niedziela, 3 października 2010

Miesiąc dziesiąty, czyli ósmy - o październiku słów kilka

No i mamy październik. Dziesiąty miesiąc w roku, w wielu językach świata zwany miesiącem ósmym, bo tak się kiedyś zachciało Rzymianom. My, Polacy, nie zawracaliśmy sobie głowy liczeniem, który miesiąc jest który i jako naród bardziej praktyczny i żyjący blisko natury, nadaliśmy październikowi nazwę pochodzącą od suchych badyli lnu i konopi. W ogóle, Słowianie wykazali w tym względzie więcej wyobraźni niż Rzymianie. Na przykład, Czesi nazwali październik ríjen, która to nazwa nawiązuje do jelenich rykowisk, a tacy Chorwaci to już w ogóle poszli po bandzie i na październik mówią listopad. Cóż, może u nich liście opadają wcześniej niż gdzie indziej, choć biorąc pod uwagę położenie geograficzne Chorwacji, wydaje mi się to nieco podejrzane. Trzeba by o to spytać jakiegoś specjalistę od spiskowej teorii dziejów.

Wróćmy jednak do października. Odkąd sięgnę pamięcią, miesiąc ten kojarzył mi się trojako: z moimi urodzinami, Dniem Nauczyciela i z oszczędzaniem. Dwa ostatnie skojarzenia wiążą się, rzecz jasna, ze szkołą. I o ile mój dziecięcy umysł przyjmował w jakim takim zrozumieniem fakt, że 14 października zasuwa się do szkoły z jakimś wiechciem, żeby uhonorować ludzi, których na co dzień głównie się zadręcza, o tyle do dziś nie rozumiem, dlaczego cnota oszczędności związana została właśnie z październikiem. Oczywiście, trudno by było zastąpić go którymś z miesięcy letnich (urlopy!) lub, dajmy na to, grudniem (święta!), ale do wyboru jest jeszcze 8 innych miesięcy. Dlaczego więc październik? Nie wiem i pewnie już się nie dowiem. Ale mniejsza o to. Niektórzy twierdzą bowiem, że kryzys się pogłębia i teraz trzeba będzie oszczędzać nieustająco, niezależnie od pory roku. Możliwe więc, że październikowe nawyki z dzieciństwa okażą się nad wyraz przydatne.

Na koniec skojarzenie trzecie, które właściwie, z racji osobistych, zasługuje na miano pierwszego - moje urodziny. Fakt, że urodziłam się w październiku nigdy mnie specjalnie nie cieszył. No bo co to za frajda - za oknem zimno, ciemno i mokro, a kwiatów jak na lekarstwo. Do dziś pamiętam, jak pewien kolega z klasy uraczył mnie z tej uroczystej okazji bukietem chryzantem, kojarzących się dosyć jednoznacznie. Poczułam się niemal jak nieboszczka i z goryczą pomyślałam, że urodziny w maju lub czerwcu byłyby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Pomijając kwestię kwiatów, miesiące wiosenne mają w sobie jednak pewien ładunek optymizmu, którego październikowi wyraźnie brakuje. Mniejsza szansa na słońce, większa na grypę - ot, co! No, ale dnia urodzin się nie wybiera.

Poza wszystkim , zawsze można przestać je obchodzić. Co zresztą, w pewnym wieku, wydaje się nawet rozwiązaniem całkiem rozsądnym, a mój Najlepszy w Świecie Ojciec sugeruje mi to już od dłuższego czasu. Skutek jest, oczywiście, odwrotny, bo nikt nie lubi, gdy mu się wypomina kolejne krzyżyki. Zanosi się więc na to, że urodziny będę obchodziła do samej śmierci, a z każdym kolejnym rokiem bukiet chryzantem z tej okazji będzie coraz bardziej na miejscu. Poza wszystkim, powiedzmy sobie szczerze - lepsze chryzantemy niż paździerze. Sic!

PS. Właśnie sobie uświadomiłam, że pominęłam skojarzenie czwarte, a przecież wiekopomne - Wielką Rewolucję Październikową. Która właściwie była listopadowa, a jej wielkość to rzecz wielce dyskusyjna. Można by to chyba nazwać wyparciem, bo wspomnienia ze szkolnych akademii to niezły materiał na groteskę à la Mrożek. Apage!

2 komentarze:

  1. HaHaHa - Beato! Hryzantemy! Otóż nie pogłębiona obyczajowość pewnego pana nakazała mu wręczyć mojej przyjaciółce, w dowód wdzięczności za cenne spotkanie - bukiet ozdobiony złota szarfą z napisem "ostatnie pożegnanie". Który to bukiet z pietyzmem zasuszony, wisi u niej na scianie. :) J.

    OdpowiedzUsuń
  2. To się nazywa fantazja! :)) Kreatywność panów pod względem prezentów bywa doprawdy zaskakująca. Mój bywszy chłopak na 18. urodziny podarował mi... płytę z Kapelą Czerniakowską. Obraziłam się śmiertelnie. :)

    OdpowiedzUsuń