sobota, 29 marca 2014

Wyznania holiczki


Odkąd Małżonek obdarował mnie Kindlem, moje podejrzenie, że mimo wszystko jestem jednostką skłonną do uzależnień, przerodziło się w pewność. Łatwość, z jaką urządzenie to pozwala sięgnąć po dowolną pozycję światowego dorobku literackiego rodzi tak wielką pokusę, że oprzeć się jej może chyba tylko analfabeta. Na nic lata duchowej i cielesnej dyscypliny. Na nic wyrzekanie się używek i słodyczy. Niewielkie, elektroniczne cudo z łatwością wydłubało szczelinę w pancerzu ascezy.

Fakt, że w czasach sprzed Kindle'a też dużo czytałam. Ale żeby dorwać jakąś książkę, musiałam wykonać kilka dosyć męczących czynności. Iść do księgarni. Iść do biblioteki. Iść do koleżanki i pożyczyć. A potem oddać (auć!). Co więcej, w przypadku książek kupowanych, musiałam albo przemycać je cichcem i upychać po kątach, albo wysłuchiwać tyrad mojego Ślubnego, że on już nawet skarpetek nie ma gdzie trzymać, bo mieszkanie przypomina bibliotekę. 

Teraz nie muszę już robić żadnej z tych rzeczy. Jedyne, co muszę, to kliknąć parę razy, z satysfakcją odnotowując, że  zakup dokonuje się z karty kredytowej Małżonka, której numer został przez firmę Amazon uznany za domyślny przy wszystkich zakupach. No bo skoro raz nią zapłacił, kupując Kindle'a... 

Żeby jednak nie polec bez walki, podjęłam zobowiązanie: miesięcznie mogę wydać na e-booki do 40 złotych polskich. Żeby nadać zobowiązaniu klauzulę najwyższej wagi, obwieściłam je głośno i donośnie przy całej rodzinie, która uznała, że przeginam, bo 40 złociszy można spożytkować o wiele lepiej, ale niech mi będzie.

Na razie trzymam się dzielnie i przez 5 miesięcy (tak długo jestem szczęśliwą posiadaczką Kindle'a) utrzymałam tę kwotę w ryzach. Żeby jednak być tak całkiem uczciwą, muszę wyznać, że ta trudna sztuka udała mi się wyłącznie dzięki miłemu zwyczajowi wydawców, by klasykę światowej literatury oferować za darmo lub prawie. Kiedy zatem ściągam sobie "A long way down" (Długa droga w dół) Hornby'ego za 12,29 USD, a w chwilę potem "Les liasons dangereuses" (Niebezpieczne związki) pana Choderlosa de Laclosa za friko, zostaje mi jeszcze parę złotych zapasu. Ha! 

W efekcie otrzymuję interesujący koktajl - najpierw nurzam się w libertyńskich klimatach paryskich salonów, by w chwilę później znaleźć się na dachu londyńskiego wieżowca wraz z czwórką niedoszłych samobójców. I zupełnie bez sensu zastanawiam się, czy gdyby Martin Sharp przeczytał "Niebezpieczne związki" (a może czytał?), to czy nadal miałby moralnego kaca po przespaniu się z piętnastolatką (choć w sumie, chyba nie miał). 

Mniejsza o to. Sęk w tym, by moje niebezpieczne związki z Kindlem nie skończyły się na jakiejś grupowej terapii, gdzie będę musiała wyznawać zupełnie obcym ludziom: Cześć, nazywam się BB i jestem uzależniona. Od literek. 









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz