czwartek, 31 lipca 2014

Miasto 44


Tym razem mi się poszczęściło - obejrzałam "Miasto 44", zanim krytycy wzięli film w obroty i przenicowali go doszczętnie. Dzięki temu, oglądałam bez rozbudzonych oczekiwań czy wzbudzonych uprzedzeń. Za to w doskonałych i spektakularnych warunkach - gigantyczny ekran i wspaniała akustyka Stadionu Narodowego (brawa dla organizatorów, którzy podobno musieli zmierzyć się z wieloma problemami technicznymi, co im się znakomicie udało).

Film...

Wcisnął mnie w fotel. Dosłownie. Przy wielu scenach zasłaniałam usta ręką, by nie krzyknąć. Przy innych przydały się chusteczki do nosa. To jeden z tych obrazów, o których nie można powiedzieć, że się podobał, a który mimo to budzi podziw. Obrzydliwy realizm wojny zgrabnie przemieszany z odrealnionym światem uczuć i emocji bohaterów. Wszystko umiejętnie akcentowane rewelacyjną muzyką.

Czy wzbudzi kontrowersje? Zapewne. Jak każdy film dotykający choćby koniuszkami palców naszej narodowej ikony, jaką jest powstanie. Tym bardziej, że choć jest o powstańcach, to chyba jednak nie jest adresowany do nich. Nakręcony przez młodych dla młodych, jako wyraz szacunku dla tych, którzy byli młodzi w mieście 44.

Niektórzy pewnie powiedzą, że to Tarrantino po polsku. Inni wyciągną skojarzenia z Matriksem. Też mi się tak kojarzyło. Chwilami. Ale co z tego? Wracając po seansie nocnymi ulicami Warszawy, dziękowałam Bogu, że żyję w tym mieście w roku 2014.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz