Zbliża się grudzień, a wraz z nim nieuchronne uganianie się za prezentami. Okazji, które nas do tego zmuszają - aż nadto, bo wystarczą już same mikołajki oraz Boże Narodzenie. Jednak w moim wypadku, jest jeszcze gorzej. Grudzień startuje z imieninami najmłodszej córki, kilka dni później są wspomniane mikołajki, zaraz potem urodziny świętuje mój pierworodny, a po dwóch tygodniach w domu pojawia się choinka, pod którą - jak wiadomo - musi zalec zgrabny stosik tego i owego.
Krótko mówiąc, już od końca listopada myślę głównie o tym, co komu kupić/zrobić/podarować. I generalnie, nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie dwie okoliczności. Po pierwsze, z biegiem lat rośnie lista prezentów już podarowanych, a zmniejsza się tych, które jeszcze można by ofiarować. Kombinowanie, czego jeszcze nie mają nasze dzieci, a co wobec tego moglibyśmy im sprezentować, zajmuje nam z roku na rok coraz więcej czasu i energii. Po drugie, przy tak napiętym kalendarzu, właśnie ów poświęcany na zdobywanie prezentów czas staje się wartością krytyczną, przebijającą nawet inną - nomen omen - wartość, czyli pieniądze.
Bo prezenty - jak wiadomo - na ogół się kupuje. Ergo, trzeba za nie płacić. Co może stanowić pewien, nie tylko czysto ekonomiczny, problem. Weźmy prosty przykład. Kupuję prezent mężowi. Chcę być hojna, więc kupuję coś super-hiper-ekstra, za dwu - no niech mu będzie! - trzycyfrową kwotę (pod warunkiem, że mamy taką na koncie, hehe). Wręczam i widzę, jak mężowi oczy robią się okrągłe i pot występuje na czoło. I to wcale nie z zachwytu, ale z obawy, czy w obliczu MOJEJ hojności, RODZINA dociągnie do pierwszego. Ups! I dociera do mnie, że kupiłam nie za swoje, ale za wspólne. Krótko mówiąc, mąż solidnie sobie na ten prezent zapracował.
Zatem, biorąc pod uwagę małżeńską wspólnotę majątkową, pewnie rozsądnie by było odpuścić sobie wzajemne obdarowywanie się prezentami, które niejako wyciągamy z kieszeni współmałżonka (swojej też, ale tylko w części). Łatwo powiedzieć! Ileż to razy przed mikołajkami ustalaliśmy z Panem Mężem, że tym razem nic sobie nie kupujemy, bo-to-przecież-nie-ma-sensu. Po czym, rankiem 6 grudnia, on wyciąga spod poduszki prezent ode mnie, karci mnie dobrotliwie ("oszustka z ciebie!"), by po chwili wręczyć mi upominek od siebie ("z ciebie też niezły krętacz!"). To samo - na Boże Narodzenie, rocznice, imieniny i tym podobne.
Po latach takich doświadczeń stwierdzam, że walka z prezentami kompletnie nie ma sensu. Sęk w tym, że obdarowywanie tych, których się kocha, po prostu sprawia nam niewymowną frajdę. Fakt, z czyjego konta się za to płaci, nie ma kompletnie znaczenia, oczywiście pod warunkiem, że to konto jest choć po części nasze, bo stanowczo odradzam płacenie z cudzego. Tak czy siak, liczy się głównie to, że W OGÓLE NAM SIĘ CHCE. Pomyśleć, pójść, kupić. A jeśli to bywa sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem - tym gorzej dla niego.
Dlatego, Kochanie, naprawdę, nie obrażę się, jeśli przy najbliższej okazji kupisz mi coś super-hiper-ekstra. Sprawdź tylko najpierw, ile tam mamy na koncie i zostaw co nieco. Mnie też czeka rundka po sklepach.
sobota, 20 listopada 2010
Małżeńska wspólnota prezentowa
Etykiety:
Boże Narodzenie,
małżeńska wspólnota majątkowa,
małżeństwo,
mąż,
mikołajki,
pieniądze,
prezenty,
rodzina,
żona
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz