sobota, 7 czerwca 2014

Milcz, Eurydyko!

Mój ślubny zaprosił mnie wczoraj do teatru. Fakt sam w sobie miły i świadczący o tym, że opowieści o Marsie i Wenus są rodem z Księżyca. Ślubny wie, czym mnie ucieszyć i korzysta z tej wiedzy - no, może oszczędnie, ale jednak. Repertuar wybrał ambitny, z kręgu teatralnej awangardy i literatury spod znaku pana Nobla. Jelinek w intepretacji Kleczewskiej. Czyli "Cienie. Eurydyka mówi" w warszawskiej Imce.

Szłam z uczuciami mieszanymi - za twórczością Jelinek, ujmując rzecz eufemistycznie (i bynajmniej nie feministycznie), nie przepadam, ale postanowiłam się nie uprzedzać. Recenzje "Cienie..." zebrały entuzjastyczne, że zacytuję tylko "Politykę": "Piękny, świetnie zagrany spektakl".  Uznałam, że może coś jest na rzeczy.

Coś na rzeczy było. A mianowicie Kasia Nosowska. Ilekroć pojawiała się na scenie, dostawałam zastrzyk estetyczno-emocjonalnej energii najwyższej próby. Niestety, chwile to były nieliczne i zbyt rzadkie, by Jelinkowa historia Eurydyki do mnie przemówiła. Powiem krótko: bełkot i efekciarska tandeta. Po nawet nieźle zapowiadającym się początku, spektakl rozlazł się w szwach i był zwyczajnie nudny. Tylko chwilami pojawiał się jakiś niezły kawałek tekstu, z którego wyzierał SENS.

Na koniec dodam, że wijące się na scenie dwie całkiem gołe aktorki nie wywołały dreszczu emocji nawet w moim ślubnym. (W każdym razie, tak mi zeznał.) Epatowanie nagim kroczem dziś już trudno uznać za szczyt artystycznej prowokacji, a sens tego inscenizacyjnego zabiegu, przynajmniej dla mnie, pozostał nieodgadniony.

Reasumując, jeśli o mnie chodzi, Eurydyka mogłaby dalej milczeć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz