środa, 1 października 2014

W kraju kwitnącej wiśni w porze czerwieniących się klonów - cd.

Dzień trzeci: góry, świątynie i sushi po japońsku

Miyajima to wysepka na Wewnętrznym Morzu Japońskim, rzut kamieniem od Hiroszimy. Wystarczy podjechać się tramwajem, kolejką i promem i już można podziwiać zalesione wzgórza wyspy z wkomponowanymi w nie świątyniami. No i oczywiście słynną tori - stojącą w morzu bramę do świętej wyspy, oddzielającą sacrum od profanum.

Atrakcja w postaci oswojonych saren, które wałęsają się między turystami całymi stadami, po pewnym czasie staje się męcząca, bo Bambi nie poprzestają na gapieniu się, ale przejmują inicjatywę i wyrywają z ręki wszystko co zjadliwe, z papierowymi torebkami włącznie. A już nie daj Boże spotkać samca z okazałym porożem. My spotkaliśmy, schodząc szlakiem ze świętej góry Misen. Jelonek jakoś się ze spotkania nie ucieszył i podczas gdy mój PiW cykał mi z nim fotkę, ten bez
pardonu nadział mnie na rogi. Teraz mam na plecach szramę, a na ramieniu krwiak. Mówcie mi łowca jeleni.

Pomijając incydent z jelonkiem, było super. Wbrew tablicom ostrzegawczym, nie spotkaliśmy jadowitych węży i pszczół, co - muszę przyznać - istotnie podniosło w moich oczach walory trekkingu po okolicznych wzgórzach. No i te pejzaże...!

Ponieważ jednak, ze względu na presję czasu, odbyliśmy tę wyprawę o suchym pysku (kilka pieczonych kasztanów, zakupionych na lokalnym straganie, się nie liczy), po powrocie do Hiroszimy postanowiliśmy wyskoczyć na kolację. Wierni zasadzie, by jeść tam, gdzie tubylcy, wybraliśmy maciupeńką knajpkę, w której menu było tylko po japońsku. Przy kontuarze siedziały trzy osoby, a miejsca zostało jeszcze tylko dla dwóch. Czyli dla nas!

Chwila konsternacji po obu stronach, po czym ja spytałam niepewnie: Sushi? Sushi! - wykrzyknął dziarsko pan za kontuarem i wskazał nam te dwa wakujące stołki. Towarzystwo obok zaraz się nami zainteresowało i jeden z tubylców, zużywając cały zapas angielskich słówek, jakim dysponował, dowiedział się, skąd jesteśmy. Po czym dał do zrozumienia, że kojarzy nasze położenie geograficzne jako "gdzieś blisko Dojczlandu".

Potem już było tylko lepiej. Sushi rewelacyjne, tubylcy przemili. Koniec końców, musieliśmy zjeść dwie kolacje, bo od sąsiadów dostaliśmy w prezencie dodatkowe porcje sushi. Na koniec cyknęliśmy sobie wspólną fotkę i wymieniliśmy się mailami, by tę fotkę sobie przesłać.

No i niech mi kto powie, że Japończycy to zamknięty i niechętny obcym naród! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz