sobota, 6 listopada 2010

Żegnaj kutio, witaj Karyntio!

Klamka zapadła! W tym roku po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spędzę Boże Narodzenie w zupełnie obcym mi miejscu. Obcym podwójnie, bo nie dość, że nigdy dotąd nieodwiedzanym, to jeszcze - że tak to ujmę - cudzoziemskim. W Austrii konkretnie.

Powód jest banalnie prosty, a na imię mu deski. Napisałabym "narty", ale w przypadku mojej rodziny byłoby to pół, a właściwie jedynie dwie piąte prawdy, bo pozostałe trzy piąte jeżdżą na śniegowej desce, czyli snowboardzie. W liczbie pojedynczej. Co, zresztą, nieodmiennie budzi mój podziw pomieszany ze zdumieniem, jakim cudem można w ogóle się poruszać, mając obie nogi przykute do jednej deski, skoro poruszanie się na dwóch jest tak piekielnie trudne.

Ale zostawmy rozważania techniczne i wróćmy do świąt. Muszę przyznać, że miałam z tym wyjazdem potężny problem. Jak to? Boże Narodzenie bez wielkiej, rodzinnej, trzypokoleniowej wieczerzy? Bez dwóch dni spędzonych w kuchni? Bez setki własnoręcznie powycinanych i upieczonych pierniczków? Bez tony przekręconego przez maszynkę maku i wielopiętrowego makowego tortu? Bez podstępnie uśmierconego karpia? Bez grzybów, kapusty, grochu? Bez - no, muszę to wreszcie wykrztusić - choinki?! Niemożliwe! I co my tam w ogóle będziemy jedli w Wigilię? Wiener Schnitzel?! Zostałam jednak przegłosowana - ferie w tym roku ułożyły się jakoś tak parszywie, że wspólny rodzinny wyjazd na deski wchodzi w grę tylko w okresie świątecznym. Causa finita.

Znaleźliśmy lokum w Austrii. U faceta o całkiem nieaustriackim imieniu - René. Podejrzewam nawet, że mój PiW* specjalnie tego gościa wyszukał, licząc, że pójdę na lep francusko brzmiącego imienia i przestanę płakać za choinką. Ale nie ze mną te numery. Mak, kapustę i karpia mogę przeboleć, ale na pasterkę iść muszę. Zadzwoniłam więc do Renego, żeby wypytać o to i owo. Facet był bardzo miły i anglojęzyczny. Na pytanie o przystanek skibusa i konieczność zakładania łańcuchów na koła odpowiedział z miejsca i nawet dosyć gramatycznie. Kiedy jednak spytałam, jak daleko od jego domu leży kościół, w słuchawce zaległa cisza. Może nie zrozumiał - pomyślałam - i powtórzyłam pytanie wolno i wyraźnie, dodając, że chodzi o CATHOLIC church, żeby się potem nie okazało, że najbliższa świątynia jest meczetem (mało prawdopodobne, ale możliwe). René jakoś się pozbierał, bo chyba zrozumiał, że nie żartuję, więc bardzo dobitnie powiedział: tri hundert meters.

I tak oto wytrącił mi z ręki ostatni argument. Skibus - o rzut beretem od chałupy, kościół - o rzut kamieniem, a łańcuchów na koła zakładać nie trzeba, bo droga odśnieżana. W tym roku, zamiast "Lulajże Jezuniu", będę śpiewała Stille Nacht. Zapłaciłam Renemu zaliczkę. Pożegnałam się z kutią. Zaczęłam ćwiczyć mięśnie nóg, żeby lepiej wyglądać na stoku (lepiej jeździć i tak nie będę). I tylko się zastanawiam, kiedy do dzieciaków dotrze, że w tym roku nici z prezentów, bo prezentem są deski w Karyntii. Ale o tym sza!


* PiW - Pan i Władca

3 komentarze:

  1. No, tak Beato, czyli znów nie w krainę koziorożca. ;((
    Mam nadzieję, że tłumy Was nie stratują.
    Stopy śniegu pod deską życzę już teraz, żeby był czas na dopadanie z nieba. ;) a to już ledwie 7 tygodni.
    PS Tu nie ma pasterki. Jest tylko masza w jedną jedyną "Cichą Noc".

    OdpowiedzUsuń
  2. korrektura. jest tylko msza św. w tę "Cichą Noc"

    OdpowiedzUsuń
  3. O, kurczę! Nie wiem, czy w Austrii jest pasterka, bo o to już Renego nie spytałam. Jakoś tak skupiłam się na tym, żeby tam W OGÓLE był kościół, że umknęła mi możliwość, że kościół, owszem, będzie, ale za to na przykład bez mszy. No to pięknie!

    OdpowiedzUsuń