wtorek, 19 sierpnia 2014

Wszystkie nuty dozwolone?

Przez całe lata obcowania z reklamą wypracowałam sobie coś w rodzaju filtra.  Gdy tylko na ekranie telewizora ukazuje się reklamowy wtręt (celowo nie używam słowa spot – wtręt, skojarzony ze wstrętem, wydaje mi się o niebo lepszy), moja percepcja doznaje chwilowego zaćmienia.  Niestety, czasem ten mechanizm szwankuje lub włącza się z opóźnieniem i do mojej świadomości wdzierają się niechciane przekazy.

Ostatnio też mnie coś takiego dotknęło.  Pewnego wieczora dotarło do mnie, że przed moim nosem maszeruje oddział dziarskich mrówek niosących na grzbietach produkty sprzedawane w jednej z sieci handlowych (nie powiem, której, niedoczekanie!). Może bym tych insektów nie zauważyła, gdyby nie to, że przy okazji hurtowych zakupów śpiewały ze swadą przeróbkę pieśni, którą w moich młodzieńczych, harcerskich czasach uważano za pieśń patriotyczną. Mowa o „Pierwszej Kadrowej” – Raduje się serce, raduje się dusza, gdy Pierwsza Kadrowa na Moskala rusza… Żołnierze Piłsudskiego śpiewali ją, gdy wyruszali z krakowskich Oleandrów. My, harcerze, śpiewaliśmy, by o nich pamiętać, a przy okazji wierzyć, że cud niepodległości będzie i naszym udziałem.

Dziś, sto lat po tamtym wydarzeniu, na ekranach polskiej telewizji śpiewają to… mrówki ruszające na zakupy. Tekst jest, oczywiście, stosownie przerobiony, choć w tym wypadku słowo stosownie należy wymawiać z gryzącą ironią.

Doprawdy, nie wiem, co przyświecało twórcom reklamy. Nie wiem też, co sobie myśleli decydenci owej sieci handlowej, gdy tę reklamę zatwierdzali. I boję się, czy kiedyś nie usłyszę z ekranu telewizora, że jeszcze Polska nie zginęła, póki jabłka jemy… Lub coś w tym rodzaju.


środa, 13 sierpnia 2014

Gramatica amandi


Mianownik zakochał się w miejscowniku.
I nagle
liczba pojedyncza
staje się mnogą,
czasowniki - wszystkie, bez wyjątku -
mają fromę zwrotną,
a nad wszystkim niepodzielnie
króluje wołacz!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Akt patriotyczny, czyli dlaczego Majka wygrał Tour de Pologne

Dyskusja, jak być patriotą w czasach, gdy kraj wolny, suwerenny i bytujący w pokoju, ożywa co jakiś czas na łamach, falach i ekranach, budząc rozmaite demony i nie prowadząc, rzecz jasna, do żadnych konkretnych wniosków. Dla mnie osobiście pojęcie patriotyzm nabrało w ostatni weekend znaczenia dosyć nieoczekiwanego.  A było to tak…

W sobotni poranek namówiłam mojego Pana i Władcę na wycieczkę rowerową.  Nie bardzo mu się chciało, ale w końcu łaskawie się zgodził. A że mój PiW niczego nie robi połowicznie, zaproponowana przeze mnie relaksująca przejażdżka na Pole Mokotowskie i z powrotem została zbyta wymownym wzruszeniem ramion – „to ma być wycieczka?”. Stanęło na tym, że pojedziemy do Konstancina, gdzie dawno nie byliśmy, więc przy okazji zobaczymy, co w tężniach słychać i czuć.

W tamtą stronę, mimo upału i ponad 20-kilometrowego dystansu do pokonania, jechało się fajnie. Generalnie, trasa wiodła w dół, a już szczególnie zjazd wzdłuż ulicy Wilanowskiej miał sporo uroku. Wiatr we włosach, luz w mięśniach. Sama radość. Potem urocze półgodziny w Parku Zdrojowym, gdzie zalegliśmy na biegnącym wokół tężni solnych, ocienionym trawniku. Żyć nie umierać!

W końcu nadeszła chwila powrotu. Jakoś trudno było wsiąść na rower. Podejrzanie ciężko ruszać pedałami. Kryzys nastąpił na Wilanowskiej. Spojrzałam na ciągnącą się przede mną długaśną stromiznę i już wiedziałam: nie dam rady! Nie powiedziałam tego głośno z dwóch powodów: bo primo, oszczędzałam tlen, a secundo, znam mojego Małżonka i wiem, co bym usłyszała.

Okazało się jednak, że Małżonek i tak wiedział, co mi chodzi po głowie. Nie czekając więc, aż zsiądę z roweru i bezwstydnie zacznę go prowadzić pod górę, wygłosił mobilizujące przemówienie, składające się z trzech punktów:
a)      wczoraj (znaczy w piątek) Rafał Majka wygrał premię górską, a dziś walczy z czasówką;
b)      moim patriotycznym obowiązkiem jest wspierać Majkę;
c)       jak nie wjadę jednym cięgiem pod to ŁAGODNE  WZNIESIENIE, Majka przegra z kretesem  i  TO JA BĘDĘ TEMU WINNA!

Żelazna logika tego wywodu sprawiła, że bez słowa protestu zacisnęłam zęby i nacisnęłam na pedały. Czy dojechałam? Odpowiedź znajdziesz, Drogi Czytelniku, w wiadomościach sportowych. Rafał Majka wygrał Tour de Pologne!

 PS W nagrodę Mąż kupił mi 5 kg jabłek i oświadczył, że od dziś koniec z jedzeniem na śniadanie grejpfrutów.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Łono natury à la polonaise


W ostatni weekend, zamiast spływać potem, postanowiliśmy z mężem spłynąć jakąś rzeką.  Wybór padł na Pilicę bo raz, że blisko, a dwa, że dawno niczym nie spływaliśmy, a Pilica ma opinię rzeki dla każdego, kto umie w ręku utrzymać wiosło. Czyli dla mnie.

Nastawieni na bliski kontakt z naturą, w trybie pilnym zakupiliśmy namiot, bo spływ miał być dwudniowy i możliwie daleki od cywilizacji. Pierwotny scenariusz przewidywał wprawdzie spanie pod chmurką, ale Bóg czuwał i ustami naszego syna wyperswadował nam ten szalony pomysł. Jak się później okazało, gdybyśmy go zrealizowali, skończyłoby się co najmniej zapaleniem płuc, bo rosa, która przywitała nas rankiem, gwarantowała przemoczenie do suchej nitki. Koniec końców, namiot został nabyty i ruszyliśmy na spotkanie przygody na rwącym nurcie Pilicy.

Póki wiosłowaliśmy (oszczędnie, bo rzeka ostatnio przybrała i sama z siebie rwała naprzód jak głupia), było cudownie. Na rzece pusto, widoki, że mucha nie siada (na widokach, bo na nas to, niestety, wręcz przeciwnie, i to w wersji najbardziej paskudnej, czyli muchy końskiej), ptactwo wodne w ilościach dowolnych, ważki we wszystkich kolorach tęczy takoż. Jednym słowem – kontakt z naturą do upojenia!

Nadeszła jednak pora, by rozejrzeć się za noclegiem. Wybór padł na uroczą polankę za mostem, na której wprawdzie rozbito już kilka namiotów, ale tłoku nie było, a towarzystwo wyglądało na takie, co problemów nie przysporzy. Jeden mini-obóz składał się z kilkorga młodych ludzi, którzy natychmiast zaskarbili sobie naszą sympatię, bo do pobliskiego lasku biegali z saperką, co ewidentnie wskazywało  na rodowód harcerski i poszanowanie dla natury łona.  Obóz drugi składał się z trzypokoleniowej rodziny z trójką małych dzieci, co z kolei pozwalało wierzyć, że starsze pokolenienie nie urządzi nam pod nosem pijackiej burdy .

W zasadzie, nasze przypuszczenia się sprawdziły. W zasadzie. Pijackiej burdy nie było i generalnie w obu obozach panowała pełna kultura. Tyle tylko, że niestety, w obozie „rodzinnym”, słowo „kultura” wyraźnie rozumiane było jako permanentny kontakt z muzyką. W otwartym na oścież samochodzie radośnie grzmiało włączone na cały regulator radio. Repertuar pominę – dość powiedzieć, że Debussy to nie był. Choć w tych okolicznościach przyrody i Debussy byłby nieco mal à propos.

Po kilku godzinach takiej audycji całkiem nie po chrześcijańsku życzyłam sąsiadom, by im wysiadł akumulator. Niestety, mieli dwa samochody i  kiedy nachodził ich lęk o stan akumulatora, czym prędzej przerzucali się na drugi. Leżąc w namiocie, sączyłam mężowi do ucha gorzkie żale, że następnym razem rozbijemy się na bezludnej wyspie.

Kiedy następnego dnia, płynąc ku Warce, mijaliśmy porozbijane tu i ówdzie małe obozy, utraciłam resztki złudzeń. Wszędzie ryczała muzyka. Ot, kontakt z naturą à la polonaise.