sobota, 16 października 2010

Jeśli dziś sobota, to jestem w domu

Zawsze lubiłam podróże. Nowe miejsca, nowi ludzie, nowe doświadczenia. Czasy, gdy podróżowanie mogło oznaczać jedynie przemieszczanie się w granicach PRL, wspominam jako coś niesłychanie przykrego, a wystawanie w kilometrowych kolejkach (zwykle nocą) najpierw po paszport (dadzą? nie dadzą?), a potem po wizę (wbiją? nie wbiją?) stanowi jedną z ulubionych historii, którymi raczę moje dzieci, kiedy kręcą nosem na obecną rzeczywistość. W tamtej epoce śmiała myśl, że kiedyś będę sobie swobodnie fruwała po Europie i nie tylko, zakrawała na szaleństwo rozbuchanej wyobraźni. Ba, mogła nawet uchodzić na wywrotową i niebezpieczną. Jeśli więc sobie na coś takiego pozwalałam, to jedynie nocą i zamknąwszy przedtem szczelnie wszystkie drzwi i okna oraz wyłączywszy telefon.

Ale dajmy już spokój tym wspomnieniom kombatantów. Dziś paszport leży w szufladzie, wizy nie są potrzebna, a jeśli nawet są, to nie dostają ich tylko terroryści (a i to nie zawsze). Podróżowanie po świecie stało się chlebem powszednim, oczywiście pod warunkiem, że posiada się odpowiednie zasoby, zwane środkiem płatniczym lub - mniej oficjalnie - kasą. Podróże bowiem, obok tego, że kształcą, to przede wszystkim kosztują, zwłaszcza jeśli nie chce się ich odbywać na piechotę i spać nie tylko pod mostem.

Jest jednak niezły sposób, by tę niedogodność ominąć i nie mam tu na myśli skoku na bank lub porwanie samolotu. Metoda jest jak najbardziej legalna, a w niektórych wypadkach nawet chwalebna. Polega bowiem na znalezieniu pracy, która wymaga częstych podróży, najlepiej nie tylko do Skierniewic i z powrotem. Mając to na uwadze, dobrze jest wybrać firmę, której spółka-matka ma siedzibę na przykład w LA lub na Seszelach, ewentualnie prowadzi rozliczne interesy z Pekinem lub Wellington (ostatecznie, może być też Paryż lub Londyn). No i zająć stanowisko, które BEZWZGLĘDNIE wymaga od nas częstych odwiedzin w wyżej wymienionych miejscach.

Już się, drogi Czytelniku, rozmarzyłeś? No to Cię sprowadzę na Ziemię. Bo, jak mówiła moja świętej pamięci babcia, nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad. Czyli - coś za coś. Owszem, mając taką pracę, polatasz sobie po świecie, twój paszport szybko wypełni się rozlicznymi pieczątkami, a ty będziesz mógł powiedzieć, że byłeś w Melbourne czy w Zurichu. Tyle tylko, że z tych cudownie brzmiących miejsc, będziesz znał jedynie:
a) lotnisko,
b) taksówki (lub - jeśli firma skąpa - transport miejski),
c) hotel (gdzie padniesz na pysk zaraz po przylocie) oraz
d) biuro lub salę konferencyjną,
gdzie spędzisz cały dzień i skąd wieczorem popędzisz z powrotem na lotnisko.

Więc kiedy w jednym tygodniu zaliczysz dwa lub trzy europejskie miasta, schodząc rano na hotelowe śniadanie, będziesz w panice próbował sobie przypomnieć, gdzie właściwie jesteś i po jakiemu powinieneś zamówić kawę. Wróciwszy zaś do domu, będziesz się zastanawiał, jak wygląda Zurich, o ile w ogóle byłeś w Zurichu, po czym obejrzysz sobie zdjęcia w Internecie, co da ci jakie takie pojęcie o tym, co powinieneś był zwiedzić. A kiedy budząc się w sobotni ranek, stwierdzisz: "Jeśli dziś sobota, to znaczy, że jestem w domu", przestań się wreszcie oszukiwać. Po prostu, zmień pracę.

Tekst napisany po tygodniowej podróży, podczas której zwiedziłam:
a) 5 europejskich lotnisk (niektóre po dwa razy),
b) 1 hotel,
c) kilka sal konferencyjnych,
co teoretycznie oznacza dwa miasta, a w praktyce to, co powyżej. W jednym z samolotów zamówiłam herbatę w trzech językach na raz (Einen Tee avec citron without sugar, bitte), a dziś rano poczułam, że
na sto procent jestem w domu. Hmmm...

4 komentarze:

  1. Znajomość lotnisk, pilotów i stewardes, to też plusy. Następnym razem, już nie pytając, sami podadzą Ci ulubioną herbatkę :)

    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  2. Ewo, ulubionej mi nie podadzą, bo zielonej nie podają żadne znane mi linie lotnicze. Ale masz rację, że znajomość lotnisk się przydaje - zwłaszcza, gdy trzeba pędem przemieścić się z jednego terminalu na drugi, bo jest się w tak zwanym tranzycie. Pomylenie kierunków może być dramatyczne w skutkach. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dlatego ja się od czasu mimo wszystko cieszę, że moja lepsza połowa pracuje tam gdzie pracuje. Wyjazdy służbowe to w najgorszym razie wyjazdy podczas których trzeba pracować jakiś czas pod inną szerokością geograficzną, za to w ludzkich godzinach, czyli np. do 17. No, chyba że jest to wyjazd na konferencję bez rodzin do Lizbony, z której część odbywa się na plaży podczas gdy u mnie siąpi... Wtedy się wkurzam. :)

    Przesiadki, zwłaszcza te w ciekawych miejscach to czasem przykra sprawa, bez szans na zwiedzanie.

    Zaraz zaraz - byłaś w Zurichu?:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Byłam... parę ładnych lat temu. :) I w ogóle nie widziałam miasta. Poza pewną kancelarią adwokacką, hotelem i knajpką, gdzie zjadłam w pośpiechu lunch, którego menu nawet nie pamiętam. W zasadzie... nie byłam w Zurichu. :)

    OdpowiedzUsuń