty - "no, wiesz, jak to kobiety". I nawet nie zauważyła, że właśnie zaprzeczyła sama sobie. Ergo, jest stuprocentową kobietą. Co było do udowodnienia.

sobota, 6 listopada 2010

Żegnaj kutio, witaj Karyntio!

Klamka zapadła! W tym roku po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spędzę Boże Narodzenie w zupełnie obcym mi miejscu. Obcym podwójnie, bo nie dość, że nigdy dotąd nieodwiedzanym, to jeszcze - że tak to ujmę - cudzoziemskim. W Austrii konkretnie.

Powód jest banalnie prosty, a na imię mu deski. Napisałabym "narty", ale w przypadku mojej rodziny byłoby to pół, a właściwie jedynie dwie piąte prawdy, bo pozostałe trzy piąte jeżdżą na śniegowej desce, czyli snowboardzie. W liczbie pojedynczej. Co, zresztą, nieodmiennie budzi mój podziw pomieszany ze zdumieniem, jakim cudem można w ogóle się poruszać, mając obie nogi przykute do jednej deski, skoro poruszanie się na dwóch jest tak piekielnie trudne.

Ale zostawmy rozważania techniczne i wróćmy do świąt. Muszę przyznać, że miałam z tym wyjazdem potężny problem. Jak to? Boże Narodzenie bez wielkiej, rodzinnej, trzypokoleniowej wieczerzy? Bez dwóch dni spędzonych w kuchni? Bez setki własnoręcznie powycinanych i upieczonych pierniczków? Bez tony przekręconego przez maszynkę maku i wielopiętrowego makowego tortu? Bez podstępnie uśmierconego karpia? Bez grzybów, kapusty, grochu? Bez - no, muszę to wreszcie wykrztusić - choinki?! Niemożliwe! I co my tam w ogóle będziemy jedli w Wigilię? Wiener Schnitzel?! Zostałam jednak przegłosowana - ferie w tym roku ułożyły się jakoś tak parszywie, że wspólny rodzinny wyjazd na deski wchodzi w grę tylko w okresie świątecznym. Causa finita.

Znaleźliśmy lokum w Austrii. U faceta o całkiem nieaustriackim imieniu - René. Podejrzewam nawet, że mój PiW* specjalnie tego gościa wyszukał, licząc, że pójdę na lep francusko brzmiącego imienia i przestanę płakać za choinką. Ale nie ze mną te numery. Mak, kapustę i karpia mogę przeboleć, ale na pasterkę iść muszę. Zadzwoniłam więc do Renego, żeby wypytać o to i owo. Facet był bardzo miły i anglojęzyczny. Na pytanie o przystanek skibusa i konieczność zakładania łańcuchów na koła odpowiedział z miejsca i nawet dosyć gramatycznie. Kiedy jednak spytałam, jak daleko od jego domu leży kościół, w słuchawce zaległa cisza. Może nie zrozumiał - pomyślałam - i powtórzyłam pytanie wolno i wyraźnie, dodając, że chodzi o CATHOLIC church, żeby się potem nie okazało, że najbliższa świątynia jest meczetem (mało prawdopodobne, ale możliwe). René jakoś się pozbierał, bo chyba zrozumiał, że nie żartuję, więc bardzo dobitnie powiedział: tri hundert meters.

I tak oto wytrącił mi z ręki ostatni argument. Skibus - o rzut beretem od chałupy, kościół - o rzut kamieniem, a łańcuchów na koła zakładać nie trzeba, bo droga odśnieżana. W tym roku, zamiast "Lulajże Jezuniu", będę śpiewała Stille Nacht. Zapłaciłam Renemu zaliczkę. Pożegnałam się z kutią. Zaczęłam ćwiczyć mięśnie nóg, żeby lepiej wyglądać na stoku (lepiej jeździć i tak nie będę). I tylko się zastanawiam, kiedy do dzieciaków dotrze, że w tym roku nici z prezentów, bo prezentem są deski w Karyntii. Ale o tym sza!


* PiW - Pan i Władca

czwartek, 4 listopada 2010

Leonardo na szpilkach, czyli kto wymyślił wysokie obcasy

Nie wiem, czy istnieje lista najbardziej przeklinanych wynalazków, ale jeśli nie, to ja miałabym kilka kandydatur. Homo sapiens jest wprawdzie sapiens, jednak czasem myślę, że to myślenie prowadzi nas na manowce. Gdzie na mądrych (a może przemądrzałych) ludzi czyhają rozmaite pułapki - ot, choćby wynalazki typu waga łazienkowa czy wysokie obcasy.

Co ciekawe, z przeklinanymi wynalazkami jest tak, że kto inny wymyśla, a kto inny przeklina. Mogę się założyć, że zarówno wagę łazienkową, jak i wysokie obcasy wymyślili faceci (te ostatnie, to podobno sam Leonardo da Vinci), ale płody ich niezrównanych umysłów przeznaczone są głównie dla kobiet. I to kobiety zbierają ponure żniwo w postaci nerwicy (waga łazienkowa) oraz haluksów i obolałych stóp (wysokie obcasy).

Wagę łazienkową zostawię na inną okazję (idą święta, temat na pewno powróci) i skupię się na obcasach. Problem z butami na wysokim obcasie jest bowiem taki, że posiadają jedną zaletę (nieźle się w nich wygląda), ale za to dwie potężne, kilku(nasto) centymetrowe wady. Od jakiegoś czasu znowu zmuszona jestem nosić je przy różnych (częstych, niestety) okazjach i za każdym razem zachodzę w głowę, co mnie do tego skłania. Moda? Obyczaj? Chęć podobania się? Zapewne wszystko po trochu. Nie zmienia to jednak faktu, że przeklinam w żywy kamień.

Z pomocą czasem przychodzi moda - ta kapryśna dama, która niekiedy wykazuje trochę zdrowego rozsądku i każe kobietom zejść z wysokości szpilek i koturnów na bezpieczne niziny płaskich czółenek. Nie da się jednak ukryć, że w tym wygodnym obuwiu noga wygląda mniej smukło i 8 kobiet na 10 wybierze jednak obuwnicze narzędzie tortur, łudząc się, że dzięki wysokim obcasom ktoś kiedyś o nich powie, że mają nogi do samej szyi. Co wprawdzie jest anatomicznym horrorem, ale facetom jakoś nieźle się kojarzy. Hm.

I tak oto wracamy do autora tego przeklinanego przez pokolenia kobiet wynalazku. Jeśli faktycznie był nim Leonardo, to w tym wypadku dusza artysty na bank zwyciężyła z duszą lekarza. Zastanawiam się nawet czasem, czy nie był to rodzaj ponurego żartu spłatanego kobietom, które u Leonarda nie miały ponoć najlepszych notowań (wystarczy spojrzeć na Mona Lisę, by się tego domyślić). Zatem w chwilach, kiedy moje dręczone wysokimi obcasami stopy wołają o litość, ciskam gromy na ich wynalazcę, życząc mu w duchu, by - gdziekolwiek jest - musiał czasem spacerować na 15-centymetrowych szpilach. Najlepiej po kocich łbach!

niedziela, 31 października 2010

Moi ulubieni święci

Jutro Wszystkich Świętych. Nie żadne Zaduszki ani święto zmarłych, jakby się niektórym mogło wydawać. Trzeba przyznać, że przez kilkadziesiąt lat PRL-u udało się skutecznie wmówić narodowi, że 1 listopada to święto pełne uroczystej zadumy i pamięci o tych, co odeszli do lepszego świata, choć o tym lepszym świecie, to już propaganda raczej tchórzliwie milczała. Tak czy siak, święto miało być smętne, ale za to piękne, bo nie ma nic ładniejszego od listopadowego cmentarza rozjarzonego światłem płonących zniczy.

Od jakichś dwudziestu lat Kościół katolicki próbuje z tym qui pro quo walczyć, przypominając owieczkom, żeby nie lazły bezmyślnie na cmentarz, becząc, że przecież mamy Zaduszki. Owszem, mamy, ale 2-go, a nie 1-go, kiedy to swoje imieniny celebrują wszyscy święci Pańscy. Owieczki powinny się zatem radować, a nie smucić. Walka z "nową świecką tradycją" idzie opornie, ale niech żywi nie tracą nadziei. Zwłaszcza, że przecież sami zainteresowani, czyli wszyscy święci, mogą jakoś interweniować. Spoko.

Coś się w tej sprawie zresztą już ruszyło, bo nie dalej jak godzinę temu wróciłam z pochodu wszystkich świętych, który przemaszerował warszawskim Krakowskim Przedmieściem. Szły całe rodziny, niektóre poprzebierane za Bożych szaleńców. Byli aniołowie, kilka świętych Weronik, paru świętych Jerzych (smoków, szczęśliwie, nie było), co najmniej jeden święty królewicz Kazimierz, święty Wojciech, kilka świętych Elżbiet i Jadwig... Wszystkich nie wymienię, bo sporo ich było. A jednak, ze zdumieniem skonstatowałam, że wśród tylu różnych i niekiedy "sklonowanych" świętych zabrakło dwóch, bez których pomocy zupełnie nie dałabym sobie rady - świętego Antoniego i świętego Tadeusza Judy.

Pierwszy ratuje mnie zawsze, kiedy coś zgubię. Czyli często. Ileż to razy wybawiał mnie od sprawiedliwego gniewu małżonka, gdy desperacko próbowałam znaleźć zapodziane gdzieś kluczyki od samochodu lub rodzinną książeczkę zdrowia. Po rozpaczliwym grzebaniu w torebce i przewracaniu w szufladach, w końcu zawsze wzdycham do świętego Antoniego, a on - niezawodny niczym kawaleria - nadciąga z pomocą. Raz nawet pozwolił mi znaleźć zgubiony w lesie kolczyk córki, co opowiadam wszystkim niedowiarkom jako niepodważalny dowód skuteczności świętego.

Drugi jest patronem od spraw trudnych i beznadziejnych. Długo musiałabym opowiadać, jak często zawracam mu głowę. Mąż twierdzi nawet, że zbyt często, i że moja ocena stopnia beznadziejności sprawy bywa nieco na wyrost. Ja jednak wiem swoje. Skoro święty Tadeusz gotów jest zajmować się sprawami trudnymi, zanim przybiorą formę beznadziejnych, wolę przezornie zgłaszać się do niego ździebko wcześniej. A on cierpliwie znosi moje supliki i robi, co może. A może dużo - proszę mi wierzyć!

Fakt, że obaj święci jeszcze mnie nie prześwięcili i nie posłali do diabła najlepiej świadczy o ich anielskiej cierpliwości. I tylko czasem myślę, że oni też mają swojego ulubionego świętego, do którego w cichości ducha wzdychają, kiedy niejaka B. B. znowu gubi komórkę lub domaga się rozwiązania jakiegoś arcytrudnego problemu, z którym każdy normalny człowiek poradziłby sobie w trymiga. Więc kiedy mają mnie już powyżej uszu i najchętniej daliby mi solidnego kopa, otwierają swoje modlitewniki i odmawiają długą litanię. Do Świętego Spokoju.

piątek, 29 października 2010

Ameryka jest gdzie indziej

Mąż to jednak fajny wynalazek. I samochód pożyczy, i do teatru zabierze. Z tym samochodem to jest, zresztą, zabawna sprawa. Jak był kupowany, wersja oficjalna głosiła, że dla mnie. Dziwnym zbiegiem okoliczności, w dowodzie rejestracyjnym figuruje jednak wprawdzie moje nazwisko, ale imię bynajmniej nie moje, a w dodatku męskie. Dobrze mi znane. Teraz samochód zmienia właściciela w zależności od nastroju mojego Pana i Władcy. Czasem komunikat głosi: "Ale sama przyznaj, że fajny samochód CI kupiłem", a czasem brzmi: "Uważaj, żebyś nie zarysowała MOJEGO samochodu". I bądź tu człowieku mądry!

Za to z teatrem jest naprawdę ekstra i bez zgrzytów. Pan i Władca wie bowiem doskonale, że do przybytku Melpomeny zawsze pójdę chętnie, bez problemu wybaczę nieliczne (muszę to przyznać) repertuarowe wpadki, a jedyny problem to wstrzelić się z terminem i kupić bilety na wieczór, którego akurat nie spędzam na drugim końcu Europy.

Wczoraj się wstrzelił. Poszliśmy do teatru Scena Prezentacje, który z mojego puntu widzenia ma dwie wielkie zalety - po pierwsze, od wielu lat niezmiennie trzyma poziom, a po drugie, mieszkamy rzut beretem od jego podwoi, więc możemy się tam udać pieszo, a gdyby sztuka jednak zawiodła, wrócić szybko do domu i zapić rozczarowanie zieloną herbatką.

Na szczęście, wczorajszego wieczora nie musieliśmy niczego zapijać. Obejrzeliśmy spektakl "Ameryka". Tytuł nieco mylący, bo zasadniczo chodzi o to, że - jak śpiewa Dawid Bowie - "this is not America", a akcja dzieje się w Paryżu, Brukseli i Nicei, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że sztuka niezła (choć ponura jak noc listopadowa), a na dodatek dobrze zagrana. Historyjka jest w sumie prosta: chłoptaś z dobrego domu (student) spotyka niegrzecznego chłopca o pokręconym życiorysie i bardzo lekkim podejściu do życia (rachunków nie płaci, nie brzydzi się włamem i kradzieżą, za to brzydzi się pracą). To ślizganie się po powierzchni egzystencji udziela się chłoptasiowi z dobrego domu, który ten dom porzuca i realizuje swój młodzieńczy bunt, żyjąc sobie lekko w towarzystwie niegrzecznego chłopca. Szybko się jednak okazuje, że trudno w takim życiu odnaleźć jakikolwiek sens, bo dragi i laski to naprawdę nie wszystko. Koniec łatwy do przewidzenia i mało który widz będzie nim zaskoczony.

Zaskakuje natomiast dojrzała i naprawdę dobra gra dwóch młodych aktorów (obaj z rocznika 1984) - Mateusza Ławrynowicza i Arkadiusza Smoleńskiego. Obu widziałam na scenie po raz pierwszy, ale mam szczerą nadzieję, że nie ostatni. Spektakl dosłownie wisiał na nich (i tylko na nich), ale trzeba przyznać, że udźwignęli. Gdybym miała wybierać, może o pół gwiazdki więcej przyznałabym Mateuszowi Ławrynowiczowi za rolę Joego (ten niegrzeczny), być może jednak tylko dlatego, że sama postać wydaje się nieco ciekawsza. Obu chłopakom życzę wielu podobnie udanych ról i trzymam kciuki, by nie dali się wciągnąć w jakieś serialowe bańki mydlane, bo Melpomena się zapłacze. Ja też.

Konkluzja? Ameryka jest wprawdzie gdzie indziej, ale teatr mam tuż za rogiem, z czego chciałabym często korzystać. Piszę to na wypadek, gdyby ten tekst czytał mój Pan i Władca. Ktoś przecież musi kupić bilety.

Teatr Scena Prezentacje, "Ameryka", reż. Romuald Szejd, scenografia - Marcin Stajewski, kostiumy - Ewa Zaborowska, obsada: Mateusz Ławrynowicz, Arkadiusz Smoleński

niedziela, 24 października 2010

Jesteś wkurzająca!

Jakiś czas temu, rok, może nieco dłużej, po kolejnej awanturze ze zbuntowaną Zośką (wówczas lat 15 z groszami), usiadłam wyczerpana w fotelu i jęknęłam: "Boże, niech to się wreszcie skończy", mając, rzecz jasna, na myśli nie tyle fakt bycia matką, ile fakt bycia matką zbuntowanej nastolatki. Na moje jęki zareagowała młodsza córka (wówczas lat 11 z groszami) i rzekła pocieszająco: "Nie chcę cię martwić, ale będziesz musiała przez to przejść raz jeszcze".

Puściłam to wtedy mimo uszu, bo jakoś trudno mi było sobie wyobrazić kochaną, słodką Basię jako wściekłą na cały świat nastolatkę. Wyobraźnia jednak spłatała mi figla i uśpiła moją czujność. Powinnam była bowiem przypomnieć sobie, że wściekła na cały świat Zośka jeszcze całkiem niedawno była kochaną, słodką Zosieńką. I powinnam była przygotować się na nieuchronne przepoczwarzenie się Basi-gąsieniczki w Baśkę-motyla, który wprawdzie jest śliczny i kolorowy, ale też lubi bujać na wolności i nijak nie da się utrzymać na pasku.

O słynnym buncie nastolatków napisano już całe tomy. Można w nich znaleźć rzeczy pocieszające (taki bunt to rzecz naturalna i prawdziwy problem mają ci rodzice, których dzieci się nie buntują), ale i przerażające (miłe dziecko zmienia się w żądnego krwi potwora, a krew, której szczególnie pożąda, to krew rodzicielska). Prawda jest jednak taka, że nieważne, ile się na ten temat przeczyta - doświadczenie i tak boli. Z dnia na dzień dowiadujemy się o sobie szeregu niemiłych rzeczy. Nasze wpatrzone w nas do tej pory dziecko oznajmia, że jesteśmy beznadziejni, pozbawieni wyobraźni i ograniczeni. Na niczym się nie znamy, a co gorsza, wydaje nam się, że znamy się na wszystkim. Ubieramy się zupełnie od czapy, nie mamy za grosz gustu, a nasze upodobania muzyczne nadają się tylko do tego, by je umieścić w encyklopedii anachronizmów. Wyznanie "jesteś cudowna", które jeszcze niedawno tak często padało z ust naszego dziecięcia, zostaje zastąpione wściekłym "jesteś wkurzająca", które powtarzane niczym mantra, wkrótce staje się głównym komunikatem, jaki nam przekazuje nasz prywatny nastolatek.

Mądre podręczniki radzą, by uzbroić się w cierpliwość, sięgnąć do niewyczerpanych pokładów rodzicielskiej miłości i z anielskim spokojem pomóc swojemu dziecku przejść przez ten burzliwy okres. Rzeczywistość bywa, oczywiście, bardziej złożona, a to z tej prostej przyczyny, że niewielu rodziców może się wylegitymować kwalifikacjami anioła. I kiedy nasz nastolatek funduje nam kolejną scenę z trzaskaniem drzwiami w charakterze efektów specjalnych, zamiast anielskich skrzydeł, wyrastają nam regularne rogi. I na wywrzeszczany nam w twarz komunikat "jesteś wkurzająca" mamy ochotę odwrzasnąć "przyganiał kocioł garnkowi". Istnieje jednak spore ryzyko, że za chwilę padnie odpowiedź w stylu "sama jesteś kocioł", na co już doprawdy trudno znaleźć lepszą ripostę, od "wynocha do swojego pokoju i zabieraj się do lekcji". Co to ma wspólnego z cierpliwością i niewyczerpanymi pokładami miłości - trudno zgadnąć.

Nie muszę chyba dodawać, że przepowiednia Baśki się spełniła. Znowu mam to na co dzień. Nie jestem już wspaniałą mamą. W magiczny sposób (to musiała być zdecydowanie czarna magia) zmieniłam się we wkurzającą matkę, która nie rozumie własnego dziecka. Trzeciego z kolei. I to jest w tym wszystkim pocieszające. Skoro przeżyłam dwa pierwsze razy, ten trzeci też jakoś przetrzymam. A na razie, w zaciszu swojego pokoju hoduję anielskie skrzydła i spiłowuję rogi. I mam nadzieję, że jeśli zawiedzie meritum, może uratuje mnie decorum.

środa, 20 października 2010

Kobieta wyjątkowa, czyli dobre strony braku wytwornej bielizny

Marian Keyes twierdzi, że kobiety dzielą się na trzy kategorie: kobiety-które-nie-mogą-żyć-bez-butów, kobiety-które-nie-mogą-żyć-bez-pachnących-płynów-do-kąpieli oraz kobiety-które-nie-mogą-żyć-bez-wytwornej bielizny*. Kiedy po raz pierwszy czytałam felietony irlandzkiej pisarki (Marian to, wbrew pozorom, imię żeńskie), w podziale tym zastanowił mnie brak kategorii czwartej, czyli kobiet-które-nie-mogą-żyć-bez-biżuterii (w wersji bardziej drastycznej: bez diamentów). Szybko jednak doszłam do wniosku, że prawdopodobnie według Keyes, bez biżuterii nie może żyć żadna kobieta na tym świecie, więc nie ma sensu dzielić włosa (kobiecego) na czworo.

Tak czy siak, Marian Keyes sama siebie zaliczyła do kategorii pierwszej. W jej szafie piętrzą się ponoć pary najprzeróżniejszych butów, a ona sama nie dość, że na obuwie potrafi wydać każdą kwotę, to czasem, gdy jakieś buciki podobają jej się szczególnie, gotowa jest posunąć się nawet do zakupu butów nie w swoim rozmiarze. Należy przypuszczać, że w przypadku pozostałych dwóch kategorii rzecz ma się podobnie w odniesieniu do płynów do kąpieli oraz wytwornej bielizny.

Pomijając wspomnianą już wątpliwość odnośnie braku kategorii czwartej, lektura felietonu Keyes nasunęła mi także inną refleksję natury - że tak to ujmę - bardziej osobistej. Otóż, z pewnym zaskoczeniem stwierdziłam, że nie mieszczę się w żadnej z wyodrębnionych przez Irlandkę grup. Dla pewności zrobiłam szybką inspekcję w moich szafach. Buty? Cóż, mam kilka par, spośród których największym uczuciem darzę traperki, żałując niepomiernie, że nie mogę ich nosić do pracy. Nigdy jednak nawet najcudowniejsza linia traperek nie skłoniłaby mnie do zakupu zbyt małego rozmiaru. Co się tyczy butów na obcasie, w ogóle nie lubię ich nosić, więc kupowanie tego narzędzia tortur uważam za nieprzyjemną konieczność i przykre ustępstwo na rzecz wymogów cywilizacji zachodniej. Płyny do kąpieli? Przetrząsnąwszy dokładnie szafki w łazience, znalazłam resztki jednego, którego wygląd nasuwał podejrzenie, że stoi tam już od bardzo dawna. Trudno to chyba uznać za objaw przywiązania do tego akcesorium łazienkowego luksusu. No i na koniec - wytworna bielizna. Hm, temat intymny i bardzo delikatny, zważywszy, że może to przeczytać małżonek oraz dziatwa. Ale niech tam, powiem prawdę! Po pierwsze, mam nieodparte wrażenie, że te luksusowe, satynowo-koronkowe szmatki najlepiej wyglądają na modelkach w rozmiarze 0, do którego wprawdzie dążę, ale na razie bezskutecznie. Po drugie zaś (czyżby to kwestia wieku?), zaczynam rozumieć, co miała na myśli moja mama, gdy zimową porą sprawdzała, czy założyłam podkoszulek (o barchanowych galotkach chyba nie wypada wspominać?). Innymi słowy - wygoda i ciepło ponad wszystko!

Wnioski nasuwają się same. Albo Marian Keyes coś przeoczyła, albo też... nie jestem kobietą. Na szczęście, jest jeszcze trzecia możliwość: wyjątek potwierdzający regułę. Jak mówił lord Farquaad w "Shreku", wybieram trójkę. Bo czyż nie jest miło myśleć, że się jest kimś wyjątkowym? Nawet jeśli to oznacza brak diamentów w szkatułce. Albo nawet brak szkatułki.

*Marian Keyes, Under the duvet - gorąco polecam.

sobota, 16 października 2010

Jeśli dziś sobota, to jestem w domu

Zawsze lubiłam podróże. Nowe miejsca, nowi ludzie, nowe doświadczenia. Czasy, gdy podróżowanie mogło oznaczać jedynie przemieszczanie się w granicach PRL, wspominam jako coś niesłychanie przykrego, a wystawanie w kilometrowych kolejkach (zwykle nocą) najpierw po paszport (dadzą? nie dadzą?), a potem po wizę (wbiją? nie wbiją?) stanowi jedną z ulubionych historii, którymi raczę moje dzieci, kiedy kręcą nosem na obecną rzeczywistość. W tamtej epoce śmiała myśl, że kiedyś będę sobie swobodnie fruwała po Europie i nie tylko, zakrawała na szaleństwo rozbuchanej wyobraźni. Ba, mogła nawet uchodzić na wywrotową i niebezpieczną. Jeśli więc sobie na coś takiego pozwalałam, to jedynie nocą i zamknąwszy przedtem szczelnie wszystkie drzwi i okna oraz wyłączywszy telefon.

Ale dajmy już spokój tym wspomnieniom kombatantów. Dziś paszport leży w szufladzie, wizy nie są potrzebna, a jeśli nawet są, to nie dostają ich tylko terroryści (a i to nie zawsze). Podróżowanie po świecie stało się chlebem powszednim, oczywiście pod warunkiem, że posiada się odpowiednie zasoby, zwane środkiem płatniczym lub - mniej oficjalnie - kasą. Podróże bowiem, obok tego, że kształcą, to przede wszystkim kosztują, zwłaszcza jeśli nie chce się ich odbywać na piechotę i spać nie tylko pod mostem.

Jest jednak niezły sposób, by tę niedogodność ominąć i nie mam tu na myśli skoku na bank lub porwanie samolotu. Metoda jest jak najbardziej legalna, a w niektórych wypadkach nawet chwalebna. Polega bowiem na znalezieniu pracy, która wymaga częstych podróży, najlepiej nie tylko do Skierniewic i z powrotem. Mając to na uwadze, dobrze jest wybrać firmę, której spółka-matka ma siedzibę na przykład w LA lub na Seszelach, ewentualnie prowadzi rozliczne interesy z Pekinem lub Wellington (ostatecznie, może być też Paryż lub Londyn). No i zająć stanowisko, które BEZWZGLĘDNIE wymaga od nas częstych odwiedzin w wyżej wymienionych miejscach.

Już się, drogi Czytelniku, rozmarzyłeś? No to Cię sprowadzę na Ziemię. Bo, jak mówiła moja świętej pamięci babcia, nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad. Czyli - coś za coś. Owszem, mając taką pracę, polatasz sobie po świecie, twój paszport szybko wypełni się rozlicznymi pieczątkami, a ty będziesz mógł powiedzieć, że byłeś w Melbourne czy w Zurichu. Tyle tylko, że z tych cudownie brzmiących miejsc, będziesz znał jedynie:
a) lotnisko,
b) taksówki (lub - jeśli firma skąpa - transport miejski),
c) hotel (gdzie padniesz na pysk zaraz po przylocie) oraz
d) biuro lub salę konferencyjną,
gdzie spędzisz cały dzień i skąd wieczorem popędzisz z powrotem na lotnisko.

Więc kiedy w jednym tygodniu zaliczysz dwa lub trzy europejskie miasta, schodząc rano na hotelowe śniadanie, będziesz w panice próbował sobie przypomnieć, gdzie właściwie jesteś i po jakiemu powinieneś zamówić kawę. Wróciwszy zaś do domu, będziesz się zastanawiał, jak wygląda Zurich, o ile w ogóle byłeś w Zurichu, po czym obejrzysz sobie zdjęcia w Internecie, co da ci jakie takie pojęcie o tym, co powinieneś był zwiedzić. A kiedy budząc się w sobotni ranek, stwierdzisz: "Jeśli dziś sobota, to znaczy, że jestem w domu", przestań się wreszcie oszukiwać. Po prostu, zmień pracę.

Tekst napisany po tygodniowej podróży, podczas której zwiedziłam:
a) 5 europejskich lotnisk (niektóre po dwa razy),
b) 1 hotel,
c) kilka sal konferencyjnych,
co teoretycznie oznacza dwa miasta, a w praktyce to, co powyżej. W jednym z samolotów zamówiłam herbatę w trzech językach na raz (Einen Tee avec citron without sugar, bitte), a dziś rano poczułam, że
na sto procent jestem w domu. Hmmm...

sobota, 9 października 2010

Pokojowe formy terrroru

Jutro lecę do Paryża. Wprawdzie do pracy, ale i tak się cieszę, bo miasto to odgrywa w moim życiu rolę szczególną. Ilekroć znajdę się na paryskich ulicach, krew zaczyna mi krążyć w żyłach szybciej, w rytm śpiewanego przez nieśmiertelną Piaf "Padam, padam", a myśli same formułują się w języku Moliera. W Paryżu nawet śnię po francusku, co daje czasami efekty komiczne, zwłaszcza gdy prowadzę we śnie dysputę z kimś, kto na jawie po francusku potrafi powiedzieć jedynie bonjour, a i to z akcentem godnym Gary'ego Coopera.

Zatem lecę. I choć Notre Dame zobaczę pewnie tylko z daleka, a Sacré Coeur wcale (całe dnie będę spędzać w paryskiej ENA), przynajmniej pooddycham paryskim smogiem i nasłucham się ukochanej, francuskiej mowy w wydaniu oryginalnym, naznaczonej żargonem paryskiej ulicy (słynnym argot). Wypiję smolistą kawę w paryskiej kafejce, może zjem kilka prażonych kasztanów (niekoniecznie z placu Pigalle). A potem wrócę do jesiennej Warszawy, którą i tak kocham najbardziej z wszystkich miast na ziemi.

No, chyba że nie wrócę. W każdym razie, nie od razu. I to wcale nie dlatego, że taki będę miała kaprys, ale dlatego, że w dniu mojego powrotu Paryż ma strajkować. Poinformowała mnie o tym mejlem pracownica ENA, z góry przepraszając za ewentualne niedogodności. Strajkować będzie komunikacja miejska, a to oznacza, że zwyczajnie mogę nie dojechać na lotnisko. No nie - pomyślałam - to chyba jakaś klątwa! Tydzień temu, gdy byłam w Brukseli, nagle zastrajkowali kontrolerzy lotu. Do Warszawy wracałam całą noc pociągiem z przesiadką w Kolonii. I dziękowałam Bogu za jedno z ostatnich wolnych miejsc, które uprzejmy, niemiecki konduktor przydzielił mi w nagrodę za nadludzki wysiłek, jaki włożyłam w przemówienie do niego w jego ojczystym języku.

Oszczędzę Państwu cytowania tego, co sobie wówczas myślałam o strajkujących kontrolerach lotu i o związkach zawodowych sensu largo. Fakt, że paryskie związki zawodowe szykują mi podobną siurpryzę, tylko te odczucia potęguje. I przypomina mi się wspaniały skądinąd film "Inwazja barbarzyńców" (gorąco polecam!), w którym występuje krótki, ale bardzo wymowny epizod ze związkami zawodowymi. "Panie, tu się nic nie odbywa bez nas!" - mówi jednemu z bohaterów szef zakładowego syndykatu (cytat z pamięci, więc pewnie niedokładny). I faktycznie, nic się nie odbywa "bez nich", a wszystko, co się odbywa "z nimi", trąci jakąś ponurą groteską. Czymś w rodzaju pokojowego (z grubsza) terroru. Nikt nikomu głowy nie zetnie, ale skutecznie wymusi to i owo.

Na mnie wymuszono tłuczenie się pociągiem po nocy. I może zostanę zmuszona do zasuwania na Roissy Charles de Gaulle na piechotę (taksówka by mnie zrujnowała). I zastanawiam się, jakim właściwie prawem. Trzeba by może o to spytać Robespierre'a. Swoją drogą ciekawe, jaki wpływ ma gilotyna na ewolucję poglądów rewolucjonisty. Pewnie... rewolucyjny.

piątek, 8 października 2010

Szczupłe uda dla wszystkich!

Pewna kobieta znalazła na plaży zakorkowaną butelkę. Wyciągnęła korek, a z butelki wyskoczył dżinn, który padł przed kobietą na twarz i mówi: "Wybawicielko! Proś, o co chcesz. Spełnię każde twoje życzenie. Ale pamiętaj - masz tylko jedno!" Kobieta, choć lekko wystraszona, szybko doszła do siebie, bo takiej okazji nie wolno przepuścić. Pomyślała chwilę i mówi zdecydowanie: "Chcę mieć szczupłe uda!" Dżinn na chwilę zaniemówił, po czym jak nie huknie: "Ty egoistko! Na świecie tyle nieszczęść, wojen, kataklizmów, głodu i epidemii, a ty, która możesz prosić o wszystko, chcesz mieć szczupłe uda?!" Kobieta zawstydziła się lekko, podumała, a w końcu mówi: "Dobra, niech ci będzie. Szczupłe uda dla wszystkich!"

Nie pamiętam już, w jakiej książce przeczytałam tę pouczającą historyjkę, ale muszę przyznać, że zawsze, ilekroć przyjdzie mi na myśl, dochodzę do wniosku, że autor nieźle się orientował w pragnieniach kobiecej duszy. Córki Ewy pragną bowiem różnych rzeczy, ale tak się jakoś składa, że szczupłe uda (gdybyż tylko one!) plasują się bardzo wysoko w rankingu pobożnych (he, he) życzeń płci pięknej.

Oczywiście, nie całej. Istnieją bowiem kobiety, które szczupłe uda mają w nosie, niezależnie od tego jak bardzo ta figura stylistyczna wydaje się pokrętna anatomicznie. Kobiety te hołdują wartościom o wiele wyższym od smukłych kończyn dolnych i gdyby spotkały takiego dżinna, na pytanie, czego sobie życzą, wykrzyknęłyby ochoczo: Pokój ludziom dobrej woli! Albo coś równie szlachetnego.

Niestety, te uduchowione jednostki funkcjonują na ogół w świecie pełnym jednostek zdecydowanie mniej uduchowionych, małodusznie przywiązujących wagę do takich detali jak smukła kibić czy udo. Osobnicy ci są zwykle rodzaju męskiego, a ich opinia, z niewiadomych przyczyn, ma dla kobiet znaczenie zasadnicze. Efekt? Nawet najbardziej uduchowiona kobieta popędzi na siłownię, jeśli jej facet uzna, że przydałyby się jej ćwiczenia na te czy inne partie cielesnej powłoki.

Ja też popędziłam. Parę dni temu mój facet wrócił do domu z informacją, że zapisał mnie i starszą córkę na zajęcia pod tytułem "Szczupłe uda i pośladki". Widocznie uznał, że jest ku temu jakiś powód, więc nie dyskutowałyśmy. Pomaszerowałyśmy karnie na siłownię, gdzie pewna szczupłouda trenerka dała nam taki wycisk, że nogi trzęsą mi się do tej pory, choć od treningu minęła już doba z hakiem. I kiedy tak wyciskałam z siebie siódme poty, nie chcąc się wykazać kompromitującym brakiem formy (obok mnie ćwiczyła córka oraz - uwaga, uwaga - pewien młody człowiek), przypomniałam sobie historyjkę o kobiecie, co spotkała dżinna. Babka naprawdę wiedziała, co robi. Tak że, mili Państwo, niech Wam będzie: szczupłe uda dla wszystkich!

niedziela, 3 października 2010

Miesiąc dziesiąty, czyli ósmy - o październiku słów kilka

No i mamy październik. Dziesiąty miesiąc w roku, w wielu językach świata zwany miesiącem ósmym, bo tak się kiedyś zachciało Rzymianom. My, Polacy, nie zawracaliśmy sobie głowy liczeniem, który miesiąc jest który i jako naród bardziej praktyczny i żyjący blisko natury, nadaliśmy październikowi nazwę pochodzącą od suchych badyli lnu i konopi. W ogóle, Słowianie wykazali w tym względzie więcej wyobraźni niż Rzymianie. Na przykład, Czesi nazwali październik ríjen, która to nazwa nawiązuje do jelenich rykowisk, a tacy Chorwaci to już w ogóle poszli po bandzie i na październik mówią listopad. Cóż, może u nich liście opadają wcześniej niż gdzie indziej, choć biorąc pod uwagę położenie geograficzne Chorwacji, wydaje mi się to nieco podejrzane. Trzeba by o to spytać jakiegoś specjalistę od spiskowej teorii dziejów.

Wróćmy jednak do października. Odkąd sięgnę pamięcią, miesiąc ten kojarzył mi się trojako: z moimi urodzinami, Dniem Nauczyciela i z oszczędzaniem. Dwa ostatnie skojarzenia wiążą się, rzecz jasna, ze szkołą. I o ile mój dziecięcy umysł przyjmował w jakim takim zrozumieniem fakt, że 14 października zasuwa się do szkoły z jakimś wiechciem, żeby uhonorować ludzi, których na co dzień głównie się zadręcza, o tyle do dziś nie rozumiem, dlaczego cnota oszczędności związana została właśnie z październikiem. Oczywiście, trudno by było zastąpić go którymś z miesięcy letnich (urlopy!) lub, dajmy na to, grudniem (święta!), ale do wyboru jest jeszcze 8 innych miesięcy. Dlaczego więc październik? Nie wiem i pewnie już się nie dowiem. Ale mniejsza o to. Niektórzy twierdzą bowiem, że kryzys się pogłębia i teraz trzeba będzie oszczędzać nieustająco, niezależnie od pory roku. Możliwe więc, że październikowe nawyki z dzieciństwa okażą się nad wyraz przydatne.

Na koniec skojarzenie trzecie, które właściwie, z racji osobistych, zasługuje na miano pierwszego - moje urodziny. Fakt, że urodziłam się w październiku nigdy mnie specjalnie nie cieszył. No bo co to za frajda - za oknem zimno, ciemno i mokro, a kwiatów jak na lekarstwo. Do dziś pamiętam, jak pewien kolega z klasy uraczył mnie z tej uroczystej okazji bukietem chryzantem, kojarzących się dosyć jednoznacznie. Poczułam się niemal jak nieboszczka i z goryczą pomyślałam, że urodziny w maju lub czerwcu byłyby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Pomijając kwestię kwiatów, miesiące wiosenne mają w sobie jednak pewien ładunek optymizmu, którego październikowi wyraźnie brakuje. Mniejsza szansa na słońce, większa na grypę - ot, co! No, ale dnia urodzin się nie wybiera.

Poza wszystkim , zawsze można przestać je obchodzić. Co zresztą, w pewnym wieku, wydaje się nawet rozwiązaniem całkiem rozsądnym, a mój Najlepszy w Świecie Ojciec sugeruje mi to już od dłuższego czasu. Skutek jest, oczywiście, odwrotny, bo nikt nie lubi, gdy mu się wypomina kolejne krzyżyki. Zanosi się więc na to, że urodziny będę obchodziła do samej śmierci, a z każdym kolejnym rokiem bukiet chryzantem z tej okazji będzie coraz bardziej na miejscu. Poza wszystkim, powiedzmy sobie szczerze - lepsze chryzantemy niż paździerze. Sic!

PS. Właśnie sobie uświadomiłam, że pominęłam skojarzenie czwarte, a przecież wiekopomne - Wielką Rewolucję Październikową. Która właściwie była listopadowa, a jej wielkość to rzecz wielce dyskusyjna. Można by to chyba nazwać wyparciem, bo wspomnienia ze szkolnych akademii to niezły materiał na groteskę à la Mrożek. Apage!

czwartek, 23 września 2010

Zdjęcie do paszportu, czyli dlaczego będę jeździć tylko po Unii


Uroda to weksel honorowany na całym świecie za okazaniem.


Giacomo Casanowa


Kończy mi się paszport. To znaczy, ściślej rzecz biorąc, termin jego ważności. Pewnie bym tego nawet nie zauważyła, gdyby nie to, że ostatnio urzędniczka sprawdzająca mój dokument na warszawskim Okęciu, długo studiowała daty, po czym oznajmiła służbistym tonem: "Radziłabym złożyć wniosek o nowy paszport." Nauczona doświadczeniem, że takich rad raczej się nie lekceważy, postanowiłam zrobić co trzeba.

Jak wiadomo, owo "co trzeba" oznacza wypełnienie stosownego wniosku, wniesienie opłaty, postanie w kolejce, poprawienie tego, co się sknociło, wypełniając wniosek, odczekanie paru tygodni, znowu postanie w kolejce, by wreszcie wziąć do ręki nowiutki, pachnący farbą drukarską i szerokim światem międzynarodowy dokument tożsamości. Wszystko to zniosłabym dzielnie, bo w końcu czego się nie robi dla światowego życia, gdyby nie jedno.

Sęk w tym, że wyrobienie nowego dokumentu wiąże się z czymś, czego organicznie nie znoszę, a mianowicie, z wizytą u fotografa. Odkąd sięgnę pamięcią, nie cierpię pozowania do zdjęć. Wspomnienia z kilku (nielicznych, na szczęście) sesji fotograficznych, które musiałam odbyć na potrzeby gazet, które publikowały jakąś moją wypowiedź, należą do najgorszych w moim życiu. Wszelkie rady typu: "Niech pani odrzuci nieco włosy i lekko się uśmiechnie" dawały efekt w postaci żałosnego grymasu i nerwowych rzutów głową. Fotografowie, którzy mieli ze mną do czynienia, pewnie żądali potem dodatku za pracę w uciążliwych warunkach, bo żeby ze mnie coś wydusić, musieli przeżyć prawdziwą gehennę.

Dlatego sama myśl o wizycie w zakładzie fotograficznym przyprawia mnie o mdłości i wywołuje odruch panicznej ucieczki. No ale jak się chce jeszcze kiedyś wyjechać poza granice Unii Europejskiej, nie ma zmiłuj! Trzeba zagryźć zęby i pozować. Udałam się więc do fotografa z niezłomnym postanowieniem, by zrobić sobie ładne zdjęcie. W końcu paszport ma mi służyć przez całe lata. Ubrałam się elegancko, uczesałam starannie, włożyłam klipsy i okulary w tych ładniejszych oprawkach, a nawet przetrenowałam przed lustrem parę inteligentnych uśmiechów.

I co się okazało? Otóż wszystko na marne! Pani fotografka obrzuciła mnie wzrokiem, skrzywiła się lekko, po czym rzekła głosem sierżanta: "Zdjąć okulary i klipsy, odsłonić uszy, usiąść prosto, nie uśmiechać się, patrzeć prosto w obiektyw." Kiedy próbowałam nieśmiało protestować, powiedziała, że nic nie poradzi, bo takie są przepisy. Amen. Cóż, zdjęłam okulary i klipsy, wytrzeszczyłam oczy i zagryzłam zęby. Pstryk, pstryk, pstryk. Pani strzeliła trzy fotki, jedną gorszą od drugiej. Kiedy je wywołała, rzuciła na pocieszenie: "Proszę się nie martwić, prawie wszyscy tak wychodzą." A kiedy zauważyłam z goryczą, że "prawie robi różnicę", dodała: "Zawsze może pani podróżować tylko po Unii."

Kto wie, może to nie jest takie głupie...?

PS. Fotki paszportowej nie zamieszczam, ale proszę mi wierzyć na słowo - Casanowa uznałby, że mój weksel jest przeterminowany.



wtorek, 21 września 2010

Chanel Nr 5, czyli sposób na kryzys

Uwielbiam media! Przepracowałam w nich kawał życia, ale nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Gdyby traktować poważnie wszystko, co się w nich przeczyta czy usłyszy (nie mówiąc o tym, co można w nich zobaczyć), człowiek popadłby niechybnie w schizofrenię lub inne schorzenie, na którym dorobiłaby się cała rzesza psychologów.

Osobiście, byłam dziś tego bliska. Najpierw, przeglądając serwisy, natknęłam się na przerażający tytuł: "Od stycznia będą problemy z zakupem mleka i pieczywa?" Aż mnie zatkało. Czyżby kryzys nabrał takiego tempa i krowy zastrajkowały, a zboże postanowiło już nigdy nie wykiełkować? Tuż obok - inny mrożący krew w żyłach tytuł: "Pensje zamrożone, ulgi znikają. Odchudzanie". Hm - myślę sobie, odchudzanie nie jest złe, ale te zamrożone pensje... Powiało chłodem. Niestety, kolejny nagłówek wystraszył mnie śmiertelnie: "Teraz nie wystarczy na pogrzeb!" No pięknie! Nie dość, że mi zamrożą pensję, pozbawią chleba i mleka, odchudzą na siłę, to jeszcze rodzina nie da rady mnie pogrzebać i moje odchudzone zwłoki będą się rozkładać gdzieś na widoku, ku uciesze życzliwych koleżanek. Brrrr!

Już zaczęłam rozważać, czy aby nie skrócić sobie mąk, a rodzinie oszczędzić dylematów i zakończyć życie teraz, natychmiast, póki drogich bliskich stać jeszcze na wyprawienie mi pogrzebu. Na szczęście w oko wpadł mi tytuł innego artykułu - najwyraźniej na ten sam temat: "Obcięli zasiłki. Koniec wystawnych pochówków". No - odetchnęłam z ulgą - to już insza inszość. Ostatecznie, mogę być chowana niewystawnie, więc może warto jeszcze trochę pożyć. Postanowiłam jednak sprawdzić, co z tym chlebem i mlekiem, bo wprawdzie odchudzanie to moje drugie imię, ale kurczę, bez przesady. I co się okazało? Otóż, nie chodzi bynajmniej o problemy z pieczywem i nabiałem, ale z... kasami fiskalnymi. W dodatku, w małych sklepikach osiedlowych. Czyli problem będą mieli raczej handlowcy, którym serdecznie współczuję, ale chleb i mleko kupię sobie po prostu tam, gdzie przeprogramowanie kasy fiskalnej pójdzie gładko. Ufff.

I może poszłabym dziś spać w miarę spokojna, że jeszcze trochę pożyję, popijając mleko i zagryzając razowcem, a potem rodzina pochowa mnie, wprawdzie niewystawnie, ale zawsze jakoś, gdyby nie to, że włączyłam radio. I co usłyszałam? Rzecz absolutnie wstrząsającą, która przyprawiła mnie o dreszcze i do teraz trzyma w stanie osłupienia. Chanel, mimo kryzysu, podnosi ceny! Torebka z logo słynnej Coco może kosztować nawet... 5 tys. euro! Zgroza!

I co ja, biedna, teraz pocznę? Jak żyć, wiedząc, że luksus made by Chanel tak strasznie podrożał? Wiem! Może zastosuję sposób Marylin Monroe, która sypiała "ubrana" wyłącznie w Chanel Nr 5. Można by zaoszczędzić na koszuli nocnej. Niezłe, niezłe. Ale do pracy tak nie pójdę - nie chcę przeczytać o sobie w gazetach.

sobota, 18 września 2010

Redfort kontra Pudzian, czyli testosteron górą

Telewizję oglądam rzadko. Po pierwsze, niewiele w niej jest do oglądania, a jeśli nawet coś się trafi, to w godzinach przeznaczonych dla insomniaków. Po drugie, ostatnio jestem tak wykończona, że już o 21-ej Morfeusz chwyta mnie w ramiona, co mąż komentuje zgryźliwie, twierdząc, że Morfeusz to facet o bardzo niebezpiecznych powiązaniach rodzinnych, i żebym lepiej dała sobie z nim spokój. Po trzecie i ostatnie, nie bardzo potrafię posługiwać się naszym domowym pilotem, więc jeśli nie ma pod ręką kogoś z rodziny, telewizor stanowi dla mnie sezam bez hasła dostępu.

Czasem jednak los mi sprzyja. Z niewiadomych przyczyn nie chce mi się spać (może Morfeusz podrywa wtedy inne babki), rodzina jest w domu, a któryś z kanałów telewizyjnych nadaje coś z grubsza oglądalnego. Okazuje się jednak, że i wtedy telewizor może być niedostępny, bo w grę wchodzi jeszcze coś, co się nazywa rozbieżnością gustów. Właśnie w takiej chwili przekonuję się, że władza nad pilotem nie jest tylko czczym wymysłem.

Piszę te słowa, a z sąsiedniego pokoju dochodzą wrzaski pozostałej części rodziny, która ogląda Konfrontację Sztuk Walki, czyli wielkie mordobicie w łódzkiej Arenie. Kiedy przy kolacji nieśmiało zaproponowałam, by rodzinnie obejrzeć film z Robertem Redfordem (do wyboru były aż dwa - jeden nakręcony, gdy RR był piękny i młody, drugi - gdy już był tylko piękny), moi faceci zakipieli testosteronem. Dowiedziałam się, że chyba mi na rozum padło, bo Redforda widziałam już setki razy, a Pudziana lejącego jakiegoś wielkiego mięśniaka - ani razu! Co więcej, istnieje spora szansa, że tym razem to Pudzian dostanie wciry, więc takiej okazji po prostu nie wolno przepuścić. A "Orły Temidy" czy "Zawód szpieg" to mogę sobie obejrzeć na dvd, oczywiście, jak już zreperujemy nasz odtwarzacz, który zepsuł się jakieś dwa lata temu i tak mu zostało.

Niestety, do panów dołączyła Baśka, która wprawdzie testosteronem nie kipi, ale temperament ma jak Basia Jeziorkowska, (secundo voto Wołodyjowska), która też wolała z szabelką latać niż haftować na tamborku. Tym sposobem, głosami 3 do 2 wygrał Pudzian, któremu mściwie życzę, by dzisiejszego wieczora było to jego jedyne zwycięstwo. Sądząc po tym, jak wygląda jego przeciwnik (pseudonim Butterbean, czyli fasolka), nasz strongman nie będzie miał lekko. Cha, cha.

Na otarcie łez obejrzałam sobie kilka fotek Redforda, a w końcu pomyślałam, że może nie ma tego złego. Ostatecznie, lepiej, żeby moi faceci oglądali, jak inni leją się po mordach, niż gdyby mieli swój testosteron wylewać podczas walki wręcz. Jak sobie pokrzyczą przed telewizorkiem "Pudzian, daj mu wycisk" (wersja ocenzurowana), jutro będą łagodni jak baranki i nawet brak chleba na śniadanie (znowu zapomniałam kupić!) nie wyprowadzi ich z równowagi. A gdyby się jednak małodusznie czepiali, powiem, że Pudzian (lub ten drugi "Fasolek") jadł za dużo chleba, mięśnie mu się otłuściły i właśnie dlatego przegrał z kretesem. Sic!

niedziela, 12 września 2010

Wenus-Mars - tam i z powrotem

23 lata...
276 miesięcy...
8 401 dni...
201 624 godziny...
12 097 440 minut...
725 846 400 sekund...



Tyle czasu wytrzymałeś ze mną. Tyle czasu wytrzymałam z Tobą.

Podobno lot z Wenus na Marsa trwałby z grubsza 14 miesięcy. My polecieliśmy tam i z powrotem już 10 razy. DOPIERO 10 razy. Dalszych, pomyślnych lotów, Kochanie!

Żona

piątek, 10 września 2010

Dzięki Bogu, już piątek

Był taki film z Donną Summer, który lata świetlne temu przetoczył się przez nasze ekrany. Widziałam go, dzieckiem będąc (podkreślam to z całą mocą, żeby ktoś nie pomyślał, że w siedemdziesiątym ósmym czy dziewiątym byłam już pełnoletnia!), ale do dziś pamiętam, że jego bohaterowie żyli w zasadzie od piątku do piątku. Tydzień mijał im jakoś tak smętnie i rozwlekle, a jedyną pociechą w siermiężnym i pełnym rozczarowań życiu była świadomość, że Bóg, wśród wielu innych fajnych rzeczy, stworzył także piątki. A piątek równał się szaleństwu w dyskotece.

Mnie się piątek z dyskoteką jakoś nigdy nie kojarzył, może dlatego, że byłam w takim przybytku tylko raz w życiu, na balu maturalnym, i nie wspominam za dobrze. Kojarzył mi się za to, jak pewnie większości przedstawicieli ludu pracującego miast i wsi, z chwilową wolnością od obowiązków zawodowych. Która to wolność jest tym cenniejsza, że właśnie chwilowa i stanowi niejako interludium w wieloletnim kontinuum zawodowej niewoli. Zawsze bowiem uważałam, że słynne arbeit macht frei Diefenbacha, to ściema nad ściemy, a prawdziwa wolność zaczyna się z chwilą opuszczenia murów swojego ukochanego zakładu pracy. No bo bądźmy szczerzy! Już samo sformułowanie "zakład pracy" bardziej przywodzi na myśl zakład karny (ewentualnie poprawczy) niż miejsce w którym czujemy, jak wyrastają nam skrzydła wolności.

Chyba że w domu czeka nas drugi etat, który oznacza: a) zakupy na cały tydzień, b) ugotowanie kolacji dla rodziny i teściów, c) pranko, d) prasowanko, e) sprawdzanie prac domowych... i jeszcze parę innych równie rozrywkowych rzeczy. W takim wypadku jestem w stanie zrozumieć, że pobyt w "zakładzie" jawi się jako bezmiar wolności. Zwłaszcza gdy szef zamknie już za sobą drzwi, a do dyspozycji został nam komputer podłączony do sieci i gazetki z zakładowej prenumeraty. Z moich obserwacji wynika jednak, że mimo wszystko, ów domowy drugi etat rzadko zmniejsza atrakcyjność weekendu i nawet obarczona piątką dzieci oraz teściową-sekutnicą sekretarka przez cały tydzień tęsknie wygląda piątku.

A zatem, na przekór Diefenbachowi, powiedzmy to chórem i bez ogródek: Dzięki Bogu, już piątek!

piątek, 27 sierpnia 2010

Co pan na to, panie Toubon?

Jadę sobie ulicą Modlińską i nagle - łups! - dostaję po oczach wielkim plakatem reklamowym (zwanym bilbordem) samoobsługowego sklepu spożywczo-przemysłowego (zwanego supermarketem) sieci Auchan (wymawiaj: oszą - no, coś w tym rodzaju). Plakat głosi: "Cenowe ŁAŁ!" Mąż, który właśnie dwa dni temu ograł mnie w scrabble (czytaj: skrable) jednym punktem, też to przeczytał i syczy z satysfakcją: "A słowa tip to nie chciałaś uznać!"Ano nie chciałam. Podobnie, jak słowa fit. No, bo sorry (czytaj: proszę wybaczyć), ale CO TO MA WSPÓLNEGO Z JĘZYKIEM POLSKIM?

Sieć Auchan najwyraźniej uznała, że target (czytaj: grupa docelowa), do którego adresowany jest plakat, nie zna polskich wykrzykników wyrażających uznanie lub zachwyt i nie zrozumie takich słów jak przebój, sukces czy szlagier. Za to na pewno zrozumie słowo łał, mimo że nie figuruje ono w żadnym słowniku języka polskiego, zaś w słownikach języka angielskiego - owszem, tyle tylko, że w formie wow. Pytanie, czy naprawdę grupa docelowa jest tak ograniczona, czy może ograniczeni są copywriterzy (czytaj: autorzy haseł reklamowych), którzy tę reklamę stworzyli.

W całej tej sprawie zabawne jest jedno. Sieć Auchan to firma francuska, a właśnie Francja wsławiła się szczególną dbałością o czystość języka, która zaowocowała nawet specjalną ustawą. W 1994 roku ówczesny minister kultury, Jacques Toubon, uznał, że dość ma sandwiczy, weekendów i fast-foodów. Oznajmił, że trzeba chronić francuskie dziedzictwo językowe i doprowadził do uchwalenia ustawy, która narzuciła wszystkim podmiotom działającym w przestrzeni publicznej (w tym mediom i właśnie reklamodawcom) daleko idące ograniczenia w stosowaniu obcych wtrętów językowych. W szczególną niełaskę popadły anglicyzmy, które zaczęto bezlitośnie tropić i wykorzeniać. W reklamie zajęła się tym specjalna instytucja - Bureau de Vérification de la Publicité (Biuro Kontroli Reklamy).

No ale władza BVP nie sięga nad Wisłę. Nie mamy też lokalnego Jakuba Toubona, który zatrząsłby się z oburzenia, widząc "cenowe łał". Mamy jedynie media, które mogłyby taką reklamę obśmiać i wyszydzić. Najpierw jednak same musiałyby zadbać o to, by ich dziennikarze - na przykład, sportowi, nie mówili o walecznym graczu fajter, a o rzucie rożnym korner.

środa, 25 sierpnia 2010

Starość jest piękna?

Tego lata Warszawa jest okropna. Rozkopana, rozgrzebana, zakorkowana. Władze miasta, postanowiły chyba wyremontować wszystko, co się da, położyć wszystkie zaległe instalacje, wszystko poszerzyć, utwardzić, wyrównać. Małodusznie podejrzewam, że ma to jakiś związek ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi i tylko mam nadzieję, że urzędnikom stołecznego ratusza zapał nie przejdzie do zimy, bo może dzięki temu, w tym roku będą mniejsze zaspy.

Na tym jednak inicjatywa warszawskich urzędników się nie kończy - i chwała Bogu. Przejawia się też bowiem w różnych przedsięwzięciach kulturalnych, do których ratusz dokłada się hojną ręką. A warszawiacy i przebywający w stolicy turyści mogą się ukulturalnić, mimo przerw urlopowych w warszawskich teatrach. Sztuka wychodzi na ulicę. Ostatnio (podobnie jak rok temu) wyszła na Plac Konstytucji, gdzie kilka spektakli daje teatr Polonia i Fundacja Krystyny Jandy na rzecz Kultury. Postanowiłam skorzystać i wczorajsze popołudnie spędziłam na MDM-ie, gdzie akurat wystawiano sztukę "Starość jest piękna" do tekstu Esther Vilar.

Powiem krótko - nie polecam. Gdybym miała tę samą rzecz obejrzeć w teatrze, zakupiwszy wcześniej bilet (z trudem, zapewne, bo do teatru Krystyny Jandy zwykle są kolejki), byłabym mocno wkurzona. A tak - jestem tylko rozczarowana. Sztuka, jak sam tytuł wskazuje, traktuje o starości. Temat stary jak świat, choć zawsze można powiedzieć, że nieustająco aktualny. Wszyscy się bowiem zestarzejemy, co może wesołą konstatacją nie jest, ale i tak lepszą od stwierdzenia, że pożyjemy za krótko, by się zestarzeć. Z dwojga złego, każdy raczej wybierze opcję pierwszą.

Zmienia się jedynie podejście do starości i ludzi starych i o tym właśnie traktuje sztuka. Jej bohaterowie - jedna starsza pani i czwórka młodych ludzi, pouczają widzów, czym jest starość i jakie ma prawa. A ma ich, wbrew pozorom, bardzo wiele i tylko cały wic polega na tym, by wbić to do głowy zagubionemu w kulcie młodości społeczeństwu. Starość ma być godna i pełna radości. Bo jest piękna. Piękne są zmarszczki, piękne siwe włosy, piękne ruchy starych ludzi.

I wszystko to prawda, tyle tylko, że spektakl uszyty jest tak grubym ściegiem, że bardziej przypomina manifest i happening niż teatr. Aktorzy wykrzykują ze sceny hasła w stylu "mamy dość...", a oczywistość sloganów sprawia, że właściwie każdy z widzów mógłby sobie dalszy ciąg dośpiewać sam. Przed irytacją ratuje tylko fakt, iż spektakl jest krótki (około pół godziny), co zresztą jest zbawienne dla wielu starszych osób, które przychodzą na Plac Konstytucji, by się dowiedzieć, dlaczego ich starość jest piękna. Na ławkach ustawionych na chodniku dla widzów siedzi bowiem spora grupa młodych ludzi, którzy najwyraźniej uważają, że młodość też ma swoje prawa i do głowy im nie przyjdzie, by ustąpić miejsca jakiejś spragnionej kontaktu ze sztuką staruszce. No ale skoro staruszka ze sceny krzyczy "mam dość waszej litości i współczucia"...

wtorek, 24 sierpnia 2010

Oczy banalnie szeroko otwarte

No i po weekendzie! Cały warmińsko-mazurski relaks na marne, bo zajrzałam do sieci i przeczytałam tekst Magdaleny Środy. Jedyne, co mi się w nim podoba, to tytuł - "Oczy szeroko zamknięte" ("Wprost" nr 35/2010), który w pełni oddaje przenikliwość autorki. Pani profesor, z wdziękiem kałasznikowa, tłucze w feministyczny bębenek i maszeruje z klapkami na oczach (szeroko zamkniętych), wystukując swoje ra-ta-ta-tam, ra-ta-ta-tam. W tle wyraźnie słychać skandowanie uciśnionych kobiet: męż-czyź-ni to draaaanie!

Tym razem męski, szowinistyczny motłoch przybrał kształt "obrońców życia". Których pani Środa zgrabnym ruchem pióra wrzuca wszystkich jak leci do jednego, mało sympatycznego worka. Bo wszystkim chodzi o jedno. Nie, tym razem, to nie to, co Państwo myślą. Tym razem "jedno" oznacza... władzę nad kobietami. Zdaniem pani Środy, jak facet mówi, że przeciwny jest skrobankom, to wyłącznie dlatego, że pragnie zapanować nad całym żeńskim rodem. Dowód? Dowodów brak, ale są poszlaki. "Obrońcy życia" nie są pacyfistami. Są za to krwiożerczymi potworami, żądającymi kary śmierci, nieczułymi na los udręczonych zwierząt. Ergo, nie szanują życia, a los poczętych dzieci obchodzi ich o tyle, o ile gwarantuje babę w domu przy garach.

Zastanawiają mnie jednak dwie rzeczy. Jak w tej definicji "obrońców życia" zmieścić obrońców życia rodzaju żeńskiego? Bo przecież są tacy - takie. I czym tłumaczyć kobiety, które przeciwne są aborcji na życzenie i nie twierdzą, że "mój brzuch moją twierdzą"? Czyżby i one, z niepojętych przyczyn, pragnęły władzy... nad kobietami? O tym pani profesor milczy. I słusznie, bo to się kupy trzyma z trudem. Lepiej zatem szeroko zamknąć oczy, obrońców życia ująć w cudzysłów, przypisać im wyłącznie rodzaj męski i wyłącznie niskie pobudki. Uprościć, spłycić i skonfrontować - mężczyźni przeciwko kobietom, patriarchat przeciwko równouprawnieniu, ciemnogród przeciwko oświeceniu... No i głośno wypowiedzieć nośne słowo: HIPOKRYZJA.

A tak à propos. Skoro pani Środa gromi posłów-myśliwych, a życie zwierząt leży jej na sercu bardziej niż jakieś tam życie poczęte, rozumiem, że jest ścisłą wegetarianką, a torebki nosi wyłącznie z lnu i konopi. Upraszczam? Nadinterpretuję? Hm, może za szeroko zamknęłam oczy.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Syndrom wrześniowy

Robi się nerwowo. Najpierw rozszalały się burze z piorunami i wichury. Potem prąd mi wysiadł na pół dnia i lodówka zagroziła potopem. W końcu TPSA przysłała rachunek, z którego wynikało, że właśnie skończyła się promocja i muszę bulić abonament dwa razy wyższy niż do tej pory. Przede mną zaś wizyta w supermarkecie i cotygodniowe zakupy, a tu ojciec dzwoni i mówi, że chleb podrożał i cukier też...

Chleba wprawdzie nie jadam, od cukru uciekam jak od zarazy, ale rodzina przeciwnie, więc trochę się zmartwiłam. To wszytko jednak betka, bo najgorsze i tak przede mną. Zbliża się zmora każdego rodzica: rok szkolny. Na stronie internetowej szkoły mojej najmłodszej pociechy odkryłam właśnie listę podręczników. Odszukałam je w sieci, podliczyłam i... włos mi się zjeżył na głowie. A jak doliczyłam zeszyty, bloki takie i śmakie, ołówki, kredki, kątomierze, nowe trampki i dresy na wf, zjeżyłam się cała i tak mi już zostało. A tu starsza córka mówi, że ona swoją listę dostanie dopiero po rozpoczęciu roku, bo nauczyciele jeszcze się nie zdecydowali, więc z atakiem serca powinnam jeszcze chwilę poczekać.

No to poczekam. Może nawet nieco dłużej niż do początku września, bo w październiku syn rozpocznie drugi rok na ASP, a wtedy dopiero się zacznie. Kartony, gipsy, gipsokartony, tudzież inne materiały do pracy artystycznej, których moja wyobraźnia w żaden sposób nie ogarnia, ale za to musi je ogarnąć mój portfel.

Ale to w październiku. Na razie, czuję zbliżający się syndrom wrześniowy, czyli napięcie przed-szkolne. Zakup wyprawek jest bowiem dopiero przygrywką do kolejnych wydatków - komitetów rodzicielskich, ubezpieczeń od nieszczęśliwych wypadków szkolnych (nie obejmuje ono, niestety, "wypadków" na klasówkach), składek na nowe kwiatki doniczkowe do klasy (z niewiadomych przyczyn, kolejne pokolenia kwiatków nie przeżywają wakacji), zrzutek na edukację filmową, teatralną, muzealną, o zielonej szkole nie wspominając. A tu dzieciny krzyczą, że kupione przed wakacjami spodnie właśnie wyszły z mody i one (dzieciny, nie spodnie) NIE MAJĄ CO NA SIEBIE WŁOŻYĆ.

Żeby całkiem nie zwariować, podjęłam heroiczną decyzję: obejrzę dziś Wiadomości w TVP. Nie wątpię, że dowiem się z nich, że jest tak źle, jak jeszcze nigdy nie było, oraz że będzie jeszcze gorzej, a burze z piorunami i gradobicia to zaledwie niewielka część kataklizmów, jakie zgotowali nam miłościwie panujący. Po takiej dawce optymizmu wydatki na wyprawki szkolne wydadzą mi się sympatycznym epizodem, a perspektywa wywiadówek - miłą odmianą po wakacyjnym lenistwie.

A w weekend skoczę sobie do lasu i nazbieram wrzosów - w ramach oswajania września. W sierpniu.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Urocze wakacje, czyli rodzinny wyjazd integracyjny

Wróciłam z krótkiego RWI, czyli rodzinnego wyjazdu integracyjnego. Innymi słowy, z wakacji, podczas których członkowie rodziny mają do spełnienia kilka zadań: a) dużo przebywać ze sobą nawzajem; b) czerpać przyjemność z realizacji punktu (a); c) nie pozabijać się wzajemnie, jeśli nie uda się realizacja punktu (b). Efektem RWI jest powrót do domu rodziny wyraźnie zintegrowanej (też RWI dla odróżnienia opatrzone dopiskiem ').

Doskonałym miejscem dla RWI jest hotel w jakimś upalnym kraju, najlepiej z opcją all inclusive, która to opcja umożliwia nie tylko wspólne smażenie się nad basenem, ale i gremialne spożywanie posiłków. Jak uczy doświadczenie, posiłki w opcji all inclusive mogą zajmować mniej więcej 5-6 godzin dziennie, a jeśli do tego doliczyć nocne nasiadówki w lobby-barze, można dobić i do 8. Rekordziści dociągają ponoć do 10, ale odbywa się to kosztem integracji plażowej. Nic tak jednak nie scala rodziny jak wspólne posiłki, więc nie ma się co zżymać, tylko spokojnie zaordynować sobie trzecią porcję spaghetti, czwarty deser i siódmą kawę. I się przy tej okazji nie pokłócić.

Okazją do integracji są też tak zwane animacje, czyli rozrywki organizowane na terenie hotelu przez zespół międzynarodowych animatorów. Ich zadanie jest proste - poderwać z leżaków rozleniwionych plażowiczów i w samo południe (43 stopnie w cieniu) zmusić ich do wysiłku fizycznego w stylu water polo. Rodzina, która da się na coś takiego namówić, zintegruje się jak nigdy, zwłaszcza jeśli w przeciwnej drużynie znajdzie się rodzina niemiecka czy, dajmy na to, włoska, o rosyjskiej nie wspominając. Solidarność rodzinna, spotęgowana solidarnością narodową, podgrzewana okrzykami typu "Polska górą!", może dać naprawdę niezłe efekty, zwłaszcza jeśli mecze rozgrywane są dzień w dzień, i to przez okrągły tydzień.

Rodzina integruje się także na wycieczkach fakultatywnych. Można, na przykład, wdrapać się wspólnie nocą na górę Synaj, by nad ranem (też wspólnie) obejrzeć wschód słońca, a następnie zejść na dół po tak zwanych Schodach Skruchy (słowo "schody" proszę traktować jako daleko idące nadużycie ). Trzeba jednak uważać, by któryś z członków rodziny nie zasnął na górze i nie przegapił wschodu. No i pilnować, by wszyscy wrócili w komplecie, bo Schody Skruchy bywają zdradliwe, choć miejscowi beduini twierdzą, że tylko dla tych za mało skruszonych.

Krótko mówiąc, okazji do integracji nie brakuje, trzeba tylko je umiejętnie wykorzystać. Jako odpowiedzialna Matka Polka, zrobiłam rachunek sumienia i stwierdziłam, że w naszym wypadku RWI udał się tylko połowicznie. Primo, mimo najszczerszych chęci, nie daliśmy rady spędzać na posiłkach więcej czasu niż 3 godziny dziennie, a zdarzało się i tak, że (o, wstydzie!) niektórzy z nas wyłamywali się i w ogóle nie stawiali na którymś z posiłków. Secundo, water polo zintegrowało tylko 4/5 rodziny, bo 1/5, czyli ja, wolała leżak i książkę (Peter Mayle, Encore Provence - gorąco polecam!). Tertio, na górę Synaj wdrapało się tylko starsze pokolenie, czyli ja z małżonkiem, bo młodsze powiedziało nocnej wspinaczce zdecydowane nie, przy czym syn miał doskonałą wymówkę w postaci bąbli na stopach (tak się kończy bieganie po plaży, gdy piasek ma ze 60 stopni). Mimo wszystko jednak, nie pozabijaliśmy się nawzajem, co w końcu jest jakimś powodem do zadowolenia i ostrożnego optymizmu.

No i teraz sama nie wiem - jesteśmy już tą RWI', czy nie jesteśmy?

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Wujek Stach chyba by się zdziwił


W rocznicę Powstania Warszawskiego zawsze myślę o wujku Stachu. Właściwie nie był moim wujkiem, tylko stryjecznym dziadkiem, a dokładniej bratem mojego dziadka. Z braku precyzyjnego i krótkiego określenia tego stopnia pokrewieństwa, został kiedyś ochrzczony wujkiem Stachem lub po prostu Stachem. I tak zostało.

Wujek Stach walczył w powstaniu. Był żołnierzem baonu Wigry i 2 września zginął w szpitalu na Długiej. Walczył przez cały, długi miesiąc, został ranny i choć mógł się ewakuować z innymi powstańcami, został w szpitalu z ciężko rannym chłopcem, który strasznie się bał... No i zginęli obaj - kulka w głowę i spalony szpital. Została mogiła na warszawskich Powązkach i zdjęcie Stacha z narzeczoną zrobione na Marszałkowskiej 31 lipca 1944 roku.

I kiedy dziś czytam felieton Magdaleny Środy o tym, że Powstanie Warszawskie kojarzy jej się z kultem martyrologii i militarnego fiaska, zastanawiam się, co by na to powiedział wujek Stach. Podejrzewam, że trochę by się zdziwił. On się przecież nie pisał na los męczennika, nie szedł do powstania z hasłem "z honorem lec". W planach miał ślub, rodzinę - życie po prostu. Walczył, bo wierzył, że tak trzeba i że zwycięstwo jest możliwe.

Jakże łatwo jest dziś, z perspektywy całej wiedzy (i niewiedzy) historycznej, krzyczeć o klęsce, która z góry była wiadoma. Ale nawet jeśli założyć, że była, roztrząsanie tego w dniu, gdy oddaje się hołd ludziom, którzy w powstaniu zginęli, jest co najmniej nie na miejscu. I nadużyciem jest twierdzenie, że ludzie zatrzymujący się w zadumie na dźwięk wyjących o godzinie 17 syren, czczą narodową klęskę. Nie, Pani Profesor, oni czczą pamięć ludzi, których stać było na heroizm - tym bardziej dramatyczny, że nieuwieńczony sukcesem.

W felietonie pani Środy dostało się też Muzeum Powstania Warszawskiego. "W większości krajów świata muzeum narodowej klęski odpychałoby i turystów i obywateli i polityków. W Polsce przeciwnie." Muzeum narodowej klęski? Chyba nie byłyśmy w tym samym muzeum. Albo patrzymy inaczej. I czujemy inaczej. Bo dla mnie to jest muzeum pamięci. O ludziach, Pani Profesor. O ludziach, którym ani ja, ani Pani (z całym szacunkiem) do pięt nie dorastamy. I o których po prostu nie wolno nam zapomnieć.

piątek, 23 lipca 2010

Dzień z życia BB, czyli film dla potomności


Ktoś wpadł na pomysł, by udokumentować dzień z życia ludzkości. Ludzie będą rejestrowali swój dzień codzienny, a światowej sławy reżyser połączy najciekawsze wątki w jedno i w ten sposób powstanie dzieło pt. "Show us your day". Pomysłodawcy wybrali dzień 24 lipca i na różnych portalach zachęcają ludzi, by chwycili w dłonie kamery czy aparaty cyfrowe i podzielili się z resztą świata tym, co dla nich ważne. Na całość ma mieć oko Ridley Scott, którego doświadczenie i wyczucie dramatyzmu pozwoli stworzyć obraz na miarę "Gladiatora" (może uda się namówić Russela Crowe'a, żeby też złapał za cyfrówkę?).

W sumie, fajna sprawa, więc pomyślałam, że może i ja się przyłączę. Tym bardziej, że 24 lipca mogłabym stworzyć klasyczny film drogi. Jadę w góry Stołowe, trochę okrężną drogą, bo przez Kraków, gdzie muszę zostawić syna z kumplem, którzy też jadą w góry, ale oczywiście inne niż ja, żebyśmy się czasem na szlaku nie spotkali. Będę zatem jechała długo, co w wypadku polskich dróg oznacza naprawdę dłuuuuuugo. Oraz z dreszczykiem. Film nie będzie pozbawiony suspensu, bo kto wie, czy zdążę do Krakowa na czas, tak by syn z kumplem wsiedli do właściwego busa? I kto mi zagwarantuje, że uda mi się potem wyjechać z labiryntu krakowskich ulic i uliczek i trafić na drogę wiodącą ku Kotlinie Kłodzkiej? Zwłaszcza, jeśli wyłączę gps, co w przypadku filmu drogi jest warunkiem sine qua non sukcesu.

Jak znam życie, mój film będzie miał także posmak dramatu rodzinnego - kto ma potomstwo w wieku lat 20, ten rozumie, co mam na myśli. "Zwykli ludzie" wysiadają. Z pewnością, mogę zagwarantować sporą dawkę psychologii, z elementami komediowymi (śmiechu z offu nie zapewniam!), ale nie będzie to komedia romantyczna. Autostopowiczów brać nie zamierzam, więc pewnie obejdzie się bez wątków sensacyjnych, chyba że syn postanowi zamordować mnie lub ja syna, co w tak długiej podróży może się, niestety, przydarzyć.

Za to, jak już dotrę do Kotliny Kłodzkiej, akcja raptownie zwolni, bo będę tak wykończona, że żaden Ridley Scott nic ze mnie nie wykrzesze i będę w stanie prezentować jedynie psychologiczną głębię rodem z filmów Bergmana. Wymowne "Milczenie" zastąpi skrzące się dowcipem i międzypokoleniowym napięciem dialogi, choć raczej nie pójdę sprawdzać, gdzie rosną poziomki. Na koniec zafunduję widzom spektakl spod znaku Buñuela - noc pełną snów tak koszmarnych, że pies andaluzyjski zawyje z przerażenia. Ale proszę się nie martwić - ta sekwencja potrwa tylko do północy, bo potem będzie już 25 lipca i eksperyment się skończy.

Potomni, oglądając ten film, dojdą zaś do wniosku, że nihil novi sub sole i pójdą do kina obejrzeć kolejnego "Gladiatora" czy innego "Robin Hooda". Ach, ta komercja...