piątek, 3 października 2014

W kraju kwitnącej wiśni i dymiących wulkanów - podróży ciąg dalszy

Jak Japonia, to wulkany.

Wczoraj wulkan (Sakurajima), dzisiaj wulkan (Ohachi), jutro wulkan (Naka-dake).

O wczoraj nie ma co opowiadać, bo na wyspę Sakurajimę dotarliśmy tak późno, że jedyne, co nam pozostało, to złapać autobus, który robi objazd po wyspie, zatrzymując się w najatrakcyjniejszych miejscach na parę minut. Porażka! Na pociechę, Sakurajima buchnął nam na pożegnanie pióropuszem ognia, jakby chciał nam powiedzieć: jestem nie tylko ładnym obrazkiem!

Jak będzie jutro, nie mam pojęcia, choć Mrożek twierdził, że jutro, to dziś, tyle że jutro.

Za to dziś...
Uznając, że nasza grupa wybrała mało ambitną trasę, ja i mój PiW oddzieliliśmy się od reszty i wyprawiliśmy w nieznane, które miało oznaczać 6-godzinną wędrówkę przez kilka wulkanów. Bajka! Kiedy jednak dotarliśmy, z niemałym trudem (transport publiczny to zaledwie kilka autobusów dziennie), do miejsca, gdzie zaczynają się szlaki (Takachihogawara - spróbujcie to wymówić!), w ziejącym pustką centrum informacji turystycznej, przemiła pani, która po angielsku umiała powiedzieć tylko "senkju", wytargała nam przed nos wielką mapę z "naszym" szlakiem, na której widniało jak byk: RED ALERT. Szybko pojęliśmy, że to oznacza zmianę planów.

Jak niepyszni, powędrowaliśmy jedyną czynną trasą na wulkan Ohachi. Podejście dosyć ostre, w dodatku utrudnione usuwającym się spod stóp wulkanicznym żwirem. Za to widok ze szczytu  - dymiący krater otoczony zboczami w kilku różnych kolorach - wynagradza każdy trud. A kiedy zaczęła podnosić się mgła, poczuliśmy się całkiem jak w albumie National Georaphic. Dodam, że na trasie spotkaliśmy zaledwie parę osób. Wygląda na to, że jesteśmy tu poza sezonem, a tłumy wydeptują zbocza wulkanów wiosną, w porze kwitnących azalii.

Bilans wyprawy: jedno stłuczone kolano (moje), dwie obolałe stopy (mojego małżonka, który wybrał się w góry w sandałach, i żwir dał mu się we znaki, ale się do tego nie przyznaje: cha, cha, cha!), z pięćset zdjęć - większość ze mną w roli głównej. Z wulkanem w tle, rzecz jasna. Plus więzy przyjaźni zadzierzgnięte z kilkuosobową obsługą centrum informacji turystycznej, którzy tak się cieszyli, że ktoś w ogóle do nich zawitał, że aż poczęstowali nas kawą i ciasteczkami. Kolejny przykład serdeczności Japończyków.

Na koniec, w pobliskiej miejscowości Maruo, zażyliśmy rozkoszy onsenu, w którym, podążając za instrukcjami tubylców, wymoczyliśmy udręczone ciała w ukropie i lodowato zimnej wodzie - naprzemiennie. Teraz, jak nowo narodzeni, z nadzieją wyglądamy jutra i... kolejnego wulkanu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz