poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Łono natury à la polonaise


W ostatni weekend, zamiast spływać potem, postanowiliśmy z mężem spłynąć jakąś rzeką.  Wybór padł na Pilicę bo raz, że blisko, a dwa, że dawno niczym nie spływaliśmy, a Pilica ma opinię rzeki dla każdego, kto umie w ręku utrzymać wiosło. Czyli dla mnie.

Nastawieni na bliski kontakt z naturą, w trybie pilnym zakupiliśmy namiot, bo spływ miał być dwudniowy i możliwie daleki od cywilizacji. Pierwotny scenariusz przewidywał wprawdzie spanie pod chmurką, ale Bóg czuwał i ustami naszego syna wyperswadował nam ten szalony pomysł. Jak się później okazało, gdybyśmy go zrealizowali, skończyłoby się co najmniej zapaleniem płuc, bo rosa, która przywitała nas rankiem, gwarantowała przemoczenie do suchej nitki. Koniec końców, namiot został nabyty i ruszyliśmy na spotkanie przygody na rwącym nurcie Pilicy.

Póki wiosłowaliśmy (oszczędnie, bo rzeka ostatnio przybrała i sama z siebie rwała naprzód jak głupia), było cudownie. Na rzece pusto, widoki, że mucha nie siada (na widokach, bo na nas to, niestety, wręcz przeciwnie, i to w wersji najbardziej paskudnej, czyli muchy końskiej), ptactwo wodne w ilościach dowolnych, ważki we wszystkich kolorach tęczy takoż. Jednym słowem – kontakt z naturą do upojenia!

Nadeszła jednak pora, by rozejrzeć się za noclegiem. Wybór padł na uroczą polankę za mostem, na której wprawdzie rozbito już kilka namiotów, ale tłoku nie było, a towarzystwo wyglądało na takie, co problemów nie przysporzy. Jeden mini-obóz składał się z kilkorga młodych ludzi, którzy natychmiast zaskarbili sobie naszą sympatię, bo do pobliskiego lasku biegali z saperką, co ewidentnie wskazywało  na rodowód harcerski i poszanowanie dla natury łona.  Obóz drugi składał się z trzypokoleniowej rodziny z trójką małych dzieci, co z kolei pozwalało wierzyć, że starsze pokolenienie nie urządzi nam pod nosem pijackiej burdy .

W zasadzie, nasze przypuszczenia się sprawdziły. W zasadzie. Pijackiej burdy nie było i generalnie w obu obozach panowała pełna kultura. Tyle tylko, że niestety, w obozie „rodzinnym”, słowo „kultura” wyraźnie rozumiane było jako permanentny kontakt z muzyką. W otwartym na oścież samochodzie radośnie grzmiało włączone na cały regulator radio. Repertuar pominę – dość powiedzieć, że Debussy to nie był. Choć w tych okolicznościach przyrody i Debussy byłby nieco mal à propos.

Po kilku godzinach takiej audycji całkiem nie po chrześcijańsku życzyłam sąsiadom, by im wysiadł akumulator. Niestety, mieli dwa samochody i  kiedy nachodził ich lęk o stan akumulatora, czym prędzej przerzucali się na drugi. Leżąc w namiocie, sączyłam mężowi do ucha gorzkie żale, że następnym razem rozbijemy się na bezludnej wyspie.

Kiedy następnego dnia, płynąc ku Warce, mijaliśmy porozbijane tu i ówdzie małe obozy, utraciłam resztki złudzeń. Wszędzie ryczała muzyka. Ot, kontakt z naturą à la polonaise.

2 komentarze:

  1. A jednak radio zostało tyle, że samochodowe. a już myślałam, że ryczące tranzystory sprzed prawie pół wieku to passee, że dziś nikt już nie chwali się takim statusem. Pewnie słuchali Lata z radiem... Dobrze choć , że "przecinka" a la polonaise nie używali, tego na liter q. Mnie bowiem poraża nagminność używania go i czasownika, który ma też zap, dop, odp.przyp. itd...Więc już radio lepsze. ;) Pozdrawiam rozkoszując się ciszą , gdzie słychać jak myszołów rusza skrzydłami albo pikuje bo zdobycz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Basiu, nie słuchali Lata z Radiem, tylko jakiegoś dzikiego disco-polo. A co do "przecinków", to niestety, też sobie nie żałowali, mimo obecności małoletnich. Ale to i tak nic w porównaniu do "konwersacji", której byłam świadkiem podczas jednego z naszych postojów. Na malutkiej plaży rozmawiało kilku młodzieńców. Rozmowa składała się z samch słów na k i p. Nie miałam pojęcia, że to słowa tak pojemne znaczeniowo. Pozdrawiam serdecznie z burzowej Warszawy. :)

      Usuń